Najbliższy kościół znajduje się dwie przecznice od mojego mieszkania, przy szarej ulicy bez drzew. Wtopiony w pierzeję, wygląda z pozoru jak zwykła kamienica i trzeba zadrzeć głowę, by zobaczyć mały krzyż na szczycie fasady.
Główna część kościoła dostępna jest tylko w czasie nabożeństw, ale przez cały dzień można wejść do bocznej kaplicy Matki Boskiej Bolesnej. Otwiera ją rano i zamyka wieczorem jedna ze starych jak świat, dobrodusznych sióstr mieszkających przy kościele. Pamięta może, jak ktoś tu jeszcze przychodził.
Kaplica jest niewielka, nie większa chyba od mojego pokoju. Z jednej strony – krata odgradzająca ją od reszty kościoła, a przy kracie, na wprost migocącego w oddali czerwonego światełka, klęcznik i zeszyt na intencje. W ostatnim wpisie ktoś prosi Boga wielkimi kulfonami o odpuszczenie grzechów, w poprzednim ktoś inny, znacznie staranniej, o pomoc podczas sesji.
Po drugiej stronie – rząd witraży. Jeden przedstawia scenę powrotu syna marnotrawnego, inny – zmartwychwstałego Chrystusa. Jest jeszcze kilka.
Na ścianie na wprost wejścia wielka rzeźbiona pieta, dość udana, a obok, w gablocie – księga z imionami parafian, których rocznica śmierci przypada w danym miesiącu. Otwiera ją na odpowiedniej stronie ta sama siostra-staruszka, która ma klucz od kaplicy.
Zapach kurzu i świec, ciepłe, słabe światło lamp, skrzypienie klęcznika, ledwie słyszalne odgłosy ulicy.
Do kaplicy Matki Boskiej Bolesnej przychodziłem czasem z moim smutkiem i niepokojem i klepałem tu przez jakiś czas różaniec, podczas gdy moje myśli, zamiast skupiać się na właśnie rozważanej tajemnicy, uciekały zwykle do innych spraw. Choć ulga jako taka zwykle nie przychodziła, ciągnęło mnie do tego miejsca, do stóp biednej Matki pochylonej nad bezwładnym ciałem Syna, który jednak – o czym przypominał nieśmiało jeden z ciemnych witraży – miał powstać z martwych.
Mój smutek nie był tu nie na miejscu. I chyba niczyj by nie był. Przecież smuciła się również bolejąca Matka Boska, przecież smucił się, w Ogrójcu i na krzyżu, nasz Pan. Nie do smutku wszakże należało ostatnie słowo, ale do nadziei i radości. Mimo rozkojarzenia, mimo wciąż niespokojnych myśli, doświadczało się tu namacalnie tych wszystkich prostych prawd, w które tak trudno nam zwykle uwierzyć całym sercem: że Bóg wszystko może; że jest Miłością i pragnie przede wszystkim, byśmy my kochali również bezinteresownie; że trzyma nas wciąż w swoich dobrych dłoniach; że kocha w nas wszystko prócz grzechu, a więc i płochliwe nerwy, i rozkojarzenie, i ból głowy.
Z pewnością była to w dużej mierze kwestia kojącego nastroju miejsca: świec, półmroku. Ale miejsce to nie byłoby tym, czym jest, bez treści ukrytej w zdobiących je rzeźbach, witrażach, obrazach: bez objawienia o Bogu, który stał się człowiekiem, by z nami współcierpieć i poprowadzić nas ku niebu. Niebu, gdzie każda łza zostanie otarta, ale żadna nie będzie unieważniona.
Odważnie i sceptycznie
Chrześcijańskie podejście do smutku oznacza po pierwsze widzieć w nim tajemnicę. Jedną z konsekwencji wiary w pochodzenie wszystkiego od nieogarnionego, niezgłębionego Boga jest bowiem to, że wszystko jest trochę niezgłębione. Tomasz z Akwinu pisze w „Wykładzie Składu apostolskiego”, że nie możemy w pełni poznać maleńkiej muchy, a przecież o ileż bardziej jeszcze tajemnicze są ludzkie sprawy, skoro człowiek jest nie tylko dziełem Nieogarnionego, lecz także Jego obrazem.
Smutek jest tajemnicą, ale w chrześcijaństwie tajemnica to coś, czego co prawda nie wyczerpiemy, ale do czego możemy się zbliżać. I to wieloma równoległymi drogami, a więc – w tym przypadku – i za pośrednictwem introspekcji, i współodczuwając z innymi, i poprzez literaturę, muzykę, czy sztuki plastyczne, i metodami różnych współczesnych nauk: teologii, filozofii, psychologii, medycyny, fizjologii. Wiara nie unieważnia ani osobistego doświadczenia, ani sztuki czy nauki, bo przecież ze swej natury nie proponuje drogi na skróty, która czyniłaby ludzkie starania zbędnymi – zawsze raczej oczyszcza, wspiera i dopełnia te starania. I tak jak chrześcijanin też musi się ze smutkiem, swoim własnym i bliźnich, pokornie mierzyć (choć nie jest już w tym mierzeniu się sam), tak też, jeśli chce sformułować jakąś jego teorię, musi go rzetelnie badać. W kwestiach poznawczych wiara może dać mu jednak, oprócz treści Objawienia, przynajmniej dwie rzeczy: odwagę, by przyjąć każdą odkrytą prawdę, i jednocześnie lekką dozę sceptycyzmu, by wszelkie ludzkie prawdy wciąż weryfikować i nigdy nie łudzić się, że wyczerpująco opisują one rzeczywistość.
Patrząc na historię chrześcijaństwa, zauważymy jeszcze jeden sposób, w jaki kształtowało i kształtuje ono nasze widzenie świata. Wiara pociąga za sobą pewne ogólne zasady metodologiczne, metafizyczne ramy wszelkich dociekań. Jedną z takich zasad – będącą konsekwencją nauki o stworzeniu – jest owo przekonanie, że wszystko jest tajemnicą, którą zawsze można poznać lepiej. Inną – również związaną z wiarą w stworzenie – jest zasada wielopoziomowości, mówiąca, że możliwe są różne wytłumaczenia tego samego zjawiska na równoległych wobec siebie i jednocześnie hierarchicznie uszeregowanych poziomach. I jak za każdym naturalnym zjawiskiem stoją jednocześnie i przyczyny naturalne, i Bóg jako pierwsza przyczyna, tak równocześnie prawdziwe mogą być i duchowe, i filozoficzne, i fizjologiczne ujęcia smutku. Nie ma, a w każdym razie nie musi być między nimi żadnej konkurencji, nie są one też w prosty sposób komplementarne, lecz raczej – hierarchicznie równoległe. Wydaje się, że chrześcijaństwo, przyzwyczajone do takich równoległych ujęć, a jednocześnie nie zgadzające się na redukcyjne przylgnięcie tylko do jednego z nich, może pomóc pogodzić zwaśnione strony dzisiejszego sporu o naturę emocji: „fizjologów”, widzących w emocjach tylko „stany mózgu” i „anty-fizjologów”, uważających ten aspekt emocji za nieważny.
W ostatnich dziesięcioleciach oglądaliśmy również spór pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami koncepcji istnienia normatywnej natury ludzkiej (esencjalistami i antyesencjalistami), który pokrywał się z linią podziału: modernizm-postmodernizm. Moderniści, dziedzice oświecenia wierzący w naukę, postęp, w możliwość obiektywnego poznawania rzeczywistości przy użyciu samego tylko rozumu, obstawali zwykle przy pewnej bardzo konkretnej normie człowieczeństwa. Jedną z krystalizacji tego podejścia jest współczesna neuropsychiatria z jej ikoną – podręcznikiem klasyfikacji zaburzeń i chorób psychicznych DSM, w którym wyliczone są symptomy wskazujące na różne odstępstwa od psychicznej normy. Z kolei postmoderniści, uczniowie Nietzschego, bywali z reguły sceptyczni wobec wszelkich statycznych standardów, co z kolei przekładało się na ich nieufność wobec psychiatrii głównego nurtu. Mimo niewątpliwych zalet obydwu tradycji wydaje się, że czegoś im brakuje.
Oto człowiek
Chrześcijaństwo także w tym przypadku może pomóc wyjść poza prostą dychotomię. Natury rzeczy, w tym natura człowieka, istnieją, nie są jednak łatwo definiowalne. Wraca tu wspomniana kwestia tajemnicy: bycie stworzonym przez Boga oznacza również partycypację w Jego „niepoznawalności”. Tyczy się to zwłaszcza człowieka, który jest Bożym obrazem i który może w pełni zrozumieć siebie, dopiero patrząc na Boga-człowieka, Jezusa Chrystusa. Jeśli pytamy więc: „Czym, kim jest człowiek?”, jedyna prawdziwa odpowiedź to ta, którą nieświadomie dał Piłat wskazując na Jezusa i wypowiadając słynne słowa „ecce homo”.
Normą człowieczeństwa nie jest więc opanowany, nieczuły na nic mieszczanin, któremu „nic nie dolega”, nie jest nim żaden inny statyczny ideał, ale tajemniczy Bóg-człowiek, Jezus Chrystus, idący na śmierć z miłości. Kiedy więc moderniści-esencjaliści mówią: chorobą jest każdy smutek, który objawia się w określony sposób i trwa dłużej niż dwa tygodnie, a postmoderniści-antyesencjaliści odpowiadają: nie ma czegoś takiego jak norma, a więc nie ma również nienormalnego smutku, chrześcijanin może odpowiedzieć: smutek jako taki, podobnie jak wszystkie inne emocje, jest dobry, bo pochodzi od Boga i nieobcy był również Chrystusowi, ale może istnieć smutek destrukcyjny, który utrudnia człowiekowi jego rozwój w kierunku wyznaczonym właśnie przez Chrystusa.
Granica między dobrym smutkiem a patologiczną depresją nie jest łatwa do wyznaczenia, a jeśli już chcemy to zrobić, musimy patrzeć nie jedynie na arbitralną listę takich czy innych symptomów, ale na to, skąd się bierze konkretny smutek i czy człowiek doświadczający go może iść dalej przed siebie ku właściwemu celowi. Wiąże się to również z pozytywną, a nie negatywną orientacją tradycyjnej chrześcijańskiej psychologii. Chrześcijaństwo wolało zawsze mówić o „cnotach”, czyli moralnych i psychicznych sprawnościach, które musimy zdobywać, a nie o statycznej „normie”, którą spełniamy lub nie jedynie w zależności od tego, jacy się urodziliśmy.
I wreszcie ostatnia zasada metodologiczna. Wydaje się, że w zgodzie z chrześcijańską teologią, emocje nie powinny być postrzegane jedynie jako „stany ludzkiej psychiki”, lecz raczej – w pierwszym rzędzie – jako coś istniejącego na zewnątrz człowieka, jakby obiektywna atmosfera towarzysząca pewnym faktom, której nie kreujemy, lecz którą raczej odczuwamy. W „A Dirge”, pięknej pieśni żałobnej Shelleya, „Udręka zbyt smutna na pieśń” pojawia się „ponieważ świat jest zły!”, nie ot tak, bez żadnej przyczyny. Idąc jeszcze dalej, to nie tyle my smucimy się z powodu jakichś faktów, ile pewne fakty po prostu są smutne. Jeśli ostatecznie smutek byłby tylko czymś w naszej głowie, trudno byłoby argumentować, że kiedykolwiek jest dobry. Jeśli jednak pewne wydarzenia, na przykład śmierć człowieka, ale też inne nieszczęścia spotykające nas samych czy innych, po prostu są smutne, wówczas dobry, adekwatny smutek jest czymś wskazanym: złotym środkiem pomiędzy destrukcyjną depresją a równie destrukcyjną obojętnością.
Płacz z tymi, którzy płaczą
Chrześcijaństwo to jednak nie tylko, i nawet nie głównie, zbiór zasad metodologicznych, lecz także wezwanie do działania. A gdziekolwiek spojrzymy, widzimy smutek. Niekiedy jest to smutek dobry, adekwatny. Czy jednak oznacza to, że w takich sytuacjach mamy zostawić naszych bliźnich całkowicie samych z tym, przez co przechodzą? Z pewnością nie. Nasz Pan, choć niewątpliwie miał słuszne powody do smutku, prosił przecież uczniów, by mu towarzyszyli. Święty Paweł wzywa nas z kolei do noszenia cudzych brzemion i do „pocieszania tych, którzy są w jakiejkolwiek udręce, pociechą, którą doznajemy od Boga”. Choć może istnieć dobry smutek, choć smutek może też mieć odkupieńczy sens, nikt nie powinien być ze swoim smutkiem, dobrym czy niedobrym, sam. Cóż więc czynić?
Bez wątpienia mamy pomagać, jeśli można – zrobić coś konkretnego z powodami danego smutku, bez wątpienia też modlić się. Ale może przede wszystkim: być? Współodczuwać. „Płakać z tymi, którzy płaczą”. Zaparzyć herbatę, przytulić, pomilczeć, przypomnieć – choć niekoniecznie, a może nawet bardzo rzadko, słowami – że Bóg jest Dobrym Ojcem, że choć są zimy i jesienie, ostatnie słowo należy do wiosny Zmartwychwstania.
Nawet smutek destrukcyjny, patologiczny, nigdy nie jest niedobry w sensie: oddalający od Boga, odbierający człowiekowi jego godność i wartość, pozbawiony sensu. Wręcz przeciwnie. Wszyscy smutni, podobnie jak inni cierpiący, są Cyrenejczykami, pomagającymi w niesieniu Jezusowego krzyża. Nie znaczy to oczywiście, że smutku nie należy ograniczać. Znaczy jednak, że zawsze można go ofiarować Bogu i że zawsze ma on sens. Jedna, najlepsza chyba, część poematu Karola Wojtyły „Profile Cyrenejczyka” opowiada właśnie o „melancholiku”, którego krzyżem jest „cała ta subtelna struktura, która w granicach mózgu tak łatwo przemienia się w rozstrój”. Być może jednym z naszych obowiązków jako chrześcijan jest przypominać o sensie także „niedobrego” smutku.
Nie jesteśmy u siebie
Z dzieciństwa, czasu silnych, prostych, dobrych emocji, pamiętam smutek głęboki, ale wyzwalający. Taki, który wyciska łzy, i choć wszystkie barwy zamienia w odcienie szarości, to jednocześnie nie odbiera im nic z ich nasycenia. Który przysłania świat, ale tak, że wszystkie kształty pozostają ostre. Teraz jednak, jeśli smutek przychodzi, jest zwykle raczej pustką i niejasnym spłoszeniem wobec codziennych spraw niż jakimkolwiek konkretnym uczuciem; raczej mgłą niż czarno-białym, ale przejrzystym filtrem. Wydaje mi się, że z tych dwóch bardziej „chrześcijański” był mój dawny smutek. Może powinniśmy zawsze starać się, by nasz smutek był smutkiem dziecka? Skoro nawet nasz Pan doświadczał smutku, to znaczy, że nie jest on nigdy czymś wstydliwym. Że nie jest czymś, co trzeba w sobie tłumić, zwalczać, lecz raczej czymś, co należy intensywnie, do końca przeżyć.
Można chyba pójść jeszcze dalej i stwierdzić, że pewna doza smutku jest po prostu nieodłączna od chrześcijaństwa. „Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni” – mówi przecież Jezus w Kazaniu na Górze. Oczywiście ewangeliczna wizja świata skłania raczej do radości niż płaczu. Wierzymy, że zło poniesie w końcu porażkę i że nawet śmierć zostanie pokonana. Ale póki co zło i cierpienie przecież istnieją. Zło czasem tak wielkie, że szaleństwem wydaje się wierzyć, że kiedyś w ogóle zostanie pokonane. Cierpienie czasem tak dotkliwe, że żadne słowa nie są w stanie go oddać. Zamknąć na to oczy byłoby obojętnością. Gdyby nie smucił nas także grzech, to znaczyłoby, że przestaliśmy rzeczywiście pragnąć świętości. Raïssa Maritain pisała za Baudelaire’m o „poirytowanej melancholii”, która musi nam towarzyszyć, skoro jeszcze nie jesteśmy u siebie, a dopiero wyczekujemy nowej ziemi i nowych niebios, skoro jeszcze nie jesteśmy święci i wciąż upadamy.
Tego, że radość i smutek mogą w nas współistnieć, uczymy się od Jezusa. Na krzyżu nasz Pan rzeczywiście smuci się, i to najczarniejszym możliwym smutkiem, ale jednocześnie jest doskonale szczęśliwy – i jako Bóg, i jako człowiek – trwa bowiem nieustannie w komunii miłości z Ojcem i Duchem Świętym. Wiemy, że smutek naszego Pana w jakiś tajemniczy sposób współistniał w Nim ze szczęściem. I wierzymy, staramy się wierzyć, że dzięki Bożej pomocy także i nas, nawet w najczarniejszych chwilach, nigdy nie opanuje prawdziwa rozpacz. Że także i my doświadczymy przemieniającej mocy krzyża.
***
Dużo tych nakazów, kierowanych przecież głównie do samego siebie: smuć się tak, a nie inaczej, smuć się dobrym smutkiem i w dobry sposób, ufaj, wierz, miej nadzieję, raduj się. Ale dla mnie chrześcijaństwo – to chrześcijaństwo, do którego zostałem powołany, które wciąż na nowo, bezskutecznie staram się ogarnąć rozumem, któremu co rusz zadaję kłam „myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem”, lecz które może mimo to – mam nadzieję – samo we mnie po cichu wzrasta niczym zboże na polu, czy gospodarz czuwa, czy śpi – a więc dla mnie chrześcijaństwo jest przede wszystkim pewną zgodą na świat i na moją moralną, psychiczną, fizyczną i intelektualną bylejakość. W Kaplicy Matki Bożej Bolesnej słyszę ostatecznie zawsze tylko: kocham cię, ty też idź kochaj. I tyle.
Tekst pochodzi z 26. numeru Magazynu Kontakt, zatytułowanego „Zielone pojęcie”.