Bliski Wschód jest dzisiaj dla Europy wyzwaniem. Lista realnych i domniemanych problemów, która tylko w ostatnim roku na stałe zagościła na pierwszych stronach gazet, jest zaskakująco wszechstronna i bardzo długa. Po pierwsze: kwestia terroryzmu i zamachy w Paryżu i Brukseli z ostatnich dwunastu miesięcy. Po drugie: problem migracyjny, mający głównie twarz bliskowschodnią. Choć w ubiegłym roku Syryjczycy stanowili jedynie około jednej trzeciej migrantów (około 360 tysięcy), a Irakijczycy dalsze około 120 tysięcy na łączną liczbę około 1,3 milionów migrantów, którzy trafili do UE – kryzys kojarzony jest z Syrią i Bliskim Wschodem. W pierwszym kwartale 2016 roku Syryjczycy stanowią nieco ponad 40 procent, Irakijczycy blisko 15 – wciąż „zaledwie” niewiele więcej niż połowę przybyszów do Europy.
Kolejna sprawa łączona – medialnie i w odbiorze społecznym – z Bliskim Wschodem to wyzwania związane z mniejszościami muzułmańskimi/bliskowschodnimi w UE. W Unii mieszka około dziewiętnastu milionów muzułmanów. „Getta i strefy szariatu”, do których nie zagląda policja, brukselski Molenbeek, sylwester w Kolonii, uchodźcy i terroryzm niosą poczucie głębokiego i niebezpiecznego wrastania Bliskiego Wschodu, ze wszystkimi swoimi problemami, w serce Europy.
Ten obraz Bliskiego Wschodu – i jest to mocną miarą siły jego oddziaływania na Europę – jest katalizatorem dla ruchów antysystemowych, populistycznych i kontrelitowych, gotowych głęboko przeorać Unię, jaką znamy. Alternative für Deutschland, francuski Front Narodowy, Wolnościowa Partia Austrii, podobne siły w Holandii, Szwecji, bodaj wszędzie w UE trudno dziś nazywać skrajnymi i marginalnymi.
Wreszcie: Bliski Wschód to dla Europy perspektywa sąsiedztwa z regionem pogrążonym w głębokim konflikcie, w którym permanentnie narusza się prawa człowieka, gdzie w Syrii zginęło pół miliona ludzi, gdzie używa się broni chemicznej i nie spełnia się podstawowych zasad „cywilizowanej wojny”. To źródło procesów, które rozregulowują dotychczasowy porządek międzynarodowy, zapewniający dotąd Europie bezpieczeństwo i warunki do rozwoju. To powód interwencji w Libii czy obecnie w Syrii i Iraku (wojna z Państwem Islamskim). Rywalizacja rosyjsko-amerykańska czy natowska Turcja strącająca rosyjski bombowiec nie gorzej niż Donbas i Krym przywołują demony zimnej wojny.
Nawet ten uproszczony obraz – sądzę – powinien przekonać do konieczności stawiania pytań i szukania rozwiązań dotyczących problemów Bliskiego Wschodu. To nie jest bowiem egzotyka, ale nasz realny problem i – obawiam się – jego waga będzie tylko rosnąć.
Przełom
Problem z Bliskim Wschodem istniał „od zawsze”, ale przełomem był rok 2011. Z jednej strony USA formalnie zakończyły swoją operację w Iraku, a w praktyce politykę aktywnego zarządzania regionem. Zbiegło się to z prawdziwym trzęsieniem ziemi, jakim stała się tak zwana Arabska Wiosna, czyli seria protestów, przewrotów, rewolucji, które przetoczyły się przez cały świat arabski, przy czym w podobnym czasie do napięć społeczno-politycznych dochodziło też w Turcji, wśród Kurdów czy w Iranie. Padły reżimy w Tunezji, Egipcie (by władzę po dwóch latach odzyskać), Jemenie; wciąż trwają wojny domowe w Libii, Jemenie i przede wszystkim w Syrii (oraz, przy odmiennej genezie, w Iraku). Arabska Wiosna nie rozwiązała problemów – raczej je ujawniła i wzmocniła. Kryzys społeczno-polityczny, kryzys państwa, ferment ideologiczny i tożsamościowy na Bliskim Wschodzie narasta, nawet jeśli nie wszędzie widać to gołym okiem. Wyrazem tego jest między innymi eskalacja konfliktów zbrojnych – one również występowały od „zawsze”, ale ich obecna skala jest dużo większa. Co gorsza dotychczasowe elementy stabilizujące region czy też utrzymujące konflikty w ryzach – którymi na dobre i złe były czy to represyjne państwa, czy amerykański żandarm – są dziś, wobec aktualnych wyzwań, dalece niewystarczające.
Węzeł gordyjski
Dzisiejszy Bliski Wschód to kłębowisko systemowych problemów – będących źródłem konfliktów – które trudno izolować i stopniowo rozwiązywać. To konflikty między elitą rządzącą a społeczeństwem. To konflikty o charakterze generacyjnym między rządzącymi – obaleni prezydenci Tunezji i Egiptu, podobnie jak ostatni królowie saudyjscy, liczyli sobie około 80 lat – przeciw sobie mieli/mają młode społeczeństwa. Na Bliskim Wschodzie nie ma państwa, w którym liczba ludności poniżej 25 roku życia wynosiłaby mniej niż 40 procent. W Syrii „młodych” jest aż 53 procent, w Iraku i w Jordanie około 56 procent. Czynnik ten w sposób oczywisty rozsadza państwo, niezależnie od tego, jak doskonale (a w zasadzie źle) by ono wcześniej nie funkcjonowało. Żaden rząd nie może skutecznie zaspokoić takiej masy oczekiwań zarówno materialnych, jak i tożsamościowych. Nie jest w stanie w sposób elementarny zapewnić pracy i awansu dla tylu ludzi wchodzących na rynek pracy czy chcących założyć rodzinę, do czego potrzebują bezpiecznych podstaw materialnych. Arabska Wiosna była laboratoryjnym przykładem między innymi tego generacyjnego konfliktu – a konflikt ten bynajmniej nie zniknął.
Kolejny poziom to bliskowschodnie konflikty etniczne, religijne i kulturowe. Grupa rządząca w krajach bliskowschodnich z reguły skoncentrowana jest wokół wspólnoty etnicznej czy nawet plemiennej lub wyznania religijnego. Za Saddama Husajna w Iraku rządzili sunnici, a szyici byli zmarginalizowani – po interwencji amerykańskiej role się odwróciły. W Syrii reżim opiera się na szyickiej mniejszości alewickiej, wspieranej przez inne mniejszości – sunnicka większość stanowi zaplecze opozycji. W takich sytuacjach konflikt polityczny jest tożsamy z konfliktem religijnym.
Na swój sposób problem ten dotyczy również Turcji, która z naszej perspektywy jest krajem niemal europejskim, zmodernizowanym, gdzie do wymiany elity rządzącej doszło w sposób bardziej łagodny, bo metodami politycznymi. Stało się to za sprawą rządów Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), po 2002 roku. AKP w tym względzie jest kontrelitą i reprezentuje interesy ludzi, którzy przez kilkadziesiąt lat trwania kemalistowskiej władzy byli zmarginalizowani. Teraz rządzą oni, co nie unieważnia konfliktu pomiędzy nimi a tą odchodzącą elitą kemalistowską, republikańską, laicką, jakkolwiek byśmy tego nie nazwali. W tle mamy Kurdów, do niedawna w swej masie zdeklarowanych sojuszników lub zwolenników AKP, beneficjentów przemian ostatnich czternastu lat (niezwykle istotnych dla kształtowania się tożsamości politycznej Kurdów), od roku jednak znów skonfliktowanych z państwem tureckim. To wszystko pomimo pokojowej formy przejęcia władzy przypomina rewolucję – kilkanaście lat temu w Turcji liczyła się tylko armia i elity laickie.
Równolegle w ostatnim czasie na Bliskim Wschodzie pojawiła się samoświadomość i rosnąca chęć zniszczenia starego porządku i stworzenia na jego miejsce czegoś nowego. To dążenie ma dwa aspekty. Z jednej strony niezwykle aktywne są środowiska promujące idee islamskie, których najwyższym stopniem rozwoju jest Państwo Islamskie. Z drugiej zaś – odpowiedzią są imperialne projekty realizowane dziś w regionie przez Turcję i Iran. Bez przesądzania w tej chwili o skuteczności tych różnych dróg budowy nowego porządku bliskowschodniego obydwa te dążenia świadczą o ambicji, poczuciu siły i chęci stworzenia zupełnie nowego ładu na każdym poziomie.
Wojna wszystkich ze wszystkimi
Zasygnalizowany powyżej chaos w wymiarze wewnętrznym ma swoje przedłużenie w konfliktach międzynarodowych: zaangażowanie w problemy sąsiadów, wspieranie poszczególnych graczy, kreowanie nowych przywódców jest koniecznością lub szansą dla państw regionu. Na Bliskim Wschodzie toczy się klasyczna proxy war – wojna przez zastępstwo. Na tej zasadzie w obecnej wojnie syryjskiej – poza konfliktem między reżimem a opozycją islamską, niegdyś demokratyczną z udziałem Kurdów i Państwa Islamskiego – każda z walczących stron ma swoich protektorów, którzy ją wspierają i w dużym stopniu próbują kanalizować czy też kierować jej działaniami. W pewnym uproszczeniu dla reżimu w Damaszku będzie to przede wszystkim Iran, a także Rosja. Dla umiarkowanej opozycji islamskiej będą to Arabia Saudyjska, kraje Zatoki Perskiej, Turcja, a do pewnego stopnia również Stany Zjednoczone i państwa europejskie. Sojusze te niekoniecznie muszą być bardzo trwałe. Kurdowie, którzy na pewnym etapie byli wspierani przez reżim w Damaszku, obecnie korzystają z poparcia Rosji i krajów Zachodnich. Amerykanie wspierają Kurdów syryjskich w walce z Państwem Islamskim, ale ściśle pilnują, by nie walczyli oni z Turcją. Rosjanie dla odmiany odwrotnie: bardzo chętnie wspierają Kurdów w zwalczaniu Turków, ale niekoniecznie w walce z Państwem Islamskim. Wszystko to tworzy niezwykle dynamiczną sytuację.
Dzisiaj w regionalnym wymiarze globalnej proxy war uczestniczą aktywnie trzy państwa. Turcja, Irak i Arabia Saudyjska mają aktywne stanowisko wobec każdego z graczy, każdego z zastępczych konfliktów, które odbywają się na Bliskim Wschodzie. Do tego spoza regionu w konflikt angażują się Stany Zjednoczone oraz Rosja, która intensywnie włączyła się w walki, od września ubiegłego roku realizując otwartą interwencję wojskową. Globalną proxy war w regionie determinuje też dynamiczna struktura szerokich koalicji, które rywalizują o wpływy na Bliskim Wschodzie. Jednym z bardziej znaczących jest sojusz państw prozachodnich, aktywnie zwalczających Państwo Islamskie. Częścią tej koalicji jest Turcja, która jednak nie bierze bezpośredniego udziału w walce przeciw Państwu Islamskiemu, tylko przeciwko Kurdom. Z drugiej strony Rosjanie i Irańczycy stworzyli koalicję antyterrorystyczną przeciwko Państwu Islamskiemu, choć w rzeczywistości zwalczają przede wszystkim opozycję syryjską niebędącą Państwem Islamskim. Arabia Saudyjska jest członkiem koalicji zwalczającej Państwo Islamskie, jednocześnie wspierając inne ugrupowania opozycyjne w Syrii i sama przywodząc sojuszowi, który prowadzi wojnę w Jemenie, walcząc z irańskimi protegowanymi z plemion Houthich i z jemeńską Al-Kaidą. Jak widać jest to zazębiająca się wojna, w pewnym stopniu wszystkich ze wszystkimi. Sytuacja przypomina nieco salon luster, w którym nawet sami gracze mogą się pogubić, z kim i z jakich powodów prowadzą aktualnie wojnę.
Skrajnym przykładem jest kwestia stosunku do Państwa Islamskiego. Po kilku latach jego istnienia można byłoby stworzyć pełną zwrotów akcji historię wymykania się go spod kontroli swoich protektorów czy partnerów. Państwo Islamskie istnieje dzięki wsparciu na różnym etapie swojego funkcjonowania każdego z graczy (nie wyłączając państw Zachodnich), którzy są zaangażowani w bliskowschodni konflikt. Żeby jeszcze skomplikować sytuację, inaczej układają się sojusze i oczekiwania wobec Państwa Islamskiego na terytorium Syrii, a inaczej na terytorium Iraku. Irak zaciekle zwalcza Państwo Islamskie na swoim terytorium, natomiast absolutnie nie występuje przeciwko niemu i korzysta na jego obecności w Syrii. Turcja do pewnego momentu wspierała Państwo Islamskie w sposób pośredni w Syrii i w Iraku. Od jakiegoś czasu je zwalcza, choć wciąż korzysta z jego istnienia: dla Turcji wygodne jest, że Państwo Islamskie blokuje Kurdów syryjskich, ale już nie irackich.
Coś umiera, coś się rodzi
Podstawową przyczyną tego, co dzieje się na Bliskim Wschodzie, jest erozja struktur, które do tej pory hamowały niekorzystne, destabilizacyjne procesy. Nie oznacza to, że wcześniej nie występowały w tym regionie zbrojne czy wewnętrzne konflikty. Przewrotów i otwartych międzypaństwowych sporów w historii Bliskiego Wschodu zawsze było bardzo wiele. Do niedawna jednak – znów warto wspomnieć rok 2011 – albo państwa były w stanie same tłumić wewnętrzne protesty, albo względny porządek gwarantowały ingerencje Stanów Zjednoczonych czy ZSRR. Innymi słowy: w związku z geostrategicznym znaczeniem Bliskiego Wschodu najważniejsi światowi gracze pilnowali, żeby regionalne konflikty nie wymknęły się spod kontroli. Tak było w czasie wojen arabsko-izraelskich w 1956, 1967 i 1973 roku; tak było w czasie izraelskich interwencji w Libanie czy Strefie Gazy czy de facto w czasie wojny iracko-irańskiej.
Dotychczas zawsze istniała gotowość do podjęcia bezpośrednich interwencji z zewnątrz, na przykład po aneksji Kuwejtu przez Irak czy po rzekomym zaangażowaniu Iraku w rozwój broni chemicznej czy współpracę z terrorystami. Taki mechanizm zewnętrznej ingerencji i wygaszenia konfliktu na odpowiednim poziome działał dosyć skutecznie mniej więcej do 2010 roku. Od tego czasu w regionie nie ma już ani wystarczająco silnych państw, gwarantujących stabilność, ani owego czynnika zewnętrznego. Wymierną konsekwencją tej sytuacji jest widmo rozpadu państw. Dzisiejsze rządy w Bagdadzie czy w Damaszku nie kontrolują swoich terytoriów. W naszych europejskich kategoriach to nie są już klasyczne państwa, skoro rząd nie ma kontroli nad własnym terytorium. W pełni swoich granic nie kontroluje zresztą żadne państwo w regionie, także Izrael (na Synaju). Na tych obszarach, nad którymi kontrolę straciły legalne władze, tworzą się czarne dziury, to jest strefy, na których albo nie wiadomo, kto rządzi, albo dochodzi do stworzenia struktur para-państwowych, które w wielu czy w prawie wszystkich aspektach imitują państwo. Imitacja ta nie ogranicza się tylko do tworzenia sił zbrojnych i porządkowych, prowadzenia polityki społecznej, gospodarczej czy opodatkowania ludności. Ambicją jest stworzenie pełnoprawnego bytu państwowego. To casus Palestyńczyków z Zachodniego Brzegu Jordanu i Strefy Gazy (państwa, nie-państwa). To także casus Państwa Islamskiego czy para-państw Kurdów. Jedno, czyli Autonomia Kurdyjska nazwana regionalnym rządem kurdyjskim, formalnie jest autonomiczną częścią federacyjną Iraku, ale w praktyce ma wszystkie przymioty niezależnego państwa, z własnymi siłami zbrojnymi, z własną polityką międzynarodową, z własną polityką gospodarczą. Drugim para-państwem kurdyjskim jest Rożawa, czyli syryjski Kurdystan rządzony przez Patriotyczną Unię Kurdystanu, filię Partii Pracujących Kurdystanu (PKK). Oni również stworzyli własne para-państwo, nie deklarując co prawda otwarcie niepodległości, ale akcentując na każdym kroku, że są niezależnym podmiotem w polityce regionalnej. Równocześnie Kurdowie w Turcji pod wieloma względami stworzyli państwo równoległe, państwo podziemne, które kontroluje miasta i tereny górskie oraz tworzy paralelne instytucje państwowe z własnymi systemem sądowniczym oraz podatkowym. To także jest wyraźny przykład tego, że na Bliskim Wschodzie państwo w formie, jaką my znamy – w pełni panujące nad całym swoim terytorium – funkcjonuje coraz rzadziej. Proces rozpadu państw, nie do wyobrażenia jeszcze 15 lat temu, dziś wydaje się niemożliwy do zatrzymania.
Zachód w głębokiej defensywie
Dobrowolna czy wymuszona abdykacja Zachodu z funkcji żandarma Bliskiego Wschodu (na dobre i złe konserwującego porządek regionalny i gwarantująca bezpieczeństwo Zachodowi, Europie i USA) to niestety czubek góry lodowej. Zachód, a na swój sposób także ZSRR, prezentował oprócz elementu siły ofertę pozytywną, czyli „zachodnie wartości”, przede wszystkim wzór modernizacji, którą każde z tych państw, niezależnie od tego jak byłoby wrogie Stanom Zjednoczonym, próbowało imitować czy wcielać w życie na swoich warunkach. Przemiany na Bliskim Wschodzie dotychczas wspierane były przez strategie realizowane przez Zachód. Po pierwsze warto wspomnieć unijny projekt sąsiedztwa i proces barceloński, który miał być stopniowym promieniowaniem wartości i standardów europejskich na Afrykę Północną i Bliski Wschód. Przez moment wydawało się, że Arabska Wiosna będzie, choć w dość gwałtowny sposób, spełnieniem tego projektu. Rzeczywistość okazała się inna.
Innym ambitnym projektem była próba budowania demokracji w Iraku przez prezydenta Busha, po 2003 roku. I również okazało się, że to nie zadziałało. Przykłady te dowodzą dzisiejszej bezradności Zachodu, który nie ma czy to instrumentów, czy to siły, czy to woli politycznej, a przede wszystkim pomysłu na to, jakimi metodami oddziaływać i stabilizować cały sąsiedzki region.
Zachód przestał być punktem odniesienia dla Bliskiego Wschodu, dojrzewa poczucie końca dotychczas obowiązującego porządku, narzuconego przez światowe mocarstwa po rozpadzie Imperium Osmańskiego (1918). Trwające konflikty nieodwracalnie zmieniają region, jaki znaliśmy. W Syrii 70 procent mieszkańców nie mieszka w swoich domach, są uchodźcami zagranicznymi albo wewnętrznymi. Prawdopodobieństwo, że wrócą do swoich domów i odtworzą struktury społeczne i polityczne sprzed wojny, jest bliskie zeru. Podobnie jest w Iraku i w Jemenie. W samej Turcji od września ubiegłego roku przybyło czterysta tysięcy uchodźców wewnętrznych, którzy uciekli z terenów ogarniętych działaniami zbrojnymi.
Alternatywa: islam i neoimperializm
W sytuacji nieodwracalnego rozpadu starego ładu pojawiają się alternatywy. Pierwszym nurtem jest szukanie nowego porządku w religii. Islam jest traktowany jako nowa tożsamość, jako nowy porządek społeczno-polityczny, uniwersalny, z boskim namaszczeniem, który pozwala przechodzić ponad podziałami etnicznymi czy regionalnymi, bo tworzy iluzję tego, że wszyscy są równi w byciu muzułmanami. Na Bliskim Wschodzie występuje cała plejada środowisk muzułmańskich, fundamentalistycznych, środowisk salafickich, które różnymi metodami chcą dochodzić do islamskiego porządku. Z jednej strony mamy Bractwo Muzułmańskie, które w wyniku demokratycznych wyborów przejęło na pewien czas władzę w Egipcie. Z drugiej zaś to Państwo Islamskie, które stworzyło organizm państwowy metodami terrorystycznymi, a potem wojskowymi, przy – co ważne – dużym poparciu miejscowej ludności. Państwo Islamskie nie byłoby w stanie zająć takich terenów, gdyby ich mieszkańcy byli temu przeciwni. To jest ten sam paradoks, który wystąpił w Afganistanie, gdzie Talibowie, proponując elementarny porządek, elementarną ochronę i afirmację interesów społeczności tam mieszkających, byli witani z otwartymi rękami. Dzisiaj Państwo Islamskie jest realną alternatywą dla ludzi mieszkających w ogarniętej wojną Syrii. Islam – w różnym oczywiście stopniu – wpisany jest w ideologiczne podstawy Iranu, ale też – w coraz większym stopniu – Turcji. Odwołanie do islamu pozwala Irańczykom czy Turkom walczyć o rząd dusz wśród generalnie nieprzychylnych im Arabów (odpowiednio szyitów i sunnitów).
Drugim obok religii, alternatywnym fundamentem urządzania nowego porządku w regionie są projekty neoimperialne. Z całą pewnością znów odnosi się to do działań Turcji i Iranu. W tych obu państwach od wielu lat dochodzi do wzmocnienia przekonania o własnej mocy oraz świadomości własnego dorobku, konieczności wybicia się i zdobycia pozycji międzynarodowej adekwatnej do swojej historii. W Turcji projekt ten nazywa się czasem projektem neoosmańskim, bo odwołuje się on do Imperium Osmańskiego, idealizując je i sugerując, że dzisiejsza Turcja jest jego naturalnym kontynuatorem. Osmańska Turcja ma być projektem nie tylko dla etnicznych Turków, jak było w czasie Republiki Tureckiej, ale również dla Arabów czy Kurdów – wszelkie pozytywne zmiany, które w ostatniej dekadzie zaszły w polityce tureckiej pod adresem Kurdów, były bezpośrednio związane z projektem neoimperialnym: jest godne miejsce dla Kurdów w państwie tureckim, nie ma mowy o separatyzmie.
Podobnie działają Irańczycy, tylko że oni swoją politykę zaczęli prowadzić wcześniej, bo już od rewolucji islamskiej. Teheran konsekwentnie przekonuje, że ani Zachód, ani ZSRR (Rosja) nie były i nie będą potrzebne w regionie. I znowu, tak jak w przypadku Turcji – chociaż proporcje rozłożone są inaczej – to jest łączenie islamu własną, historyczną tradycją imperialną. Jeżeli w obecnej sytuacji alternatywą jest chaos, to oferta imperialna staje się atrakcyjna, obserwujemy to na przykładzie Iraku. Właśnie ten wybór – chaos lub imperium – napędza bliskowschodni konflikt. Z perspektywy Ankary, Teheranu czy saudyjskiego Rijadu w tym sporze nie można, choć na chwilę, ustąpić miejsca, by bilans sił nie zmienił się w niekorzystny dla danej stolicy sposób. Takie podejście napędza do działania wszystkich zainteresowanych, a stawka gry nieustannie rośnie.
Kolejnym państwem z neoimperialnymi ambicjami, które wpływają na tempo wydarzeń na Bliskim Wschodzie, jest oczywiście Rosja. W dużym historyczny uproszczeniu: Rosja zawsze wyrastała na imperium kosztem trzech państw – licząc od północy: Szwecji, Polski i Turcji. W czasie Zimnej Wojny również, sowiecka obecność na Bliskim Wschodzie była wykorzystaniem statusu supermocarstwowego ZSRR. Dzisiaj Rosja – nie rezygnując z kierunku bałtyckiego – ponownie testuje również kierunek południowy. Interwencja w Syrii jest tego doskonałym przykładem, dzięki niej Rosja wyrwała się z izolacji, w której znalazła się po aneksji Krymu, pokazała, że wciąż jest niezbędnym czynnikiem, z którym trzeba się liczyć, układając sytuację bliskowschodnią. Otwarta obecność w Syrii pozwoliła Moskwie stworzyć wokół siebie nowy klimat sojusznika w walce z Państwem Islamskim i z terroryzmem islamskim w ogóle, dzięki czemu możliwe jest odzyskanie części swojego dawnego statusu globalnego mocarstwa.
Sytuacja na Bliskim Wschodzie gwarantuje nam, że problemy z terroryzmem, masowymi migracjami, radykalizmem islamskim nie znikną szybko, a sąsiedztwo z tym regionem będzie coraz bardziej kłopotliwe dla Europy. Trudno oczekiwać także, że – wobec wyczerpania starych koncepcji – bez nowego pomysłu na Bliski Wschód Europa sobie z tego typu problemami poradzi.
***
Zapis wykładu Krzysztofa Strachoty, wygłoszonego 20 kwietnia 2016 roku w ramach seminarium „Kryzys Europy”.