W 1939 roku Polska powinna była sprzymierzyć się z Hitlerem, a Powstanie Warszawskie nie miało sensu. Takie tezy stawia prawicowy publicysta i historyk Piotr Zychowicz w głośnych książkach „Pakt Ribentropp-Beck” i „Obłęd’44”, opierając się o żelazne w jego opinii zasady Realpolitik. Czy można przyznać mu rację?
Jest 26 sierpnia 2013 roku. Siedemdziesiąt cztery lata temu o tej porze napięcie sięgało zenitu. Choć Hitler odroczył tego dnia uderzenie na wschodniego sąsiada., to dyplomacja i armie całej Europy postawione były w stan najwyższej gotowości. Być może podporucznik Willemann, bohater głośnej powieści „Morfina” Szczepana Twardocha, po raz ostatni pił wódkę w kawiarni „Ziemiańskia” przy ulicy Mazowieckiej w Warszawie. Być może Jerzy, Andrzej i Piotr, zmobilizowani maturzyści, moi rówieśnicy, bohaterowie filmu „Jutro idziemy do kina” Michała Kwiecińskiego, po raz ostatni wyrwali się z koszar by podrywać piękne panny na Krakowskim Przedmieściu. Być może… Pewne jest to, że parę dni później ich świat legł w gruzach, a oni sami stanęli do śmiertelnego boju z silniejszym przeciwnikiem.
W roku 1944 o tej porze kupa gruzów została, już całkiem dosłownie, z Krakowskiego Przedmieścia i całego Starego Miasta. W nocy dzielnicę tę opuściło dowództwo AK z gen. Borem-Komorowskim na czele. Wśród zgliszcz i pożarów została już tylko topniejąca grupa powstańców, w większości moich rówieśników, i tysiące znoszących okrutne katusze rannych w szpitalach polowych. Na Mokotowie zaś powstańczy poeta pisał właśnie przejmujące strofy o „Alejach, gdzie bzy już nie kwitną” i o mieście, w którym „W twierdze zmieniły się domy”. Trudno, będąc świadomym obywatelem Polski i Warszawy przejść wobec tych scen obojętnie. Trudno, myśląc o historii Polski XX wieku, nie zadać sobie pytania o sensowność wydarzeń, które symbolizują te wiele mówiące sceny.
Przełamane tabu
Przez całe lata po zakończeniu II wojny światowej nie przeprowadzono szerszej dyskusji na temat sensowności polskiego wysiłku w jej trakcie, a zwłaszcza w 1939 i 1944 roku. Delikatnie mówiąc, nie sprzyjały temu okoliczności. Władze komunistyczne zakłamywały historię Września i Sierpnia lansując tezę, że Polacy lekkomyślnie odrzucali wówczas pomoc Związku Sowieckiego. Nic więc dziwnego, że w warunkach walki o zachowanie pamięci o prawdziwym przebiegu wydarzeń i jej bohaterach, skazywanych przez wrogi reżim na zapomnienie ofiarach historii, debata na temat sensu ich śmierci wydawała się co najmniej niestosowna. Podobnie stało się po odzyskaniu suwerenności w 1989 roku, kiedy zajęto się „nadrabianiem zaległości” w honorowaniu niedocenianych dotychczas żołnierzy. Stawiano im więc pomniki, nadawano ordery, pisano (wreszcie w pierwszym obiegu) monumentalne monografie historyczne, budowano muzea i organizowano wielkie obchody rocznic ich zrywów.
Oczywiście, publikowano dzieła krytyczne wobec polskich bitew roku 1939 i 1944, jak choćby książki Stanisława i Józefa Mackiewiczów, czy zbiory esejów „Ani tryumf, ani zgon” Tomasza Łubieńskiego. Jednak dopiero książki historyka i dziennikarza „Do Rzeczy” Piotra Zychowicza zyskały szerszy społeczny rozgłos. Wydany w zeszłym roku „Pakt Ribbentrop-Beck”, zawierający niezwykle ostrą krytykę polskiej polityki zagranicznej, która doprowadziła, zdaniem autora bezmyślnie, do wojny z hitlerowskimi Niemcami, zamiast do sojuszu z nimi, przez miesiące utrzymywał się na czele listy bestsellerów „Empiku”. Spotkania autorskie i debaty wokół książki organizowane przez najlepsze polskie uczelnie gromadziły zaś tłumy jej zwolenników i krytyków. Można się spodziewać, że „Obłęd’44”, w którym autor w bezkompromisowy sposób rozprawia się z koncepcją Powstania Warszawskiego i jego dowódcami czeka ten sam los, gdyż opiniotwórcze środowiska są wyraźnie spragnione świeżego, a nawet skandalizującego podejścia do naszej historii. Tymczasem w traktowaniu na równi obu książek Zychowicza widzę duże zagrożenie.
Bezsensowna ofiara
„Obłęd ’44” jest rzetelnie wykonaną robotą historyczną podaną w publicystycznej (czasem może zbyt publicystycznej) formie. Opierając się na niewykorzystywanym dotychczas materiale źródłowym i odkurzając stare, a szerzej nieznane opinie polskich historyków i publicystów, przeprowadza on miażdżącą, logiczną i przekonującą krytykę członków dowództwa Armii Krajowej i polskiego rządu w Londynie. Oskarża ich o bezkrytyczne uleganie aliantom, bezsensowne wspieranie Związku Sowieckiego w wojnie z Niemcami i wreszcie, bezcelowe, wręcz zbrodnicze doprowadzenie do zniszczenia stolicy Polski i śmierci kwiatu polskiej inteligencji i jednej piątej mieszkańców Warszawy.
Choć styl Zychowicza, niestroniącego od epitetów pod adresem czarnych charakterów swojej książki (dla przykładu, rozdział o pierwszym premierze na uchodźstwie zatytułował „Sikorski-nieszczęście Polski”, jego działania „strusią polityką”, a jego następcę, Stanisława Mikołajczyka „pożytecznym idiotą”) momentami drażni, jego argumentacji nie można odmówić logiki. Nie można też zaprzeczyć, że autor zachowuje intelektualną uczciwość. W obu książkach przytacza wszelkie możliwe opinie, jakie pojawiły się w dotychczasowej historiografii, które mogą posłużyć za argumenty przeciw jego tezom i stara się z nimi w sposób rzeczowy, choć niepozbawiony emocji, rozprawiać. Jeśli zaś któraś z jego śmiałych hipotez nie ma pełnego odzwierciedlenia w źródłach, jest to wyraźnie zaznaczone w tekście książki.
Najbardziej szokującym fragmentem książki jest opis procesu podejmowania powstańczej decyzji przez dowództwo AK. Z książki wyłania się obraz ludzi nieodpowiedzialnych, podejmujących kluczowe decyzje wbrew raportom na temat sytuacji na froncie, pomimo braku planu działania i pod wpływem emocjonalnych impulsów. Czytając „Obłęd” można dojść do konstatacji, że byli to nie dowódcy poważnej Armii, ale nieodpowiedzialni marzyciele mierzący siły na zamiary. Przekonująco, a jednocześnie przerażająco brzmi wątek inflirtacji Komendy Głównej AK przez wywiad sowiecki…
Podobne tezy stawia Zychowicz „Pakcie Ribbentrop-Beck”. Twierdzi, że zachowanie się polskiego rządu, z ministrem spraw zagranicznym Józefem Beckiem na czele, w przededniu II Wojny było nieodpowiedzialne. I tu podobieństwa się kończą. W przeciwieństwie do „Obłędu” książka, a przynajmniej jej kluczowa część, nie jest oparta na analizie historycznej, ale na budowaniu piętrowych konstrukcji z gatunku political fiction. Autor pisze właściwie alternatywną historię największego w dziejach świata konfliktu. Stara się dowieść, że gdyby polski minister nie „uniósł się honorem”, a poszedł na koncesje wobec Hitlera, Związek Sowiecki zostałby zlikwidowany w 1941 roku, a Polska po zakończeniu wojny władałaby ziemiami od Odry do Dniestru. Co więcej, wysuwa paradoksalne hipotezy, że uratowałoby się także nieporównanie więcej Żydów polskich, a nasz kraj byłby głównym rozgrywającym w Europie po upadku III Rzeszy.
Moralność się nie liczy?
O ile więc tezy Zychowicza na temat Powstania są odkrywczą analizą materiału historycznego, o tyle jego poglądy o Wrześniu opierają się głównie na przypuszczeniach. I choć układają się one w ciąg logiczny, ma on o tyle niewielką wartość, że jego założenia ustalał sam autor… Nie zamierzam przeprowadzać tu krytyki jego hipotez z czysto historycznego punktu widzenia. Czyniło to już i pewnie będzie czynić wielu profesjonalnie zajmujących się tą sprawą historyków. Dość stwierdzić, że w „Pakcie” zdecydowanie niedoceniony został fakt, że Polskę wiązała w 1939 roku obietnica pomocy ze strony rządu francuskiego i jej dotrzymanie mogłoby zakończyć wojnę w jej zalążku. I trudno się dziwić, że mając do wyboru sojusznika, który żądał dla siebie korzyści terytorialnych kosztem strony polskiej (III Rzesza) i takiego, który obiecywał do tych strat nie doprowadzić (III republika francuska), minister wybrał tę drugą.
Warto zająć się sprawą daleko istotniejszą, niż polityczno-historyczne kalkulacje. Otóż Zychowicz pisze w zakończeniu „Obłędu” zdanie, które uznaje za główne przesłanie obu książek „W polityce międzynarodowej nie liczy się honor, układy sojusznicze i obietnice. Nie liczy się moralność, demokracja i wszelkie inne wzniosłe ideały. Nie liczą się najpiękniejsze gesty i ofiary. Liczy się tylko siła.” Niezrozumienie tej makiawelicznej prawdy podaje autor „Paktu” za największe nieszczęście Polaków w 1939 i 1944 roku. Jest to, moim zdaniem, opinia nie do przyjęcia.
Nie da się nie zauważyć, że właśnie takie motto przyświecało bowiem przedwojennej polityce Adolfa Hitlera, której Józef Beck miał odwagę się przeciwstawić. Gwiżdżąc na traktaty i grając na nosie światowej opinii doprowadzał do wasalizacji kolejnych państw (Austria, Czechy, Słowacja) i w sercu Europy rozpoczynał powoli wdrażanie planu rozwiązania kwestii żydowskiej. Czy rząd II RP powinien był przystępować do paktu z partnerem, który niejednokrotnie pokazał już, jaki ma do danego słowa? Zasługą ministra Becka pozostanie na zawsze przerwanie tego obłędnego, parafrazując Zychowicza, zaślepienia Europy wobec zła rodzącego się w samym jej sercu.
Autor „Paktu” wyśmiewa przemówienie sejmowe Becka, w którym twierdził on, że „Pokój ma swoją cenę, wysoką, ale wymierną.”, zaś „Jedyną rzeczą w życiu ludzi i narodów, która jest bezcenna jest honor”. Owszem, słowa te brzmią górnolotnie i buńczucznie, zwłaszcza w kontekście strasznych rozmiarów wrześniowej klęski. Jednak, o ile samo pojęcie honoru jest dla mnie problematyczne, o tyle nie ulega wątpliwości, że miało ono dla ówczesnych obywateli Polski i Europy charakter metafizyczny. I właśnie przeniesienie sporu z hitleryzmem na płaszczyznę niezwiązaną ściśle z Realpolitik, a z obroną podstawowych wartości, które Hitler negował, jest w moim przekonaniu olbrzymim wkładem, jaki Polska wniosła w 1939 roku w historię naszego kontynentu. Nie powinniśmy się tego wkładu wypierać, a raczej być z niego dumni. Prawdą jest, że nasz kraj poniósł z tego tytułu niewyobrażalne straty. Po pierwsze jednak, skali hekatomby, jaką była II wojna światowa, nikt o zdrowych zmysłach nie był w stanie przewidzieć, po drugie, przypominam, Polska posiadała przed jej wybuchem realne gwarancje wsparcia, które nie zostały wypełnione.
Nie jest, broń Boże, moim zamiarem twierdzić, że w polityce dobre rozeznanie sytuacji i znajomość swoich możliwości nie są cnotą. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że masakra Warszawy i jej ludności w 1944 roku była wynikiem niebywałego deficytu tych cech u polskich polityków i wojskowych. Twierdzę natomiast, że zupełne wykluczanie roli, jaką w polityce pełnią wartości jest realpolitycznym dogmatyzmem. Owszem, bywają w historii momenty, w których waga decyzji jest daleko za duża, aby opierać ją jedynie na potencjalnych korzyściach i niekorzyściach. Świadomie, lub nieświadomie, pułkownik Beck podjął jedną z takich decyzji. Dlatego, choć pisanie tych słów przychodzi z wielką trudnością, przerwane wakacje 1939 roku i ofiara złożona przez Maturzystów ’38 z filmu Kwiecińskiego, jakkolwiek tragiczna , nie była bezsensowna…