Nie wiem, jak jest teraz, oddryfowałam już od tych problemów i horyzontów bardzo daleko, ale za czasów mojego dorastania popularna była formułka: „wierzący, ale niepraktykujący”. Choć niby nie wskazywała ona, w co ten wierzący miałby wierzyć ani czego nie miałby praktykować, ale jej sens był krystalicznie jasny: podtrzymywała aksjomat, że Polak równa się katolik, nawet jeśli nie da się tego ocenić na podstawie frekwencji na niedzielnym nabożeństwie, diety w piątki w czasie wielkiego postu, nie wspominając już o próbie praktykowania jakichś głębszych prawd wiary.
Na tym tle moja mieszkająca pod jednym dachem rodzina w latach 80. i 90. odróżniała się wyraźnie: jej część mianowicie była otwarcia ateistyczna (tata), jednocześnie pozostając w najcieplejszej komitywie z jej częścią religijną (babcią od strony mamy). Prowadziło to do różnych przygód, trochę komicznych, trochę strasznych (jeśliby komuś przyszło do głowy traktować równouprawnienie religii i jej braku zupełnie serio). Tata, który sam bywał w dzieciństwie za swój brak wierzenia i praktykowania prześladowany, chciał żebyśmy my, dzieci, „miały wybór” – co w pokrętnej logice lat 80. oznaczało chrzest. Tyle że w moim przypadku ksiądz z parafii nie chciał przyjąć mnie do grona dusz katolickich, dopóki mama nie powie, że robi to wbrew woli strasznego-taty-ateisty – co skończyło się wylewaniem na mnie wody poza moim przepisowym katolickim rejonem. Kiedyś, w czasach gdy brat był ministrantem, tata zupełnie bezrefleksyjnie odprawił księdza chodzącego po kolędzie, bo był zapracowany i myślał, że to akwizytor. My dzieci, „mając wybór”, dokonaliśmy go dość szybko, jeszcze przed końcem podstawówki zrywając relacje z religią. Wierząca (podpowiem: po wiejsku tradycyjnie katolicku) babcia to zaakceptowała. My – gdy odchodziła nieprzytomna, niezdolna artykułować swoich potrzeb – sprowadziliśmy księdza do „ostatniego namaszczenia” (o ile pamiętam, byliśmy z nim na „proszę pana”).
***
Krótko mówiąc, kwestia religii w domu nigdy nie była sprawą zapalną – co innego jednak święta. Od dziecka tłumaczono mi, że Święta Bożego Narodzenia mają się nijak do niewiary czy niepraktykowania, bo są po prostu rodzinną tradycją. Co oznaczało karpia w wannie, a potem galarecie, sałatkę jarzynową, śledzie z cebulką, cebulką i rodzynkami, a także – specjał drugiej babci – w cynamonie, barszcz z ręcznie robionymi uszkami z osobiście zbieranych grzybów, pierogi z grzybami i kapustą, sernik. Za sprowadzenie opłatka odpowiedzialna była babcia (teraz nie wiem, skąd go mamy), z siankiem zazwyczaj dawaliśmy sobie siana. Do corocznych rytuałów należała również rozprawa w sprawie choinki. Głosy były z góry rozpisane (głos 1: „Może w tym roku kupimy sztuczną? Drzewa nie będzie się ciąć, igły nie będą sypały”; głos 2: „NIGDY! Nie będziemy przebierać kawałka plastiku za drzewo!”, głos 3: „A może by tak małą choinkę w doniczce?”) i zmierzały do jedynego słusznego i nieuniknionego rozwiązania (mała choinka w doniczce usychająca po świętach na balkonie). Potem (lub przedtem, lub równolegle) należało odbyć drugą debatę: o prezentach (proponowany przez brata pakt o „wzajemnej nieagresji”, to jest rezygnacji z przymusu obdarowywania się, nigdy nie wszedł w życie, ale uznano, że dorośli obdarowują się nieobowiązkowo i symbolicznie).
Przede wszystkim jednak, już w czasach nastolęctwa, te tygodnie przed świętami były okresem narastającego, coraz brutalniejszego stresu i zdwojonej presji na maskowanie rodzinnych konfliktów, rozpaczy, smutku. Grudzień nieodłącznie łączył się ze wspólnym obowiązkiem udawania, że na te dni na chwilę da się realność życia zawiesić na kołku. Czasem kończyło się to filmowo, ale nie w tonie „To właśnie miłość” czy nawet „Kevina samego w domu”, ale raczej w duchu Bernhardowskich kulminacji, które – pomyślałabyś – powinny być wyłącznie domeną austriackiej literatury, opery i teatru nowoczesnego.
Wiem, że nie byliśmy wyjątkiem: że jest to przewidywalna konsekwencja zderzenia wyidealizowanej przez tradycję i komercję wizji życia rodzinnego (w której elegancki dobrobyt uwędzony ciepłem uczuć rodzinnych zalewał zwykłych ludzi falą zalepiającej gardła i nozdrza słodyczy) z realiami życia lat 80. i 90. To jest: sztywnych wyobrażeń o „obowiązkach wobec rodziny” bez żadnych narzędzi do nawigowania frustracjami, konfliktami, sprzecznościami w jej ramach. Najszczersza miłość pozostaje wobec braku techniki i komunikacji równie bezbronna (i groźna) jak najszczersze pożądanie – łatwo może doprowadzić do krzywdy.
Do tego dochodziły kwestie najzupełniej praktyczne: cała ta żmudna praca zarobkowa, organizacyjna, emocjonalna, wymagana do sprostania „rodzinnym świętom”. Najgorsza, oczywiście, była rola matek, którym wciśnięto w gardło funkcję kapłanki ogniska domowego, która ma ten pożar w burdelu perfekcyjnie ogarnąć. A że były wobec tej presji bezbronne, same ją na innych wywierały. Ojcom święta też przypisywały jakieś tradycyjne zadania (choinka, zabicie karpia i tak dalej), ale w roli pomocniczej, nie menedżerskiej, a do tego oferowały wyjścia ewakuacyjne – w postaci wszystkich pilnych spotkań w pracy i obowiązkowych „śledzików”. Dzieci – wiadomo – miały pomagać i być, jak to dzieci, beztroskie i szczęśliwe. Cud, miód i orzeszki.
Co oczywiste, nikt nie mógł się ze swojej roli wypisać, bo w tamtych czasach odmowa uczestnictwa w świętach jawiła się jako gest ostateczny i radykalny – w zasadzie równała się oficjalnemu zerwaniu stosunków rodzinnych. Wszyscy próbowali więc pokornie dźwigać obowiązkowe brzemię wściekłości, zmęczenia i frustracji w ramach corocznej celebracji polskiego sadomasochizmu (z nieodłącznym podkładem Mariah Carey).
***
Dlatego – z wyjątkiem corocznego układu tanecznego do wspomnianej wyżej Carey, odtańczonego przez śnieżynki z rocznika niżej – spokojniej czułam się w czasie corocznej wigilii w liceum. Wiadomo, że nie była to ta wigilia „prawdziwa” i „właściwa”, więc presja była znacznie mniejsza: w końcu chodziło o zwykłych „cywili”, „tylko” bliskich i przyjaciół, a nie opokę podmiotowości i „podstawową komórkę społeczną”. Dobrze czułam się z ludźmi z klasy– miałam tam przyjaciółki, dobrych znajomych, a jeśli również wrogów, to nie udało mi się ich odnotować.
Tu też wigilia miała być celebracją „tradycji”, a nie religii. Istotna reguła była tylko jedna: prezenty, jakie dawaliśmy wylosowanym osobom w klasie, miały być wykonane samodzielnie. Nigdy nie byłam biegła w zetpetach czy – jak to się dzisiaj mówi – arts and craftsach – ale co roku czekałam, by zobaczyć, co wyczarują moi zdolniejsi przyjaciele, których prezenty olśniewały pomysłowością, inteligencją, pięknem wykonania. (Ten zwyczaj zresztą rozlał się na inne okazje i ręcznie wykonanymi rzeczami obdarowywaliśmy się również na urodziny – do dziś nie wyrzuciłam otrzymanego od koleżanek syreniego ogona, nawiązania do jakiejś dawno zapomnianej gry słów).
Potem z naiwnym zdumieniem odkryłam, że dla większości ludzi te „śledziki” w placówkach edukacyjnych i zakładach pracy to jeszcze jeden element świątecznej ścieżki emocjonalnego zdrowia. Gdy skończyłam szkołę i pojawiłam się jako absolwentka na dorocznej wigilii, z pewnym zaskoczeniem zrozumiałam, że straciło to nagle blask (poczułam się trochę zdezaktualizowana). Dlatego potem zaczęliśmy robić jakieś małe, nieformalne spotkanka klasowe, na które wpadał, kto miał ochotę.
Jedno z nich zorganizowałam u siebie – w moim pierwszym, wynajmowanym z chłopakiem mieszkaniu. Wpadło parę osób, trochę bliższych mi przyjaciółek, trochę dalszych znajomych. W pewnej chwili część dziewczyn – od paru lat coraz intensywniej zaangażowanych religijnie – zaczęła się głośno modlić. Pozostali – szczególnie ateiści i agnostycy, w tym ja, gospodyni domu –przenieśliśmy się więc do kuchni, nie bardzo wiedząc, co ze sobą począć.
Bo trudno było wysłowić niepisany pakt, który został wtedy pogwałcony: jak w końcu na głos domagać się, by coś, co nazywa się „Święta Bożego Narodzenia”, było traktowane areligijnie? Jak niby wspomnieć, że modlitwa w tym czasie jest niestosowna? Ale przecież to naruszenie było realne: w końcu znaliśmy się od lat i wiadomo było, że w ten dzień celebrujemy bycie razem, nasze przyjaźnie, tę społeczną sieć, którą udało się nam – ludziom – utkać, a nie narodziny jakiegoś boga, w którego połowa z nas nie wierzy. Kto potrzebował obcowania z sacrum, mógł się na nią spotkać w ramach beforka albo afterka, rozumiejąc, że modlitwa w tym konkretnym kontekście, w tej przestrzeni, będzie wykluczająca, a nie łącząca.
A mnie dotknęło mnie to tym mocniej, że poczułam się wykluczona na moim własnym terenie – w moim pierwszym dorosłym, samodzielnie stworzonym domu. Nic wtedy nie powiedziałam, choć dużo później porozmawiałam o tym z jedną z modlących się przyjaciółek (która zrozumiała mój punkt widzenia). Wigilie klasowe jakoś się skończyły – albo tamta była po prostu moją ostatnią.
***
Czy chcę przez to powiedzieć, że postuluję obchodzenie Świąt Bożego Narodzenia w zupełnym odcięciu od religii? Że skoro Saturnalia czy Szczodre Gody zostały przejęte przez chrześcijaństwo, to równie dobrze dziś można święcić początek wydłużania dnia ateistycznymi upominkami i wyciem „All I want for Christmas is youuuuuuuuuuu”? „Patrz za okno, jakieś święta są konieczne, żebyśmy przetrwali tę okropną zimę” – powiedziała mi ostatnio przyjaciółka-Angielka, gdy wyrwałyśmy się na wieczór od dzieci do londyńskiego pubu.
A jednak wydaje mi się, że nie tylko o przetrwanie zimy tu chodzi. Choć sama nie wierzę w jakkolwiek pojętą „siłę wyższą”, to wydaje mi się, że rozumiem egzystencjalną potrzebę, która za religią stoi (tyle że na własny użytek mam własne środki jej zaspokajania). Historia o bogu narodzonym w stajence jest dla mnie tylko mitem, co nie znaczy, że – jak każdy z tysięcy mitów na świecie – nie dotyka rzeczy egzystencjalnie ważnej. Tyle że – inaczej niż tysiące innych mitów na świecie – ten jest fundamentalny dla kultury, która mnie ukształtowała.
Dlatego – mimo że poczułam się dotknięta, gdy laickie z założenia spotkanie wigilijne przyjęło charakter modlitewny – mam pewien problem ze świętowaniem odartym z wszelkich nawiązań do narodzin w stajence. Szczególnie w sytuacji, gdy historia o podróżnej położnicy i narodzonym w trudnych warunkach dziecku, które jest darem dla świata, opowieść o nadziei i relatywności ludzkich hierarchii, o mocy, która zgadza się na ofiarę i cierpienie, zostanie zastąpiona jowialnym grubaskiem z reklam coca-coli, czerwononosym reniferem oraz „piękną i długą reklamą Apartu”.
Szczególnie silnie odczuwam to w Anglii, gdzie globalna komercjalizacja świąt jest wolna od rytu heroiczno-ofiarniczego właściwego polskiemu świątecznemu samoumęczeniu. Jest to, owszem, święto rodzinne, ale oznacza to na przykład wspólny obiad organizowany w pubie albo odwiedziny rodziców w drugi dzień świąt – nie dwanaście dań i dwadzieścia cioć. Uruchamia cały zestaw piosenek i filmów świątecznych, są choinki i dekoracje przed domami (jak efektowny dmuchany dinozaur z prezentem w paszczy przy szkole mojego dziecka), ale w zasadzie trudno natknąć się na nawiązania do biblijnej historii. Są wreszcie – i są one namacalne, realne, prawdziwe – Christmas jumpers, swetry świąteczne w renifery, elfy i mikołaje, dokładnie takie jak nosił Mark Darcy w „Bridget Jones…” (to nie był film!).
Jednym słowem dominujące symbole wiążą się raczej z konsumpcją, średnioklasową estetyką dostatniej rodzinności niż biblijną historią o biednych i wykluczonych, dla których nie starczyło miejsca w gospodzie.
***
A potem poszłam na przedstawienie szkolne latorośli, na którym przejęte, zaangażowane dzieci o najróżniejszych odcieniach skóry i najróżniejszych wyznaniach śpiewały te świąteczne piosenki (nie kolędy!) przebrane w te reniferowo-mikołajowe swetry. I nagle doszło do mnie, że nic innego nie dało się tu zrobić – że jest dokładnie tak, jak powinno być.
Rok szkolny wielokulturowej Wielkiej Brytanii wciąż ustawiany jest pod kalendarz chrześcijański (z dłuższymi przerwami na Boże Narodzenie i Wielkanoc), ale nie oznacza to, że dla większości rodzin szkolnych mit boga-człowieka narodzonego w stajni jest bliższy niż ten o bogu spoczywającym na wężu czy proroku, któremu objawienia przekazywał archanioł Gabriel. Brytyjskie podejście do integracji zakłada, że dzieci mają znać i szanować mity, opowieści, wartości i zwyczaje właściwe różnym religiom (do tego służy obowiązkowy przedmiot RE, Religious Education), ale wspólne świętowanie rozgrywa się w oderwaniu od prawd jakiejkolwiek wiary. Gdy obchodzą wspólnie Diwali, malują fajerwerki i zapalają światełka, a nie celebrują boginię Lakszmi. Gdy życzą sobie szczęśliwego Eid, wiedzą, że część klasy i nauczycielek świętuje koniec długiego postu, ale nikt nie miesza w to Allaha. Kiedy wybierają na Boże Narodzenie prezenty dla swojej rodziny, niekoniecznie świętują przyjście na świat Jezusa.
W prawdziwie wielokulturowej szkole wspólna celebracja kolejnych religijnych świąt zawsze sprowadza się do uniwersalnych motywów ukrytych pod różnymi symbolami: zwycięstwa światła nad ciemnością, gościnności i międzyludzkiego ciepła. Otwartości na innych ludzi celebrowanej raz fajerwerkami, raz wspólnym jedzeniem, raz reniferami.
***
Teraz, gdy przyjeżdżam na wigilię z emigracji, a pod choinką szukają prezentów nowe dzieci, też jest już inaczej. Wszyscy trochę dorośliśmy: dziś członkowie rodziny, którzy ze sobą nie rozmawiają, nie czują presji, by wspólnie zasiadać do stołu. Zresztą, ze względu na to, że średnie pokolenie założyło własne rodziny, oczywiste jest, że nie da się już spotkać w komplecie. Trochę też zmieniły się normy: sztywny wzór rodzinności jakby zelżał – dopuszczalne stały się bardziej elastyczne, mniej konwencjonalne rozwiązania.
Jedna kwestia pozostała aktualna. Może i w naszej rodzinie zdarzał się wigilijny Bernhard, ale ten najgłębszy (dla mnie) sens świąt, wychodził nam akurat naturalnie i spontanicznie – może dlatego, że w ramach dominującej wizji zawsze był raczej symbolem, a nie realną praktyką. W tej sprawie nikt nie miał więc nierealistycznych aspiracji, nikt nie zapisywał żadnego moralno-edukacyjnego programu, czy to zbierania plusików w niebie, czy stempelków do karty rowerowej dobrego członka wspólnoty. Tak po prostu jakoś wychodziło, że dodatkowe miejsce przy stole rzadko zostawało u nas puste. A właściwie było odwrotnie: gdy już wszyscy przybysze się dosiedli, dostawiało się ten symboliczny jeden talerz.
Jeśli zawsze spędzaliśmy święta z dalszą samotną kuzynką babci, którą widzieliśmy raz, dwa razy do roku, to mogła się ona pojawić z zupełnie nam nieznaną i jeszcze bardziej samotną sąsiadką (która w efekcie na jakiś czas weszła do domyślnego składu). Jeśli ktoś miał znajomego irańskiego studenta, który nie miał co ze sobą zrobić, to trafiał do nas i u babci przechodził przyspieszony kurs robienia ruskich pierogów. Z czasem, gdy rodzina się rozszerzała i patchoworkowała, sytuacje robiły się coraz bardziej skomplikowane, a eksplikacje zaczęły brzmieć telenowelicznie. Brzmiałoby to jakoś w stylu (szczegóły zmieniam): „osierocone przyrodnie rodzeństwo kuzyna” czy „ekspartner siostry, który po konieczności nagłego wyjazdu na pomoc tacie na emigracji nie miał już szansy dojechać na wigilijny wieczór do mamy na Mazury”.
Tu chodzi o kwestie ludzkie, czysto ludzkie, arcyludzkie. O dzielony barszcz z uszkami i co najmniej trzy rodzaje śledzi, o symboliczne prezenty kupowane symbolicznie zupełnie last minute i przełamywanie się opłatkiem z osobą, którą pierwszy raz w życiu widzisz na oczy. Nie ma to nic wspólnego z jakąkolwiek wiarą czy poczuciem sacrum. To sprawa najzupełniej laicka i cywilna, ale jednak nie sposób nie dostrzec jej połączeń z mityczną opowieścią o tym, że przed ludźmi trzeba otwierać drzwi, że coś dobrego – choćby na chwilę – rodzi się i w tych pełnych realistycznego rozgardiaszu i realistycznych napięć najzwyklejszych stajenkach.