Nie spotkałem się w polskich mediach ze zrównoważoną narracją. Nie mamy dziennikarzy, którzy pojechaliby do Afganistanu na własną rękę, całkowicie niezależni od pomocy MSZ czy MON – twierdzi profesor Piotr Balcerowicz, indolog od lat zajmujący się tematyką afgańską oraz pomocą mieszkańcom tego kraju.
Z prof. Piotrem Balcerowiczem rozmawia Paweł Cywiński. Cały tekst wywiadu znajdą Państwo w najnowszym, 25. numerze naszego kwartalnika, zatytułowanym „Niemoc pomocy”.
Ile razy był pan w Afganistanie podczas tej wojny?
Około dwudziestu pięciu razy.
Jak Afganistan zmieniał się przez ten czas?
I pozytywnie, i negatywnie. Znajdziemy nowe drogi, szkoły, szpitale, nowe murowane domy. Pod względem infrastruktury mamy do czynienia z wielkim skokiem. Widać też napływ zewnętrznego kapitału. Od strony materialnej społeczeństwu żyje się lepiej niż przed wojną. I to niewątpliwie jest pozytywne.
A negatywne skutki wojny?
Przede wszystkim zniszczenie tkanki społecznej, zmiany w świadomości i mentalności afgańskiej, wzrost nieufności i zróżnicowania w rozmaitych grupach społecznych. Afganistan stał się dużo bardziej niebezpieczny i podzielony wewnętrznie.
Czy przypadkiem Afganistan nie był zawsze podzielony?
Oczywiście, że był. Obowiązywały natomiast pewne niepisane zasady, etos plemienny. Chociażby międzyklanowy system zawierania kontraktów, system zależności społecznych, które dla Zachodu wydawały się nepotyzmem, choć należałoby go traktować raczej jako system odpowiedzialności za dobro grupy, z której się wywodzi. Wynikało to z bardzo ściśle określonej tożsamości – definiowanej lokalnie, a nie przez granice państwa. Państwo w zasadzie było i pozostaje wciąż fikcją, podobnie jak pojęcie narodu afgańskiego. Przedwojenny układ bazował na odpowiedzialności społecznej, która została zniszczona.
W jaki sposób?
Przez ogromne pieniądze, które wpłynęły do Afganistanu. Mamy teraz do czynienia z nowymi elitami politycznymi, bazującymi na zagranicznych środkach i nowoczesnej broni. Kiedy połączy się to z dużo silniejszymi podziałami wewnętrznymi oraz nowym czynnikiem, który się pojawił, czyli nową wykładnią islamu, który w wyniku wojny stał się dużo mocniejszy politycznie, niż był przed wojną, to sytuacja zaczyna wyglądać bardzo nieciekawie. Elementem dnia codziennego stało się poczucie zagrożenia, rabunki, zabójstwa.
A jak się zmieniało postrzeganie Amerykanów?
Przełomowym momentem był rok 2005. Wcześniej Ameryka była postrzegana bardzo pozytywnie. Niezależnie od tego, czy były ku temu powody, czy nie. Osobiście uważam, że rola Ameryki w wyrzuceniu armii radzieckiej z Afganistanu jest wyolbrzymiana. Natomiast Afgańczycy patrzyli na USA z sympatią.
Co się stało, że wizerunek się zmienił?
Amerykanie, wchodząc do Afganistanu, obiecywali, że zaprowadzą spokój. Okazało się, że pierwsze lata obecności amerykańskiej nie wpłynęły w żaden istotny sposób na poprawę warunków bytowych. Nie zrobiło się też bezpieczniej, a represje ze strony talibów zastąpiono czymś jeszcze gorszym.
Jeszcze gorszym?
Represje talibów nie były wcale aż tak wszechobecne. Były brutalne i przykre dla wybranych grup społecznych, ale dla wielu Afgańczyków zupełnie nie. Natomiast wskutek wojny zapanowała anarchia – pojawiły się grupy bandyckie, które stały się zagrożeniem dla wszystkich. I winą za to obarczono Amerykanów, myślę zresztą, że słusznie. Szybko więc przestano ich lubić i im ufać. Chociaż oczywiście ten obraz nie jest jednorodny, bo Stany Zjednoczone na całym świecie symbolizują bogactwo, mit życia doskonałego, bogatego, przyjemnego. Wielu Afgańczyków patrzy na Amerykę dwutorowo. Z jednej strony negatywnie, ale z drugiej chciałoby żyć tak, jak w Stanach Zjednoczonych. A właściwie tak, jak w filmach hollywoodzkich. Wielkie wille, limuzyny, piękne kobiety…
***
Trzynaście lat wojny w Afganistanie, prawie dwa i pół tysiąca zabitych amerykańskich żołnierzy, dwieście tysięcy ofiar po stronie afgańskiej, deficyt budżetowy USA powiększający się w katastrofalnym tempie, kompletnie zdestabilizowany Afganistan. Po co Amerykanom to było?
Interwencje w Afganistanie oraz w Iraku służyły, moim zdaniem, przede wszystkim dwóm celom. I nie chodzi tu o żadne złoża naftowe, które w Iraku może i są duże, ale nie decydujące.
W takim razie o co?
Przede wszystkim miał to być klucz do wzmocnienia roli Amerykanów na świecie. Był to element strategii mającej wyeliminować z gry politycznej ONZ. Koniec zimnej wojny oznaczał zdemontowanie układu dwubiegunowego, z którego pozostał tylko jeden biegun. Istniała silna pokusa, aby taki układ wzmocnić, utrwalić. Liczącą się przeciwwagą było jednak ONZ. Głównym celem wojen w Iraku i – w mniejszym stopniu – w Afganistanie było zdominowanie polityki światowej przez Stany Zjednoczone, stworzenie faktycznego układu jednobiegunowego. To imperialistyczna wizja świata: pax americana.
No to im się nie udało.
Plan nie powiódł się w pełni, gdyż ONZ nadal działa, ale częściowo jednak tak. Świadczy o tym choćby niewydolność Rady Bezpieczeństwa, która nie jest w stanie osiągnąć porozumienia w kluczowych sprawach, choć takie kompromisy zdarzały się w okresie zimnej wojny.
ONZ też można krytykować z wielu powodów.
ONZ jest tak samo chory, jak chore są rządy wielu krajów na świecie. Nie można się spodziewać, że wewnętrznie chore kraje wyprodukują zdrowy owoc. Natomiast ONZ jest niezwykle ważną strukturą, bo tego typu forum umożliwia odgrywanie roli państwom, które normalnie nie miałyby żadnych wpływów. Tego typu organizacje międzynarodowe są odpowiedzią świata na wielkomocarstwowość niektórych krajów takich jak Stany Zjednoczone, Chiny czy Rosja.
A drugi cel?
Drugi cel był wewnętrzny i składały się na niego dwa czynniki. Pierwszym była zwykła chęć zemsty. Społeczeństwo amerykańskie po zamachach na World Trade Center było w szoku i domagało się reakcji. Zadziałały zachowania tak samo prymitywno-plemienne, jak tysiące lat temu wśród ludów biegających z maczugami. Co prawda maczugi zostały zamienione na nowoczesny sprzęt wojskowy, ale prymitywizm w myśleniu społecznym pozostał ten sam. Ekipa Georga Busha doskonale sobie z tego zdawała sprawę. Zresztą Obamy również. Jest on wiernym kontynuatorem tej polityki.
Drugi czynnik wewnętrzny?
Lobbyści. Wystarczy zadać pytanie, kto de facto na tej wojnie skorzystał? Prawdziwie skorzystała tylko jedna grupa – ci, którzy żyją z prowadzenia wojny, czyli produkują sprzęt dla Pentagonu, dostarczają wodę mineralną dla żołnierzy na froncie, cała armia i zbrojeniówka wraz z otoczeniem, firmami zaopatrzeniowymi, cateringiem. To są nieprawdopodobne pieniądze.
Mocna teza.
Dla nikogo nie jest tajemnicą, że ekipa Busha była mocno związana z przemysłem zbrojeniowym. Przykładów jest mnóstwo, ale wystarczy wspomnieć o wiceprezydencie Dicku Cheneyu, związanym swego czasu bezpośrednio z firmą Halliburton, która była głównym kontrahentem armii amerykańskiej. Cheney był prezesem jej zarządu, a jeszcze wcześniej, po irackiej agresji na Kuwejt w 1990 roku, zapewniał jej intratne kontrakty jako sekretarz obrony. To jeden z wielu przykładów, które mogą wskazywać na to, że ta wojna nie służyła stabilizacji Afganistanu, natomiast na pewno służyła wzrostowi obrotów przemysłu zbrojeniowego w Stanach Zjednoczonych oraz wzrostowi znaczenia USA na arenie międzynarodowej.
Stanę się na chwilę adwokatem diabła. Zauważmy, że po 9/11 w zasadzie nie zdarzył się żaden poważny atak terrorystyczny wewnątrz granic Stanów Zjednoczonych. Może ta strategia poprawiła bezpieczeństwo Amerykanów?
Jeden sprawny atak terrorystyczny nie dowodzi drastycznego spadku bezpieczeństwa danego państwa. Gdybyśmy mieli do czynienia z sekwencją ataków, a zamach 9/11 był jednym z nich, moglibyśmy mówić o pewnym wzorze zdarzeń wskazujących, że Stany Zjednoczone są zagrożone. I gdyby inwazja amerykańska na Afganistan zahamowała ten proces, to moglibyśmy powiedzieć, że była to udana strategia obrony. Ale tak nie było. Mieliśmy do czynienia z jednorazowym zdarzeniem, w dużym stopniu będącym wynikiem zignorowania procedur bezpieczeństwa i wcześniejszych ostrzeżeń. Sam, będąc w Afganistanie w 2001 roku, słyszałem pogłoski o planowanych porwaniach samolotów cywilnych i zaatakowaniu nimi Białego Domu i Pentagonu – na dwa miesiące przed jedenastym września. Skoro do mnie wówczas te informacje dotarły, to nie wierzę, żeby agencje wywiadowcze o nich nie wiedziały.
Rozmowa została przeprowadzona 13 marca 2014 roku. Pod koniec maja 2014 roku prezydent Barack Obama zmienił plany i ogłosił pozostawienie 10 000 amerykańskich żołnierzy po zaplanowanym „wycofaniu” wojsk amerykańskich pod koniec 2014 roku.
Dr hab. Piotr Balcerowicz jest filozofem, orientalistą i kulturoznawcą, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego na Wydziale Orientalistycznym. Zajmuje się filozofią indyjską i zachodnią, kulturami i religiami Azji, klasycznymi językami Indii, religioznawstwem, kulturą i problemami społeczno-politycznymi Azji Południowej, Afganistanu i Azji Środkowej oraz Bliskiego Wschodu, a także problematyką wielokulturowości i konfliktów.
Jeśli nie chcą Państwo przegapić kolejnych wydań naszego tygodnika, zachęcamy do zapisania się do naszego newslettera.
Magazyn „Kontakt” to nie tylko internetowy tygodnik, ale także papierowy kwartalnik. Zachęcamy do lektury. Można go nabyć m.in. w prenumeracie.
Wywiad
Tutaj zamieszczamy wszystkie rozmowy przeprowadzone na potrzeby strony "Kontaktu".
Paweł Cywiński
Orientalista, kulturoznawca, geograf. Współtwórca Fundacji Polska Gościnność, która zajmuje się pomocą bezpośrednią uchodźcom w ramach inicjatywy Chlebem i Solą oraz prowadzi największy polskojęzyczny portal na temat uchodźców Uchodźcy.info. Współtwórca projektu post-turysta.pl, redaktor Magazynu Kontakt. Na co dzień pracuje na Wydziale Geografii i Studiów Regionalnych UW.