Balcerowicz: Dziś nikt nie wierzy w to, że USA chciały wprowadzić demokrację na Bliskim Wschodzie
Z Piotrem Balcerowiczem, filozofem, orientalistą i kulturoznawcą, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, rozmawia Jędrzej Dudkiewicz.
Zacznę nieco pod prąd: czy jest pan w stanie wskazać jakiekolwiek pozytywne efekty wieloletniej i intensywnej obecności USA na Bliskim i Środkowym Wschodzie? Cokolwiek się udało, cokolwiek miało sens?
Analizując zdarzenia, które miały miejsce po 1945 roku, przyznam, że niestety nie. Problemy, z którymi mierzymy się dzisiaj, na przykład z Państwem Islamskim, religijną radykalizacją muzułmanów, wzrostem liczby reżimów na Bliskim Wschodzie i w efekcie brakiem demokracji, są w dużym stopniu rezultatem amerykańskiej polityki – jej skrajnej krótkowzroczności, niezrozumienia kontekstu kulturowego, uznania, że pieniędzmi i karabinami można rozwiązać każdy problem, a zwycięstwo militarne oznacza zwycięstwo ostateczne. Tak nie jest, czego idealnym przykładem jest dwudziestoletnia obecność Amerykanów w Afganistanie, która była kompletną porażką.
Jak obecność Amerykanów w Afganistanie wpłynęła na stosunek tego społeczeństwa do demokracji?
Dwadzieścia lat temu można było jeszcze sądzić, że ludzie myślą tam pozytywnie o demokracji, obecnie mało kto powie coś dobrego na jej temat. Mieszkańcy Afganistanu kojarzą ją z formą neokolonializmu i budowaniem państwa quasi-mafijnego. Innym przykładem jest Arabska Wiosna, która zakończyła się fiaskiem, może z wyjątkiem Tunezji, w której Amerykanie nie byli zbytnio obecni. W Egipcie, przy współudziale pieniędzy i dyplomacji USA, Arabska Wiosna została zdławiona, bo Amerykanie woleli poprzeć nowy reżim generała Sisiego niż demokrację – rozchwianą, bo Egipcjanie nigdy nie mieli okazji się jej nauczyć, ale demokrację – kierującą się celami Kairu a nie Waszyngtonu. Jeszcze jeden spektakularny przykład to Libia i próba usunięcia Mu’ammara al-Kaddafiego, i wprowadzenia nowego ładu. W efekcie działań USA cały Sahel, czyli obszar Afryki Subsaharyjskiej, i dalej aż po Mozambik, jest miejscem pełnym pączkujących organizacji islamistycznych, w dużym stopniu korzystających z broni pierwotnie dostarczanej przez USA i Europę opozycji w Libii w celu obalenia al-Kaddafiego. Dodajmy do tego Syrię czy Irak, czyli kraje całkowicie dysfunkcjonalne, które pozostaną takimi na wiele lat, i mamy obraz jednej, wielkiej porażki.
Czy do pozytywów nie można by zaliczyć porozumień z Oslo albo umowy nuklearnej z Iranem? Z drugiej strony, one nie przynoszą oczekiwanych efektów, a nawet jeśli, to te są trwonione. Z czego wynika ta krótkowzroczność i brak umiejętności uczenia się na własnych błędach?
Obie konferencje z Oslo – z 1993 i 1995 roku – miały rozwiązać konflikt izraelsko-palestyński, a nawet szerzej: izraelsko-arabski – doprowadzić do pokoju i stabilizacji w regionie. Nic z tego nie zostało. Pamiętam zresztą Izrael sprzed dwudziestu lat, wiem, jaki jest teraz. Wtedy scena polityczna była centralno-lewicowa, obecnie – z wyjątkiem około piętnastu miejsc w Knesecie – jest skrajnie prawicowa, radykalna, religijna. Nikt już tam nie myśli o celu, który przyświecał konferencjom w Oslo, czyli stworzeniu dwóch koegzystujących państw: niezależnej Palestyny i Izraela. To jest kompletna mrzonka. Posunięcia kolejnych administracji USA dały Izraelowi wolną rękę, czego efektem jest brutalna, okupacyjna, kolonialna polityka na ziemiach palestyńskich.
Jeśli chodzi o porozumienie nuklearne z Iranem z 2015 roku, to dałoby się je zawrzeć dużo wcześniej, ale głównym hamulcowym byli Amerykanie. A nawet gdy wreszcie do niego doszło, to USA zaczęły wprowadzać nowe embarga jeszcze za czasów Obamy. Natomiast zerwanie tego porozumienia z Iranem przez Trumpa praktycznie zmusiło Iran do powrotu do wcześniejszych planów nuklearnych, które – warto dodać – istniały od lat 60. XX wieku. Za czasów Szacha Mohammada Rezy Pahlawiego USA wspierały program nuklearny i dostarczały do Iranu uran, mający służyć celom pokojowym, ale jednocześnie można go było przekształcić do celów zbrojeniowych. Wracając jednak do nieistniejącego już porozumienia, trudno sobie wyobrazić, żeby Irańczycy zechcieli znów zasiąść do stołu z USA i podpisać dokument, na mocy którego mają zamknąć swoje reaktory oraz wyzbyć się potencjału nuklearnego. Amerykanie pokazali, że są kompletnie nieodpowiedzialnym partnerem, któremu nie można ufać. Ten sygnał odebrali nie tylko Persowie, ale cały Bliski i Środkowy Wschód. Sam fakt, że USA tak znienacka opuściły Afganistan, potwierdza w oczach obserwatorów w regionie to, że nie można polegać na ich obietnicach. Nie znaczy to, że Stany nie powinny wyjść z Afganistanu, jednak należało tego dokonać w zupełnie inny sposób.
Z czego wynika tak fatalna polityka Amerykanów na Bliskim Wschodzie?
To złożony proces, a żeby go zrozumieć trzeba się cofnąć do tego, skąd Amerykanie w ogóle wzięli się w regionie, którym wcześniej nie byli szczególnie zainteresowani. Miało to miejsce dopiero po II wojnie światowej. W pewnym stopniu chodziło oczywiście – oprócz kwestii strategicznych i ideologicznych – o interesy gospodarcze, głównie związane z ropą naftową. Pierwsze pomysły wspierania lokalnych reżimów dotyczyły właśnie transportu tego surowca.
W ten sposób Amerykanie kontynuowali politykę Brytyjczyków.
Dokładnie, Saudowie nie zawdzięczają władzy poparciu lokalnych klanów i plemion, tylko militarnemu i politycznemu wsparciu Brytyjczyków w momencie rozpadu Imperium Osmańskiego. Brytyjczycy chcieli sobie w ten sposób zapewnić między innymi dostęp do zasobów ropy naftowej i zwiększyć swoją strategiczną pozycję w regionie. Po II wojnie światowej Amerykanie odkryli, że pozostawienie świata samemu sobie może prowadzić do wciągnięcia ich w kolejny wielki konflikt, więc lepiej kontrolować to, co się dzieje w różnych zakątkach planety. Bliski Wschód, w związku z rozpadem kolonialnego porządku, był zaś miejscem potencjalnie niezwykle niestabilnym. Do tego działał tam ZSRR, który aktywnie wspierał różne ruchy socjalistyczne i socjalistyczno-arabskie. Amerykanie w swojej ideologicznej paranoi – bo trudno to inaczej określić – i lęku przed ekspansją komunizmu postanowili się bronić. Zdecydowali się więc zrobić coś podobnego, co Związek Radziecki, tylko o wiele bardziej nieudolnie. Warto wskazać, że po II wojnie światowej ideologia socjalistyczna miała się naprawdę dobrze: partia Baas, sojusz egipsko-syryjski, bliskie więzi Syrii i Iraku. Te wszystkie ruchy odwoływały się do idei sprawiedliwości społecznej. Co ważne, były to wówczas nurty świeckie. Cezurą był rok 1967 i początek okupacji Palestyny przez Izrael. Mówiąc w pewnym uproszczeniu, dla wielu Arabów był to wyraźny sygnał, że doktryny liberalne, socjalistyczne i świeckie nie zdały egzaminu, więc trzeba szukać innych rozwiązań. Kiedy obserwujemy popularność rozmaitych ruchów religijnych, w tym Bractwa Muzułmańskiego czy Hizb ut-Tahrir (powstała w 1953 roku na terenach Palestyny partia panislamistyczna zmierzająca do odbudowy – środkami pokojowymi – kalifatu obejmującego cały świat muzułmański, w pewnym stopniu wzorująca się na Bractwie Muzułmańskim – dopisek JD), to one wcześniej nie cieszyły się szczególną popularnością. Poparcie dla nich zdecydowanie wzrosło po 1967 roku i obecnie trudno nam sobie wyobrazić Bliski Wschód bez odwołania do islamu politycznego. Jakkolwiek to rozumiemy, upolityczniona religia zawsze jest niebezpieczna. Widzimy to zresztą w Polsce, bo to, co reprezentuje PiS, partie satelickie czy Konfederacja, w swojej retoryce niczym nie różni się od skrajnych ugrupowań islamistycznych.
Amerykanie nie przejmowali się radykalizacją ideologiczną?
Uznali, że radykalizacja religijna jest mniejszym złem niż zagrożenie przez arabski socjalizm lub ruchy komunistyczne. Dobrze wiemy, jak to się skończyło, bo apogeum wzrostu znaczenia ruchów religijnych obserwowaliśmy w postaci Państwa Islamskiego na terytorium Syrii i Iraku. Sądzę zresztą, że moment jego upadku nie był łabędzim śpiewem i jeszcze o nim usłyszymy w nowym wcieleniu. Jak widzimy, w dynamicznym rozwoju politycznego islamu i islamistycznego ekstremizmu istotną rolę odegrała paradoksalnie amerykańska ideologiczna paranoja: USA były gotowe zawierać sojusze z każdym, kto deklarował niechęć do socjalizmu i komunizmu.
Co jeszcze wpłynęło na błędną politykę USA na Bliskim Wschodzie?
Drugim aspektem była bardzo krótkowzroczna polityka gospodarcza rozmaitych administracji USA. Patrząc na to, co wydarzyło się na Bliskim i Środkowym Wschodzie w trakcie ostatnich osiemdziesięciu lat, można stwierdzić, że kolejne rządy nie realizowały interesów Stanów Zjednoczonych jako takich, tylko amerykańskich korporacji. Przypadek zarówno Iraku, jak i Afganistanu pokazuje, że na okupacji tych terenów zyskał przede wszystkim przemysł zbrojeniowy i okołozbrojeniowy. Wedle ocen sprzed dziesięciu lat, sama wojna w Iraku kosztowała trzy biliony dolarów, a obecność w Afganistanie kolejny bilion. To były szacunki Kongresu USA. Wliczano w to także całą obsługę wojny – psychologiczną, medyczną, catering, et caetera. Obecnie o konflikcie w Afganistanie mówi się, że pochłonął trzy biliony dolarów, więc jak by to podsumować, to obie wojny kosztowały zapewne w sumie nawet ponad sześć bilionów. To są niebotyczne pieniądze, zwłaszcza jak pomyślimy, co można by przy ich pomocy osiągnąć w walce z głodem, ubóstwem czy zmianami klimatycznymi. Te pieniądze przepadły jednak w kieszeniach firm zbrojeniowych i pokrewnych. Kiedy Paul Bremer kończył pełnić funkcję gubernatora Iraku, przeprowadzono audyt i okazało się, że w wydatkach brakowało dwudziestu miliardów dolarów. One zniknęły w takich dziwnych projektach „rozwojowych”, jak stadiony na pustyni czy baseny – kompletnie fikcyjne rzeczy, nigdy nierealizowane i nawet niemożliwe do zrealizowania. To był podobny absurd, jak pomysły Turkmenbaszy (właściwie: Saparmurat Nijazow, nieprzerwanie od 1991 roku do śmierci w 2006 roku prezydenta Turkmenistanu, wcześniej pierwszego sekretarza Komunistycznej Partii Turkmeńskiej SSR – dopisek JD) w Turkmenistanie, który postanowił zbudować pałac z lodu na pustyni. I nikt nie poniósł za to żadnej odpowiedzialności. To tylko jeden z wielu przykładów pokazujący, że polityka i wojny, które prowadzą USA, wiążą się ze znikaniem pieniędzy w prywatnych kieszeniach czy to szefów korporacji, czy polityków.
Zmarnowane pieniądze?
Całkowicie. Bo czy te sześć bilionów dolarów zapewniło bezpieczeństwo USA? Rozwiązało jakiekolwiek problemy? Zlikwidowało groźbę, że amerykańska ambasada może zostać zaatakowana przez terrorystów? Ambasady dalej będą wysadzane w powietrze, bo tak działają ugrupowania, które sądzą, że tylko w ten sposób mogą sprzeciwić się Ameryce. Rozwiązaniem byłoby więc prowadzenie takiej polityki, która utrudniałaby rozwój organizacji terrorystycznych.
Tymczasem, jak miało to miejsce w przypadku Osamy bin Ladena i Al-Ka’idy, Amerykanie wręcz ułatwiają ich powstawanie. Dlaczego?
Amerykanie sądzili, że dozbrajając Al-Ka’idę zestawami rakietowymi FIM-92 Stinger, realizują swoją politykę. W efekcie, kiedy Rosjanie wyszli z Afganistanu w 1989 roku, w kraju pozostało mnóstwo broni, a różne grupy polityczne zaczęły ze sobą walczyć o władzę. Ugrupowania takie jak Al-Ka’ida czuły się w tym środowisku bardzo dobrze i szybko zaczęły działać poza Afganistanem. Podobnie stało się z talibami. W 1992 roku Amerykanie nie potrafili się dogadać się z żadną ze zwalczających się frakcji w Afganistanie – żadna z nich nie chciała pozostawać pod kuratelą USA – więc postanowili wykreować nowe ugrupowanie, które mogliby kontrolować, a które przejęłoby władzę w Kabulu. Weszli więc w pakt z Pakistanem: oficjalnie chodziło o zapewnienie bezpieczeństwa na granicy afgańsko-pakistańskiej, a w praktyce od grudnia 1992 roku finansowano szkolenie bojowników, którzy dwa lata później w sierpniu wyruszyli na południowe tereny Afganistanu. To byli właśnie talibowie („studenci”), którzy bardzo szybko zajęli większość Afganistanu, a już w 1995 roku Stany podpisały z nimi kontrakt na transport gazu z Turkmenistanu do Pakistanu. Dopiero w styczniu 1998 roku Amerykanie zrozumieli, że talibowie nie zamierzają realizować ich polityki. Długo zabrało im, nim się zorientowali, że nie jest to ktoś, z kim godzi się rozmawiać i kogo zapraszać do USA, a przecież talibowie przybyli na negocjacje do amerykańskich ministerstw jeszcze w grudniu 1997 roku. To jest szokujące, bo już po zbrodniach wojennych, których talibowie dokonali w 1995 roku, tylko ktoś niebędący przy zdrowych zmysłach mógłby podpisywać z nimi umowy gospodarcze. A Stany to robiły.
Rozumiem, że nie wspomina Pan nawet o pięknie brzmiących hasłach niesienia demokracji i praw człowieka, bo…
Nikt nie traktował tego poważnie.
Zwłaszcza biorąc pod uwagę działalność nie tylko armii amerykańskiej, ale i prywatnych organizacji wojskowych, jak Blackwater (obecnie Academi), czy chociażby niedawne morderstwo dziennikarza Jamala Khashoggiego w saudyjskim konsulacie w Stambule. W zasadzie USA dały jasny sygnał, że Arabia Saudyjska może robić, co chce.
Zdecydowanie tak. Na dobrą sprawę nikt, poza kilkoma oficerami, którzy tę akcję częściowo realizowali, nie poniósł odpowiedzialności. Wszyscy wiedzą, że za morderstwem stał książę Muhammad ibn Salman, który nadal jest przyjmowany na całym świecie. Można więc kogoś zamordować, poćwiartować i rozpuścić jego ciało w kwasie na terenie konsulatu i nikomu w świecie dyplomacji nawet powieka nie drgnie. Nie sądzę więc, żebyśmy znaleźli na Bliskim i Środkowym Wschodzie choćby jedną osobę, która stwierdziłaby, że Amerykanie faktycznie chcieli tam wprowadzić demokrację i prawa człowieka.
To nie zajmujmy się tym. Czy jest jeszcze jakieś inne wydarzenie niż wojna izraelsko-arabska z 1967 roku, które tak mocno wpłynęło na obecną sytuację na Bliskim Wschodzie?
Drugim tego typu wydarzeniem jest rewolucja w Iranie zakończona w lutym 1979 roku. Dokonali jej głównie szyici, czyli – patrząc na wspólnotę muzułmańską na całym świecie – mniejszość. I to taka, która w niektórych krajach muzułmańskich jest prześladowana: chociażby w Pakistanie szyickie meczety są od czasu do czasu wysadzane w powietrze przez sunnitów. A mimo to rewolucja irańska wywarła ogromny wpływ na politykę i strategię rozmaitych grup związanych z sunnickim islamem politycznym. Jej sukces był symbolem wskazującym, że islam polityczny posiada siłę, która może obalić dotychczasową władzę, wyrzucić Amerykanów i skutecznie realizować swoją agendę. Było to tym bardziej niezwykłe, że w tym czasie Iran był praktycznie kolonią USA, zarządzaną przez amerykańskie korporacje. Cały czas funkcjonowało w nim około trzydzieści tysięcy amerykańskich urzędników i od dwóch do trzech tysięcy agentów CIA, którzy zresztą przez wiele miesięcy nie byli w stanie dostrzec niebezpieczeństwa zagrażającego reżimowi szacha Mohammeda Rezy Pahlawiego. Skądinąd pokazuje to brak kompetencji tych służb. Iran był przez swoich mieszkańców postrzegany jako brutalne państwo policyjne, w którym obywatel przez cały czas był na celowniku tajnej policji Sawak, stosującej metody stalinowskie, ale finansowanej przez USA. Dla samych Persów reżim ten był w dużym stopniu ciałem obcym. Jego obalenie dawało nadzieję innym grupom, że mogą przeprowadzić podobne rewolucje gdzie indziej. To się wprawdzie nigdy nie ziściło, ale oddziaływanie rewolucji irańskiej jest zauważalne do tej pory. Doprowadziła ona na przykład do tego, że w Libanie rządzi Hezbollah, czyli organizacja militarno-polityczna.
Swoje korzenie rewolucja w Iranie miała jednak chyba jeszcze w latach 50. XX wieku.
Oczywiście, w latach 1951-1953 premierem Iranu był Mohammad Mosaddegh, który ogłosił pakiet reform gospodarczych, w tym między innymi nacjonalizację przemysłu naftowego. To był poważny cios dla firm brytyjskich i zagrożenie dla interesów USA. Dwa lata później Amerykanie przeprowadzili zamach stanu i oddali pełnię władzy szachowi. To był kluczowy moment, w którym Stany zademonstrowały ludności Iranu i całego regionu, że nie są partnerem szanującym demokrację, ale raczej krajem potencjalnie niebezpiecznym, używającym haseł demokracji do realizacji celów z nią sprzecznych, jeśli są one zgodne z kierunkami polityki amerykańskiej. Amerykanie obalili zatem demokratycznie wybrany rząd po to, by chronić interesy swoje i Wielkiej Brytanii, ale raczej znów: interesy swoich firm. Tu należy pamiętać, że przecież interesy naftowe czy węglowe w danym kraju nie zawsze są interesami całego kraju i narodu, lecz korporacji i grup. To był jeden z powodów, dla których wybuchła rewolucja w Iranie, a potem dość nieoczekiwanie przybrała charakter religijny. W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że obawy przed ponowną amerykańską interwencją w wypadku wyłonienia demokratycznego rządu pchnęły część aktywistów w stronę bardziej ekstremalną, za to z silniejszym zapleczem „ludowym”, bazującym na hasłach religijnych. Wybór ten dodatkowo wynikał ze wspomnianego fiaska ideologii liberalnych i socjalistycznych, więc uznano, że potrzebne jest spoiwo religijne, które faktycznie bywa bardzo silne, ale także jest irracjonalne.
Czy chciałby pan wskazać jeszcze jakiś przełomowy moment?
Warto wspomnieć o rządach Gamala Abdela Nasera w Egipcie, który w latach 1952-1954 przejął władzę w wyniku rewolucji i puczu. Zainicjował on reformy, a chcąc zapewnić Egiptowi dostęp do wody, ogłosił plan budowy zapory na Nilu w Asuanie. Pojawił się jednak oczywisty problem, jak to przedsięwzięcie sfinansować. Naser wykorzystał fakt, że przez terytorium Egiptu przebiega Kanał Sueski i zakwestionował brytyjską kontrolę nad nim, aby przejąć związane z tym zyski, dotychczas trafiające do Wielkiej Brytanii. Nacjonalizacja Kanału doprowadziła do wojny sueskiej, w którą zaangażowały się również Stany. To znów był wyraźny sygnał, że ewentualne dążenia do tworzenia na Bliskim Wschodzie ustroju przynajmniej w założeniach egalitarnego, w którym państwo dba o dobro obywateli, chce im zapewnić dostęp do zasobów, edukacji, ochrony zdrowia, nie jest możliwe, bo wciąż funkcjonują pozostałości systemu kolonialnego, a budowanie systemu bardziej sprawiedliwego prowadzi do zewnętrznej interwencji. To ważny dowód na to, że USA prowadzą swoją politykę chroniącą wyłącznie swoje interesy i nie można na nie liczyć, jeśli chodzi o budowę sprawiedliwości społecznej. A ten postulat wciąż pozostaje aktualny i nośny także na Bliskim Wschodzie. On nie zniknął, lecz przybrał szaty islamu politycznego, który cieszy się aktualnie tak dużą popularnością – mówię tu także o talibach czy Bractwie Muzułmańskim – bo de facto głosi w jakiejś mierze wciąż te same idee socjalistyczne, choć w nowej postaci: sprawiedliwości, równości, bezpieczeństwa socjalnego. Tyle, że ich gwarantem nie jest już umowa społeczna, którą może zerwać któraś ze stron lub aktor zewnętrzny, taki jak na przykład USA, tylko umowa z Bogiem. Według tej ideologii Bóg zawarł pakt z człowiekiem, który ma obowiązek realizować jego nakazy i zakazy, ale jednocześnie z tej umowy wynika, że powinno się szanować ludzi, dbać o ich rozwój, dostęp do edukacji, ochrony zdrowia i pracy, godziwą płacę. Musimy pamiętać, że tak zwany islam polityczny nigdy nie był i nie jest ideologicznym monolitem i przybiera bardzo różnorodne odmiany, nie tylko te bardziej ekstremalne i opresyjne, zwłaszcza dla kobiet, czasem zbliżone w duchu na przykład do postulatów grup typu Ordo Iuris, ale obejmuje także takie wersje, które faktycznie opowiadają się za równymi prawami dla kobiet i mężczyzn w wielu sferach życia. To jest więc klucz do zrozumienia zmiany, jaka zaszła po 1967 roku. Okres ten nie oznaczał całkowitej rezygnacji z idei socjalistycznych, tylko wiązał się z nadaniem im wymiaru religijnego, co stało się dużo lepszym motorem napędowym w realiach blisko- i środkowowschodnich. Przy okazji pominięto tu jednak istotny czynnik: demokratyczny. Albowiem ideologie polityczne odwołujące się religii bezpośrednio tworzą swoistą elitę polityczną, która nie jest wybieralna i nie chce być wybieralna. Przedstawiciele takiej elity żyją w przekonaniu, że są dużo bliżej Boga i lepiej znają boskie zalecenia niż demos, lud. A do tego dysponują bronią, której mogą użyć, by wymusić poparcie.
Czy był ktoś, kto wiedział, co należy zrobić, żeby szeroko rozumiany Bliski i Środkowy Wschód stał się bardziej spokojnym miejscem?
Jest wielu badaczy zajmujących się Bliskim Wschodem, którzy mogliby zaproponować sensowne rozwiązania, a elity polityczne USA mają dostęp do tworzonych przez nich analiz. Problem polega na tym, że politycy – zresztą nie tylko w Stanach – nie słuchają ekspertów, gdyż proponowane rozwiązania negatywnie przełożyłyby się na doraźną politykę finansową wpływowych gremiów. Wśród ekspertów pojawiały się głosy, że wejście talibów do Afganistanu w 1994 roku skończy się katastrofą. Jednak decydenci polityczni nie interesują się bardziej długofalowymi strategiami. Eksperci przydają się ewentualnie wtedy, kiedy trzeba szukać szybkich działań naprawczych albo dać uzasadnienie pomysłom polityków, którzy często są patologicznymi dyletantami, skupionymi tylko na własnym interesie i perspektywie kolejnych wyborów. Dodatkowym powodem, dla którego nikt nie przejmuje się zdaniem ludzi, którzy wiedzą, o czym mówią, jest to, że USA są swego rodzaju lotniskowcem, oddzielonym od reszty świata – z wyjątkiem oczywiście Kanady, Meksyku i Ameryki Łacińskiej – co zapewnia im swoistą poduszkę bezpieczeństwa. Nawet, jeśli coś się w ich światowej polityce nie powiedzie, to Amerykanie nie dostaną rykoszetem. To pozwala im zachowywać się krótkowzrocznie i nieodpowiedzialnie, czyli wspierać swój przemysł zbrojeniowy. Moglibyśmy określić to głupotą, ale w rzeczywistości to jest bardzo racjonalne działanie z perspektywy elit rządzących. Stany Zjednoczone są oligarchią, ich system polityczny jest tak skonstruowany, że promuje tych, którzy już mają wpływy. A oligarchie dbają o własne cele i realizują je w taki sposób, że większość konsekwencji ponosi kto inny, w tym także Europa.
A co pana zdaniem należałoby zrobić?
Przede wszystkim trzeba doprowadzić do stopniowej likwidacji reżimów. Na Bliskim i Środkowym Wschodzie jest ich bardzo dużo, ale one nie pojawiły się tam same z siebie. Kiedy prześledzimy ich historię, to w praktycznie każdym przypadku gdzieś w tle stał Zachód. Brutalne reżimy w Algierii to sprawa Francji, która je tam hodowała, a wspiera także podobną, niedemokratyczną politykę w Maroku. Mu’ammar al-Kaddafi sprawował władzę w Libii, bo uzyskiwał konkretne wsparcie od krajów zachodnich. Generał Sisi, o wiele bardziej krwawy zarządca Egiptu niż jego poprzednik Mubarak, doszedł do władzy dzięki USA. Zachód za to wszystko odpowiada i jest mu to na rękę, bo wspieranie ruchów demokratycznych wprowadzałoby niepewność co do tego, czy zabezpieczone będą interesy zachodnich koncernów.
Osobnym problemem jest z pewnością islamizacja. Nie chodzi o to, że na Bliskim i Środkowym Wschodzie żyją wyznawcy takiej czy innej religii, tylko o zlepienie religii z polityką, co zawsze prowadzi do niebezpiecznych procesów. Polityczna religijność jest niezwykle wpływowa, gdyż taka ideologia niekoniecznie wymaga racjonalnych uzasadnień: czasem wystarczy powołać się na prawa boskie rozumiane w taki czy inny sposób i przeciwstawić je prawom tworzonym przez człowieka. Działa to szczególnie w sytuacji, gdy kraje twierdzące, że promują demokrację, robią dokładnie coś innego. Swoimi działaniami Stany Zjednoczone doprowadziły do niemal całkowitej dyskredytacji hasła „demokracja”. Rozwiązaniem, jakie pozostaje, jest więc dla wielu na Bliskim i Środkowym Wschodzie upolityczniona religia jako podłoże dla nowego systemu.
Należałoby więc potraktować te tereny w sposób odpowiedzialny, a nie postkolonialny. Niebezpiecznym przykładem pozyskiwania serc w tym, i nie tylko w tym, regionie są Chiny. Ich polityka jest bardzo skuteczna, a za nią idzie model autorytarnej władzy, który z pewnością nie niesie nic dobrego.
Ważnym aspektem byłoby rozwiązanie problemu palestyńskiego, czyli mówiąc wprost: stworzenie niezależnego państwa palestyńskiego i uznanie go przez cały świat, z jednoczesnym zakończeniem okupacji przez Izrael. Problem z tym, że tu znowu Stany są głównym hamulcowym. Weźmy najnowszy przykład: w ostatnich tygodniach pojawiały się kolejne projekty rezolucji ONZ, przyjętej przez większość krajów, wzywającej Izrael do zaprzestania eksploatacji zasobów naturalnych Palestyny, gdyż jest to niezgodne z prawem międzynarodowym. Siły okupacyjne mogą co najwyżej administrować okupowanymi terenami, ale nie wolno im tych terenów zasiedlać, ani wykorzystywać znajdujących się tam zasobów naturalnych. Nie ma tu nic kontrowersyjnego, a wyraźnie stanowią o tym choćby zapisy IV Konwencji Genewskiej. Niestety Stany Zjednoczone wraz z Kanadą i paroma wyspami z Polinezji blokują tę rezolucję. A powinny ją popierać, bo przecież to, co dzieje się w Palestynie, ma też szerszy wymiar symboliczny: jest sygnałem dla ogromnej części świata, że kolonializm się jeszcze nie skończył. Nieprzypadkowo na przykład talibowie odwoływali się w swojej retoryce do kwestii Palestyny, chociaż nigdy w niej nie byli. Dlatego też powinno się jak najszybciej doprowadzić do uznania pełnej państwowości Palestyny i stworzyć nowe ramy uczciwej wymiany handlowej i kulturalnej między Izraelem i Palestyną.
Warto byłoby też wesprzeć Kurdów.
Jak najbardziej. Kurdowie są świetnym wzorem i mogliby świecić przykładem na Bliskim Wschodzie. Mam tu na myśli między innymi autonomiczny region Rożawa w Syrii czy autonomiczny Kurdystan w Iraku, gdzie żywe są idee demokratycznego państwa świeckiego, koegzystencji odmiennych systemów wartości i religii. Z wielkim smutkiem konstatuję, że nigdy nie otrzymali właściwego wsparcia ze strony Zachodu, który jednocześnie od lat przymyka oko na zbrodnie wojenne dokonywane przez Turcję na ludności kurdyjskiej i de facto odmawia Kurdom prawa do autonomii i egzystencji. Przypomnijmy także, że dokonany w 1988 roku przez Saddama Husajna atak bronią chemiczną w Halabdży, w którym zginęło kilka tysięcy Kurdów, był możliwy właśnie dzięki Amerykanom. Donald Rumsfeld, późniejszy sekretarz stanu za czasów George’a W. Busha, osobiście przebywał w Bagdadzie w 1985 roku i przekazał Husajnowi broń chemiczną. Miała być ona użyta przeciwko Iranowi, ale Husajn wykorzystał ją w innym celu. Kurdowie byli też wielokrotnie oszukiwani, poświęcani w politycznych rozgrywkach i zostawiani sami sobie, chociaż mają ogromny potencjał. To kolejny przykład tego, co można by zrobić inaczej na Bliskim Wschodzie.
Mówię o tym wszystkim dość ogólnie, chodzi bowiem o to, by w ogóle zacząć o tym myśleć poważnie, a póki co nikt tego nie robi. Budowa długotrwałego pokoju i stabilizacja na Bliskim i Środkowym Wschodzie jest trudna do wyobrażenia bez demokracji i praw człowieka. Ale żeby dążyć do tego celu, należy zacząć traktować ten region poważnie, a nie jak post-kolonię. A to oznacza także wyrzeczenie się swoich partykularnych interesów przez mocarstwa zachodnie na rzecz wspólnego dobra. Natomiast działania podejmowane obecnie będą generować kolejne konflikty militarne i religijne, a to z kolei będzie się przekładać na nowe grupy uchodźców napływających do Europy, także w wyniku zmian klimatycznych. Na własne oczy widziałem wiele części Afryki subsaharyjskiej i tam, gdzie kiedyś były grunty orne, a później pastewne, teraz jest pustynia. Jest to wynik zmian klimatycznych związanych z globalnym ociepleniem oraz słabych państw, które nie są w stanie zbudować infrastruktury, która chroniłaby je przez pustynnieniem i jego skutkami. Mieszkańcy tamtych terenów odczuwają te zmiany bezpośrednio, ich życie jest bezpośrednio zagrożone, więc nie ma co się dziwić, że pójdą w końcu na północ. Wszystko, o czym mówię, jest więc kluczowe dla Europy, dla USA niestety mniej.
Jak będzie wyglądać przyszłość Bliskiego i Środkowego Wschodu, biorąc pod uwagę rosnącą aktywność Chin oraz spadek zainteresowania USA tym regionem spowodowany tym, że stały się one eksporterem ropy naftowej?
Faktycznie Stany Zjednoczone zaczęły się w dużym stopniu wycofywać z Bliskiego i Środkowego Wschodu. Z jednej strony czynią tak zapewne w wyniku zauważalnej bezradności i fiaska kolejnych interwencji zbrojnych, co przekłada się na niezadowolenie wśród elektoratu z nieudanych wojennych awantur, a z drugiej dokładnie z tego powodu, który pan wskazał, czyli faktu, że mają ropy pod dostatkiem. Lecz ropa przestaje już być wyjaśnieniem strategii politycznej w sytuacji, gdy świat odchodzi stopniowo od paliw kopalnych. Wyjaśnieniem jest też fakt, że politycy po prostu nie mają spójnego pomysłu, jak skutecznie konkurować z Chinami w wielu regionach świata. Na brak wyraźnie określonej polityki amerykańskiej nakłada się także problem wewnętrzny: odmienne podejście do wielu kwestii bliskowschodnich prezentowane przez zmieniające się naprzemiennie rządy Demokratów i Republikanów, wśród których panują różne wizje polityczne.
Jakie mogą być efekty tej polityki?
Bliski i Środkowy Wschód może doświadczyć rozmaitych wojen, w tym również domowych, bo tak jak wszędzie na świecie, obserwujemy tam coraz większą polaryzację społeczeństw. A jednocześnie brakuje mechanizmów, które mogłyby zapobiec konfliktom, chociażby ścisłej wymiany i współpracy politycznej, gospodarczej czy kulturowej. Czyli tego, co ma Unia Europejska, stanowiąca fenomenalny przykład sposobu na rozwiązywanie problemów, nawet w przypadku krajów takich jak Polska czy Węgry, które zdają się w ostatnich latach realizować swoiste sepuku i dokonują stopniowego samounicestwienia jako znaczące byty państwowe. Natomiast elity Bliskiego i Środkowego Wschodu nie ponoszą żadnej odpowiedzialności przed wyborcami, bo oni ich de facto nie wybierają. Te elity „wybierają się” same, gdyż są albo wspierane przez Zachód, albo uzasadniają swoje niedemokratyczne istnienie zagrożeniem zachodnim, głównie amerykańskim. Brak politycznej odpowiedzialności ze strony elit prowadzi między innymi do pomnażania własnego majątku i do rozwarstwienia ekonomicznego, a dalej do zaniku solidarności społecznej. A nie jest tak, że jej nigdy na tych terenach nie było.
Dobrze wiemy, że solidarność to bardzo ważne zjawisko.
No właśnie, jest to ważne spoiwo społeczne i instrument przetrwania także dlatego, że generuje zdolność do kompromisu. W jego ramach oddajemy coś od siebie jako cenę za stabilność i współpracę, w rezultacie czego ostatecznie sami osiągamy profity. Dzięki odpowiedzialności mamy również poczucie, że na kompromisie nie tracimy: w jego wyniku zyskują obie strony. Niestety, zarówno solidarność, jak i stabilność zanikają na Bliskim Wschodzie. Pojawiają się za to szerokie możliwości korzystania z broni, która jest wszędzie łatwo dostępna. Kiedyś rządzące, a tym samym uzbrojone, elity dysponowały z reguły o wiele większym potencjałem militarnym w porównaniu z „prostym ludem”, a teraz w zasadzie każda grupa może stosunkowo łatwo wywołać konflikt zbrojny – właśnie dzięki między innymi łatwemu przepływowi broni. Podziały mogą pojawiać się nawet wewnątrz służb mundurowych, jak to się zresztą działo już wcześniej. Do tego dochodzi problem surowców, w tym tak podstawowego jak woda, o którą już toczyły się konflikty zbrojne, jak chociażby wojna domowa w Libanie w 1975 roku, która trwała piętnaście lat. Również izraelska agresja przeciwko Libanowi z 1978 roku, znana jako Operacja Litani, miała na celu między innymi zapewnienie Izraelowi dostępu do libańskich źródeł wody, które w części zasilają Jordan. Tak samo mur, który Izrael bezprawnie wybudował na terenie Palestyny, ma za zadanie odciąć ją od tej rzeki. Walka o wodę będzie generować konflikty, tym bardziej przy nasilających się suszach. To właśnie przemiany klimatyczne były jedną z przyczyn tego, że Arabska Wiosna w Syrii tak szybko przybrała wymiar wojny. Niszczymy planetę i będziemy z tego tytułu ponosili koszty, ale one już są płacone na Bliskim i Środkowym Wschodzie. Pustynnienie, o którym wspomniałem w przypadku Afryki Subsaharyjskiej, występuje też w innych miejscach. Na przykład w Afganistanie, o czym niewiele się mówi. Północne tereny tego kraju były kiedyś bardzo żyzne. Jeszcze trzydzieści lat temu tamtejsi właściciele ziemscy posiadali po dwa, trzy tysiące drzew morelowych. Teraz nic już tam nie rośnie, więc ludzie potracili majątek, pracę, plony. Susza w Afganistanie, a raczej stopniowe wysychanie dużych połaci ziemi, trwa już w praktyce kilkadziesiąt lat, a warunki klimatyczne w tym kraju będą się zmieniać tylko na gorsze. Nawet jeśli świat na poważnie podejdzie do kwestii „zerowych emisji”, to na biednym południu skutki będą odczuwalne przez kilka kolejnych dekad. Do tego czasu będziemy świadkami coraz częstszych i bardziej brutalnych konfliktów.
Jak w tym wszystkim widzi pan rolę Turcji, która z jednej strony jest w NATO i dysponuje drugą najsilniejszą armią w Sojuszu, z drugiej zaś to kraj coraz bardziej niestabilny?
Rola Turcji jest niezwykle złożona, bo to gracz bardzo ambiwalentny, który za czasów Recepa Tayyipa Erdogana porusza się bardzo sprawnie i skutecznie między Rosją a Stanami Zjednoczonymi, rozgrywając interesy różnych stron na swoją korzyść. Przykładem tego lawirowania jest wsparcie, jakie Erdogan zapewnił Państwu Islamskiemu. Gdyby nie Turcja, to PI by nie było, tymczasem obie strony nawet współpracowały gospodarczo, a PI sprzedawało Turcji ropę. Inny przykład to jednoczesne pozostawanie w NATO i kupowanie uzbrojenia od Rosji, na przykład rakiet S400, które są zagrożeniem dla myśliwców F-35, a do tego mogą potencjalnie zapewnić Rosji dostęp informatyczny do uzbrojenia NATO. Erdogana nie spotkały za to żadne konsekwencje. Prezydent Turcji ma ogromną władzę, którą wzmocnił przy pomocy, moim zdaniem, sfingowanego zamachu stanu, dzięki czemu wyeliminował całą opozycję, oczyścił wojsko, policję, edukację i całą administrację, obsadzając stanowiska swoimi ludźmi. Turcja wzmocniła się też zewnętrznie, może skutecznie realizować swoją politykę w relacjach z dalszymi sąsiadami, chociażby Iranem i Irakiem. Ma dobre relacje nawet z talibami, którzy bardzo chcieliby zacieśnić współpracę z Turcją. Dlatego też Turcja jest dla mnie bardzo dużym znakiem zapytania, bo może się tam zdarzyć praktycznie wszystko – polityczne wolty Erdogana są duże, a on sam jest po prostu nieobliczalny. Można sądzić, że przyświeca mu głównie chęć zachowania władzy, co oznacza, że w przypadku jej zagrożenia będzie zdolny podjąć bardzo nieracjonalne i niebezpieczne działania.
Wszystko o czym rozmawiamy prowadzi też do coraz większej radykalizacji. Pamiętam, że kiedy kilka miesięcy temu oglądaliśmy, co dzieje się w Afganistanie, to pojawiły się głosy o kolejnym 11 września, to znaczy, że coś na taką skalę jest znów jak najbardziej możliwe.
Oczywiście. Zradykalizowanych grup jest na świecie bardzo dużo i one obwiniają za swój los – za zacofanie i ubóstwo regionu – Zachód, w tym Stany Zjednoczone. Co tu dużo mówić – w jakimś sensie mają rację. Ich celem jest znalezienie rozwiązań technologicznych, które pozwolą im boleśnie uderzyć w Zachód. Pamiętajmy, że te radykalne ruchy są niewielkie, a zamachy przeprowadzają jednostki, a nie społeczeństwa. Terroryści, poza tym, że mają swoje cele, czują się jednak reprezentantami cierpiących społeczeństw – podobnie jak na przykład mniejszości polityczne, pretendują do bycia siłą przewodnią narodu. A to jest szalenie niebezpieczne. Będziemy nadal żyć w ciekawych czasach. Ale pamiętajmy, że jest to uznawane za przekleństwo.
Piotr Balcerowicz
Jędrzej Dudkiewicz