Z Robertem Arbatowskim, prezesem Stowarzyszenia Związek Mazurski, rozmawia Julia Machnowska.
Właśnie trwa Narodowy Spis Powszechny Ludności i Mieszkań – jak prezentuje się mazurskość w danych?
Ja sam w spisie zaznaczyłem obywatelstwo polskie i narodowość mazurską. Czasami ludzie zajmujący się mazurskością podają, że w tej chwili Mazurów jest około tysiąca pięciuset w całym regionie, pewnie na podstawie wyliczeń ze spisu z 2011 roku. Natomiast żeby zbadać, jak dużo jest faktycznie ludności mazurskiej, trzeba by było spotkać się z każdym sołtysem i zapytać, ilu w danej miejscowości mieszka Mazurów. To jest trudne do określenia. A ilu jest tych, którzy wyjechali do Niemiec, a też czują się Mazurami? Wśród tych, którzy wyemigrowali nie bada się mowy mazurskiej, a część osób używa jej na co dzień.
No właśnie, znam cię przede wszystkim z zamiłowania do mowy mazurskiej. Pasję badacza łączysz z popularyzacją kultury i historii. Od kiedy się tym zajmujesz?
Pracowałem w wojsku i kiedy przeszedłem na emeryturę, postanowiłem zająć się tym tematem. Moi dziadkowie mówili w domu po mazursku, stąd znam ten język. Wcześniej mojej działania ograniczały się do mojej rodziny – zbierałem relacje i materiały, kontaktowałem się z przyjaciółmi, z krewnymi w Niemczech. Przełomem był rok 2017. Poznałem ludzi mających korzenie mazurskie, zbliżonych wiekowo do mnie i chętnych do działania. Zaczęliśmy od rozmów o tym, co kto pamięta i jak to było u kogo. Okazało się, że bardzo podobnie doświadczenia dotknęły nas wszystkich. To jest może i dziwne, ale mimo tego, że nie znaliśmy się wcześniej, mamy poczucie dużej bliskości. Postanowiliśmy przekuć tę energię w promowanie mazurskości. Działamy w ramach Związku Mazurskiego, ale także na wielu innych polach – tworzymy wydawnictwa, słowniki mowy mazurskiej, podcasty, prowadzimy strony na Facebooku.
Mazury to wyjątkowy region pogranicza…
Ten paradoks pogranicza polega na przechodzeniu jednej kultury w drugą. Kiedyś jednemu Kurpiowi powiedziałem, że w nim płyną pierwiastki krwi pruskiej. Obraził się, był wściekły. Ale przecież do granicy, najpierw z Państwem Krzyżackim, a potem Prusami mieli sześć kilometrów. Średniowiecze, koniec XIV wieku, Krzyżacy rozgonili po puszczach plemię Galindów. I naraz się okazało, że nie mają ludzi do roboty. Ściągnęli osadników z Mazowsza, z ziemi chełmińskiej, z Pomorza. Mazurzy to właśnie przede wszystkim potomkowie osadników z Mazowsza. Prusy Książęce to też ziemie, na których schronienie znajdowało wielu uchodźców religijnych – hugenoci czy starowiercy. To nie jest tak, że można powiedzieć, że ktoś jest Kurpiem albo Mazurem w stu procentach.
Mam kolegę z Niemiec, który kiedyś zasugerował, żebym zrobił sobie test DNA ze śliny, który pomaga odkryć, skąd byli twoi przodkowie. Powiedziałem, że się boję. Ze strony ojca mam podobno korzenie litewskie, ze strony mamy pruskie, brandenburskie. Mazury są regionem szczególnym na mapie Europy, bo właściwie wszystkie konflikty zbrojne przeszły przez ten teren. I okaże się z tych badań DNA, że we mnie jest trochę Bośniaka, bo Bośniacy służyli w armii pruskiej, a może trochę Francuza, po kampanii napoleońskiej. Takie testy może byłyby wiarygodne w jakiejś małej wiosce w Jakucji Północnej.
Mam wrażenie, że obecnie, kiedy porusza się temat tożsamości tego regionu, przede wszystkim mówi się o historii XX wieku jako tej niosącej ze sobą najwięcej znaczeń politycznych, zapominając o czasach Zakonu Krzyżackiego czy Galindów.
A ta historia XX wieku też nie jest czarno-biała, choć czasami tak się ją próbuje przedstawić. Mój dziadek przed wojną miał dwa paszporty – zaboru rosyjskiego, następnie polski oraz niemiecki. Potem te paszporty i znajomość kilku języków – niemieckiego, polskiego czy rosyjskiego, tak charakterystyczna dla mieszkańców regionów pogranicza, nieraz mu się przydały.
Te indywidualne historie często są nieoczywiste, pokazują całe skomplikowanie, które niesie ze sobą mazurska tożsamość, obrosła zresztą wieloma stereotypami. Pierwszym z nich jest przekonanie, że w plebiscycie w 1920 roku Mazurzy opowiedzieli się za przynależnością do państwa niemieckiego.
Wtedy Mazurom kulturowo było bardzo blisko do Kurpiów, ale narodowo czuli się bardziej niemieccy niż polscy. Jest taki stereotyp, mocno podbudowany przez historiografię okresu komunizmu, że Mazurzy
zawsze czuli się Polakami. Pamiętam jak mój dziadek, rocznik 1895, mówił o plebiscycie: „Syneczku, a za kim myśmy mieli głosować, przecież tam bieda była i bolszewik”. Trudno było głosować za państwem, które dopiero się odradzało. Oczywiście machina propagandowa Niemców była silnie napędzona, zwożono tu także emigrantów z Westfalii, żeby oddawali głosy. W polskiej historiografii pisze się o tym, że niemieckie bojówki w Szczytnie w okresie plebiscytu pobiły Bogumiła Linke, jednego z działaczy mazurskich, orędującego za przyłączeniem Warmii i Mazur do Polski. Ja natomiast dotarłem do źródeł, w których mówi się, że w Szczytnie działały również bojówki polskie ściągnięte z Poznania. O tym się już nie pisze. U nas wszystko jest albo czarne albo białe, brakuje tego szarego środka.Wynik był taki, że 92 procent uprawnionych głosowało za Niemcami. Plebiscyt być może nie był potrzebny. Potrzebna była decyzja na konferencji pokojowej w Wersalu o przyłączeniu Mazur do Polski, ale odradzające się państwo polskie nie było tym specjalnie zainteresowane, władzom II RP bardziej zależało na Pomorzu, Śląsku, czy Litwie.
Kolejna obiegowa opinia, też zapewne wynik świadomych działań propagandowych okresu PRL – Mazurzy byli na siłę germanizowani w okresie dwudziestolecia międzywojennego.
Czasami czytam, że zakazane było używanie mazurskiego w domu. Nie jest to do końca prawdą. Na podstawie relacji moich dziadków wiem, że ludzie w domach rozmawiali po mazursku, natomiast w szkołach, urzędach używano niemieckiego. Co ciekawe, w niektórych kościołach kazania były głoszone po mazursku, zresztą nawet kancjonały były wydawane w języku mazurskim, pisane gotykiem, ale po mazursku. My Mazurzy byliśmy jedną z pierwszych grup z Pismem Świętym w ojczystym języku.
Oczywiście celowa polityka germanizacyjna miała w jakimś stopniu wpływ na to, że w mowie mazurskiej jest sporo germanizmów, ale ten wpływ nie był aż tak duży, jak to przedstawiano po 1945 roku. To, że się w niej znalazły, jest prawdopodobnie efektem migracji zarobkowej ludności mazurskiej. Mazury były bardzo biednym regionem, brakowało ziemi. Moi dziadkowie nie mając ziemi, nie mając pracy, wyemigrowali w granicach tego samego państwa, tyle że bardziej na zachód. W Brandenburgii otrzymali dom, tam urodziła się moja mama. Jeśli moi dziadkowie pracowali tam 5-10 lat, to musieli przynieść ze sobą naleciałości niemieckie – w języku i w niektórych zwyczajach. Mimo odległości przyjeżdżali do Prus pomóc rodzinie przy żniwach czy wykopkach.
Wojnę spędzili w Meklemburgii-Pomorzu Przednim w Thurow, ale w 1945 roku postanowili tu wrócić. Wrócić to mocne słowo, bo przecież nie mieli tu domu, ich dom był tam, gdzie praca. Dla nich jednak Meklemburgia nadal była ziemią obcą.
Wyobrażam sobie, że historie związane z II wojną światową na tych terenach są bardzo trudne.
Mam bardzo dużo nagrań ze starszymi osobami, zarówno Mazurami, jak i Kurpiami. Mam świadomość, że to ostatni moment, żeby te wspomnienia zachować. Nagrałem relację pani z Kurpi, która wspominała, jak Niemcy w 1939 roku, wkraczając do Polski, zastrzelili jej dziesięcioletniego braciszka. Nagrywałem ją, ona płakała, ja płakałem. Mam też wspomnienia Mazurki, która jako dziewięcioletnia dziewczyna w 1945 roku, po wkroczeniu Rosjan, uciekała z dziadkami i rodzicami. Zatrzymał ich patrol sowiecki, rozstrzelali wszystkich, oprócz dziadka, któremu udało się uciec. Ona została trafiona w pośladek i pod stosem ciał przeleżała trzy dni i trzy noce. Dziadek potem ją odnalazł. Odmroziła sobie dłonie i stopy, które musiały być amputowane. Chciałbym zrobić materiał filmowy o tych dwóch świadectwach – kobiety, która przeżyła rok 1939 i wkroczenie Niemców i kobiety, która przeżyła wkroczenie Rosjan w 1945 roku. Zależy mi na tym, żeby nie było tutaj licytacji, kto bardziej ucierpiał, ale żeby przedstawić okropności wojny i ludzką tragedię.
Jak przekonujesz te osoby, żeby się podzieliły z tobą swoimi historiami?
To są traumatyczne przeżycia i dotrzeć do niektórych Mazurów było bardzo ciężko. Kiedy mówiłem, że nazywam się Robert Arbatowski, podchodzili do mnie z nieufnością, dopiero jak mówiłem, że jestem od Irmtraud z Lesin, tak się nazywała moja mama, zapraszali mnie do domu. Bardzo charakterystyczną rzeczą u Mazurów było to, że jeśli ktoś był spoza środowiska mazurskiego, a wchodził do mazurskiego domu jako gość, to tylko w kuchni mógł posiedzieć, nie był zapraszany do innych pomieszczeń.
Ci Mazurzy, którzy zdecydowali się zostać w Polsce, po wojnie nie mieli łatwo.
Tak, to również widać na przykładzie mojej rodziny. Kiedy moja babcia przyszła do urzędu zameldować moją mamę, nie zgodzili się, żeby ją zapisać pod imieniem Irmtraud, bo było zbyt niemieckie. Została Anną.
Mamie i jej siostrze polskie władze nie uznały dotychczasowego wykształcenia, żadnych niemieckich szkół. Kiedy mama opanowała język polski, w latach pięćdziesiątych pracowała w prezydium przy staroście, pomagała wypełniać dokumenty tym, którzy nie chcieli w akcji weryfikacyjnej tuż po wojnie podpisać dokumentu potwierdzającego polskie pochodzenie i chęć przyjęcia polskiego obywatelstwa. Te osoby dostawały bilet w jedną stronę – do Niemiec. Potem jej podziękowano, jak akcja się zakończyła i musiała dorabiać jako sprzątaczka w szkole, z czym do końca nie mogła się pogodzić, ale przecież musiała z czegoś utrzymać rodzinę. Przez jakiś czas pracowała również w Polskim Czerwonym Krzyżu, gdzie pomagała miejscowej ludności Była bardzo inteligentna, oczytana. I choć miała za złe dziadkowi, że zdecydował o powrocie tutaj, to nigdy do Niemiec nie wyjechała.
Jakie były wtedy strategie przetrwania, jak postrzegano mazurską tożsamość?
Komunistom po wojnie udało się to, o co walczyli przez tyle lat Niemcy – zniemczyli Mazurów. To był chyba taki odbój za ten plebiscyt. Wobec ludności napływowej, która tu przybyła z Mazowsza, Wołynia, Litwy, nas Mazurów przedstawiano jako zdrajców, którzy nie głosowali za Polską. Jak chodziłem do szkoły podstawowej, to byłem nazywany szkopem, szwabem, Hitlerem. Każdemu się Mazur kojarzył z Niemcem.
To też dzieliło rodziny i tworzyło różne strategie funkcjonowania. W czasie akcji weryfikacyjnej część podpisywała dokumenty i zostawała, część nie, i wyjeżdżała. W domu siostry mojej mamy w Dźwierzutach mówiło się tylko po niemiecku, u nas mówiło się po mazursku i po polsku. Naszą trójkę mama nazwała Waldek, Anita, Robert, moja ciocia nazwała swoje dzieci Klaus, Jurgen, Ingrid.
W latach 70. podpisane zostały porozumienia – Niemcy Zachodnie uznały granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej, Polacy zaś zgodzili się na tzw. akcję łączenia rodzin. Bardzo dużo mojej rodziny wtedy wyjechało, między innymi siostra mojej mamy. Dziadkowie już nie chcieli wyjeżdżać.
Tu w Polsce zostałem z rodziny właściwie tylko ja. Rok 1990, otwarcie granic, myślałem, że pojadę do swoich. Pojechałem, a tam o mnie mówili, że jestem Polak ze wschodu. To pomyślałem, Boże, to kim ja właściwie jestem? Wróciłem i powiedziałem, że będę starał się przywrócić mazurską tożsamość w pierwotnym założeniu, bez konkretnego wskazania państwowego.
Co w latach 90. chyba nie było łatwe? Kolejna obiegowa opinia, którą słyszałam, mówi, że Mazurzy po 1989 roku zwrócili się w stronię niemieckości.
Ludność, która nie wyjechała w latach 70. w ramach akcji łączenia rodzin, była postrzegana jako szwabska, szkopska. Przekonałem się o tym na własnej skórze. To w którą stronę mieli się zwrócić Mazurzy, w stronę tych, którzy im dokuczali? Krótko, około 1990 roku, należałem do mniejszości niemieckiej, bo się z nią identyfikowałem. Wtedy zresztą też nie było żadnej innej alternatywy a chciałem do czegoś należeć ze względu na moje poczucie mazurskości. Potem zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu niemieckie stowarzyszenia kulturalne, tam poznałem wielu wspaniałych ludzi.
Czasami pytają mnie prowokacyjnie: „Czemu dopiero teraz się za to zabrałeś?”. Po pierwsze bo poznałem swoich mazurskich rówieśników z różnych powiatów, a po drugie już dożyliśmy takich czasów, że można o mazurskości normalnie mówić. Wcześniej zawsze była obawa, jak ludzie zareagują. Nie byliśmy zbyt lubiani, przyznanie się do mazurskości dawniej, nawet dwadzieścia lat temu, wiązało się z tym, że postrzegano cię jako Niemca.
Natrafiłam na taki cytat z pracy Adolfa Szymańskiego z 1921 roku w książce socjologa profesora Andrzeja Saksona: „Główne cechy charakterystyczne Mazurów to ich polskie pochodzenie i zwyczaje, niemiecka tradycja, polskie nazwiska i niemieckie imiona, polski język i niemieckie pismo, polskie przysłowia i niemieckie pieśni, słowiańska religijność i ewangelickie wyznanie”. Czy mazurska tożsamość wygląda dziś podobnie?
Nasze działania zmierzają ku temu, żeby przerwać tą licytację – czy Mazury były bardziej polskie, czy niemieckie. Mazury były Mazurami. We wstępie do słownika mowy mazurskiej, który wydaliśmy, napisałem w nawiązaniu do książki „Na tropach Smętka” Melchiora Wańkowicza, w której Wańkowicz nazwał Szczytno bramą Mazur, że chcielibyśmy, żeby ten słownik był furtką, która w końcu zamknie za sobą licytację o przynależność państwową. Mi chodzi o to, żeby Niemcy nie mówili, że to niemieckie, a Polacy, że to polskie. Chodzi o to, żeby Mazury były postrzegane jako mała ojczyzna przez tych wszystkich, którzy się tu urodzili, wychowali i żyją.
Czy to przerwanie licytacji wiążę się też z wyznaniem i napięciem ewangelicyzm-katolicyzm, które jest kolejnym elementem tożsamościowej układanki?
Mówienie, że wszyscy Mazurzy to ewangelicy, też jest niewłaściwe. Ja jestem Mazurem, ale jestem katolikiem. Urodziłem się we wsi, w której powstał pierwszy kościół katolicki po reformacji. Wieś była podzielona na protestantów i katolików, mniej więcej pół na pół, ale nie dochodziło do zatargów. Można powiedzieć więc, że wychowywałem się w duchu ekumenizmu. Pamiętam, jak na Boże Narodzenie babcia robiła grzane wino z owoców dzikiej róży, zwane z niemiecka glühwein, była choinka, gęś, prezenty dostawaliśmy dopiero w pierwszy dzień świąt.
To chyba zwyczaje kojarzone z kulturą niemiecką?
Wszędzie tak było w mazurskich domach. Na Wielkanoc był zajączek, który zostawiał na podwórku słodkości, także obecny w kulturze niemieckiej. Mazurzy to przynieśli ze sobą z emigracji zarobkowej. Jednocześnie dużo było zwyczajów ludowych, zabobonów, jeszcze o staropruskich korzeniach.
Jakie są szanse na popularyzację mazurskiej kultury i zwyczajów w rejonie, w którym jednak ogromny procent mieszkańców stanowi ludność, która przyjechała tu po 1945 roku?
Teraz ludzie coraz bardziej otwierają się na koncepcję tożsamości związanej z ziemią. Zależy nam na przywiązaniu do małej ojczyzny i lokalnej kultury. Wspaniałym przykładem takich działań jest to, co się dzieje na Kurpiach, jak tam kultywowane są obyczaje, używane są stroje odziedziczone po pradziadkach i prababkach. Na Mazurach to nie wróci, bo to, jak niektórzy mówią, byłoby trochę podobne do tzw. cepeliady. U Kurpiów to jest naturalne, przedmioty przechodzą z pokolenia na pokolenie, u nas to byłoby odtwarzane, sztuczne, przypominające rezerwat. A w ludowości ważna jest przede wszystkim prawdziwość i spontaniczność. Za to chcemy kulturę przywrócić w zakresie mowy, która przede wszystkim stanowi o tożsamości.
Czemu to język jest kluczowy?
Dobry przykład to Mazurzy Syberyjscy – gdyby nie język mazurski, to by ich już nie było. Skąd oni się tam wzięli? To także emigranci zarobkowi – wyjechali, kiedy car Mikołaj wprowadził reformę agrarną, na mocy której osadnik po przeniesieniu się w rejon Syberii otrzymywał dwadzieścia hektarów ziemi i dwanaście hektarów lasów. Obecnie mieszkają w dwóch wsiach Znamienka i Aleksandrówka. Poznałem tę społeczność półtora roku temu, przede wszystkim utrzymuję kontakt z Wiktorem Bartnickim. Ich język mazurski i zwyczaje zatrzymały się na przełomie XIX i XX wieku, czyli w momencie, w którym opuścili Mazury. Wiktor podał mi kilka zaśpiewek mazurskich, w pięknej mowie, nieokraszonej germanizmami. Gdyby nie mówili po mazursku, to już by nie pamiętali, że są z Mazur. Podobnie jest w Niemczech. Mazurzy mieszkający w Niemczech też mają problemy z tym, że kolejne pokolenia nie kultywują już rodzimej mowy. Ja zawsze na spotkaniach tłumaczę, że trzy czynniki decydują o narodzie. Najważniejszym z nich jest język, drugim historia, trzecim kultura. Ale najważniejszy jest język – jeśli nie ma języka, nie ma narodu.
Jak rozumiesz naród mazurski?
W drugiej połowie XIX wieku pierwsi mazurscy chłopi, którym pozwolono studiować na Uniwersytecie w Królewcu, zawiązali konfederację, ustalili barwy Mazur, flagę i hymn. Chcemy przywrócić to do świadomości ludzi zamieszkujących Mazury, że my także posiadamy te elementy, jako mieszkańcy regionu.
Jak się u nas mówi naród, to się mówi z etosem, ciężarem. Ja to postrzegam trochę inaczej. Wszyscy mówią o Mazurach, ale jeśli przeprowadziłbym sondę na ulicach Warszawy, pytając o to, z czym kojarzą się Mazury czy Mazurzy, dostałbym odpowiedzi: jeziora, ryby, Mikołajki, Giżycko, statki. A tak mało Mazury kojarzy się z nami, z tym że tworzymy społeczność, niestety zanikającą. Cały czas chcemy tworzyć społeczeństwo mazurskie. Przynależymy do państwa polskiego, ale narodowo jesteśmy Mazurami. Najważniejsze jest przywiązanie do ziemi, historia, tradycje, regionalizm.
Może udałoby się wprowadzić lekcje regionalizmu do szkół, ale to wymagałoby odpowiedniego przygotowania nauczycieli i treści nauczania. My będziemy robić, co możemy. Pewnie nam się nie uda w takim zakresie, jak się to udało Ślązakom czy Kaszubom, bo społeczności mazurskiej zostało już niewiele a moje pokolenie, pokolenie 50-latków, jest ostatnim, które słyszało żywą mowę mazurską w domu.
No właśnie, jak w tej skomplikowanej tożsamości odnajduje się dzisiejsze pokolenie dwudziesto-trzydziestolatków?
Kiedyś na jednym ze spotkań wstał taki młody człowiek i do mnie mówi: „Panie Robercie, czy mam prawo czuć się Mazurem? Jestem czwartym pokoleniem zamieszkującym te ziemie”. Odpowiedziałem, że raczej ma. Jeśli kocha tę ziemię, zna jej historię, jest dumny, że tu mieszka, to tak.
Mam dużo przyjaciół z korzeniami mazurskimi w Niemczech. Wiele osób wraca tutaj, kupują ziemię, stawiają dom, tutaj chcą dożyć starości. To jest wspaniałe. Ale w Niemczech to też już ostatnie takie pokolenie. Moja siostra ma trzech synów, którzy już raczej nie identyfikują się z tym, że ich przodkowie są stąd. Dlatego tak zabiegamy, aby zachować mazurskość. Jeżeli to się nie uda, to stanie się to, co z Galindami. Będą potem mówić, że było takie plemię Mazurzy, ale nic poza tym.
Świadectwo wielowyznaniowości i wielonarodowości Mazur jest widoczne na pierwszy rzut oka – to dziedzictwo materialne, czyli domy, kościoły czy cmentarze. Ostatnio szerokim echem odbiła się sprawa cmentarza ewangelickiego w Nowej Wsi Ełckiej, gdzie lokalna parafia, która administruje terenem cmentarza, postanowiła przygotować miejsce na nowe pochówki.
Do Nowej Wsi Ełckiej pojechaliśmy razem z poseł Urszulą Pasławską, bo dostawaliśmy sygnały, że coś się tam niedobrego dzieje. Na miejscu zastaliśmy zrujnowany cmentarz i wyrzucone na wierzch szczątki ludzkie. Ksiądz się tłumaczył, że tam było tylko kilkanaście grobów. Pojechaliśmy do urzędu gminy, gdzie z mapki wynikło, że było ich siedemdziesiąt trzy. Zbulwersował mnie brak szacunku do nekropolii, na której są pochowani ludzie. Nie tłumaczmy tej sytuacji tym, że tu leżą „byli mieszkańcy”, że to byli Niemcy. Wielkie larum się podnosi, jak niszczone są cmentarze na Wileńszczyźnie czy we Lwowie, a tu rozeszło się to niemal bez echa. Dopiero po naszej interwencji sprawa nabrała rozgłosu, co spowodowało, że organy ścigania się tym zajęły zgodnie z procedurami.
Czy słowa o „byłych mieszkańcach” to częsta retoryka?
Kilka lat temu podczas renowacji budynku dworca w Szczytnie odkryto napis z niemiecką nazwą miejscowości – Ortelsburg. Były głosy żeby zamazać ten napis, ale przecież historia Szczytna nie rozpoczęła się po 1945 roku.
Są też obiekty upamiętniające żołnierzy poległych na frontach I wojny światowej. Krótko po II wojnie zajęto się nimi w bardzo brutalny sposób. Na przykład w Klonie wzięto cement i wykute w granicie tablice zamazano. Teraz powoli się je przywraca. W każdej wsi był mniejszy czy większy cmentarz ewangelicki. Cieszę się, że powoli zaczyna się dbać o te miejsca.
Opieka nad cmentarzami to też pewnie przestrzeń, w której budują się relacje polsko-niemieckie?
Współpracuję z Grupą Dialog, skupioną wokół stowarzyszenia Kreisgemeinschaft Ortelsburg. Co roku jej członkowie wybierają grób lub cmentarz, który będą rewitalizować. Uczestniczyłem w ich kilku akcjach – przyjeżdżają, zapraszają do wspólnej pracy całą wieś, a po jej zakończeniu urządzają przyjęcie dla miejscowych. W Klonie przyszli mieszkańcy, strażacy, było katolicko-ewangelickie nabożeństwo ekumeniczne.
Warto jednak zauważyć, że członkowie grupy, to przede wszystkim osoby w wieku 50+. Ale to, co zanika w Niemczech, odradza się u nas. Nie będę generalizował i mówił, że wszyscy, ale dzisiejsze pokolenie dwudziestolatków zaczyna się identyfikować z tą małą ojczyzną, jaką są Mazury. Znam sporo takich środowisk, które angażują się w przywracanie dawnych cmentarzy ewangelickich do lepszego wyglądu. Ostatnio pewien znajomy ze Szczytna zebrał ekipę i zrewitalizował cmentarz w Wilamowie. To pokolenie ma zupełnie inny światopogląd, dla nich już tu nie ma szwabów, szkopów, Hitlerów, za to są szczątki dawnych mieszkańców tej ziemi.
To też zapewne wynik pracy takich stowarzyszeń jak Związek Mazurski?
Udało nam się wydać dwa słowniki mowy mazurskiej, jeden w połączeniu z rozmówkami. Mamy wsparcie pracowników Polskiej Akademii Nauk, ale widać też jaki wpływ ma popularność słowników lokalnie. Gmina Dźwierzuty jako pierwsza się otworzyła i ogłosiła rok 2021 rokiem mazurskim. W sierpniu odbędzie się sympozjum naukowe w gminnym ośrodku kultury, będą naukowcy i społecznicy, będzie także kilka osób online między – innymi Mazurzy syberyjscy. To jest fajne, że inicjatywa nie wypłynęła od nas, same władze się na to zdecydowały. Będzie konkurs na wiersz po mazursku, bajki po mazursku. To jest najlepsza premia, zapłata za nasze działanie – podjęcie inicjatywy przez władze.
Jakie miałbyś marzenie na przyszłość, jeżeli chodzi o waszą działalność?
Chciałbym, żeby gdzieś ktoś kiedyś, na jakimś ważny wydarzeniu ogólnopolskim zobaczył, jak ktoś niesie flagę mazurską, że mówi się, że my Mazurzy mamy silną tradycję. Żebym kiedykolwiek gdzieś w mediach ogólnopolskich usłyszał mazurski hymn, zobaczył barwy i flagę mazurską. To byłoby takie podziękowanie dla tych wszystkich zaangażowanych w tę sprawę, to byłoby coś nie do przecenienia.
Julia Machnowska
Robert Arbatowski