fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Antypopulizm nie wystarczy

Słowo „populizm” często jest tylko wymówką – negatywną etykietą stosowaną przez tych, którzy nie oferują żadnej alternatywnej wizji politycznej. Antypopulizm deklaruje walkę z ugrupowaniami antysystemowymi, w rzeczywistości jednak tworzy korzystne warunki dla ich rozwoju.
Antypopulizm nie wystarczy
ilustr.: Natasza Kornobis

Jeszcze kilka lat temu w państwach zachodnich przeważało przekonanie, że ruchy antyestablishmentowe mogą zdobyć kilka do kilkunastu procent głosów w wyborach, ale nie odnieść zwycięstwo. Europejskie ruchy, które dzisiaj uznalibyśmy za populistyczne (na przykład Wolnościowa Partia Austrii czy też francuski Front Narodowy), były postrzegane jako radykalna lub ekstremistyczna prawica. Pomimo przekonania, że skrajne poglądy powinny być poddawane ostracyzmowi, niewiele osób uznawało istnienie ruchów radykalnych za systemowe zagrożenie dla demokracji liberalnej.

Charakterystycznym przykładem takiego pojmowania sukcesów skrajnej prawicy jest teoria „normalnej patologii” opracowana przez Erwina Scheucha i Hansa Klingemanna w 1967 roku. Zgodnie z tym modelem – kiedyś bardzo wpływowym w politologii – w każdym społeczeństwie demokratycznym istnieje margines poparcia dla tendencji ekstremistycznych. Nie powinien on jednak stanowić powodu do obaw, gdyż centrowego elektoratu nie uda się przekonać do tak radykalnych projektów.

Ten sposób rozumienia polityki stopniowo tracił rację bytu, a to ze względu na zacieranie się granicy między centrum i tym, co niedopuszczalne. Wiele ugrupowań ekstremistycznych złagodziło swój przekaz, aby przebić się do mainstreamu, czego koronnym przykładem może być wyrzucenie Jeana-Marie Le Pena z partii, którą sam założył. Do zatarcia granic przyczyniły się również partie centrowe, włączając do swoich programów rozwodnione postulaty radykałów. Jest to widoczne chociażby w przejęciu przez duńską Partię Pracy antyimigranckich postulatów, które rozpropagowała tamtejsza skrajna prawica.

Rok populizmu

Chociaż widmo populizmu już od dłuższego czasu było obecne po obu stronach Atlantyku, to w 2016 roku zaczęło krążyć nad całym światem Zachodu. Brexit oraz zwycięstwo Donalda Trumpa ostatecznie obaliły pogląd, że zwycięstwo wyborcze musi prowadzić przez elektorat centrowy. Okazało się, że skuteczniejsza może być mobilizacja własnego bazowego elektoratu, połączona z działaniami mającymi obniżyć frekwencję wśród wyborców przeciwnika. Powszechny stał się pogląd, że siły antyestablishmentowe znalazły metodę na wywrócenie politycznego stolika. Duże znaczenie międzynarodowe krajów, w których zwyciężyli populiści, dodatkowo przyczyniło się do ogólnego poczucia fatalizmu.

Nastrój chwili widać dobrze w rozpowszechnionym sformułowaniu „globalna fala populizmu”. W tej przenośni różnice między poszczególnymi przypadkami populizmu nie są istotne – liczy się przynależność do tego samego globalnego procesu. Takie myślenie zrywa z wcześniejszym paradygmatem ekstremizmu, każącym oceniać każde skrajne ugrupowanie przez pryzmat ideologicznego odchylenia od krajowej normy.

Chociaż ta narracja pozwala lepiej opisywać przemiany polityczne na poziomie międzynarodowym, to jednocześnie prowadzi do sytuacji, gdy etykieta populisty przysłania faktyczną ideologię danego ugrupowania. Wśród polityków antyestablishmentowych, powołujących się na wolę jednolitego ludu, znajdziemy postacie, których nie łączy nic poza niechęcią do elit. Ujawniło się to wyraźnie w amerykańskiej przestrzeni publicznej w przededniu wyborów prezydenckich w 2016 roku, kiedy zarówno Bernie Sanders, jak i Donald Trump byli często zrównywani jako populiści, pomimo iż poglądy Trumpa są nieporównywalnie bardziej niebezpieczne dla demokracji liberalnej.

Jednakowe traktowanie wszystkich populistów pozwala posługiwać się etykietą populistyczną jako narzędziem walki politycznej. Fakt, że niektórzy populiści przejawiają tendencje autorytarne, jest tutaj używany do poparcia tezy, iż populizm sam w sobie jest antydemokratyczny. Tak więc populiści o pozornie nieszkodliwych poglądach powinni być traktowani jako uśpieni autokraci.

Ofiarą takiego rozumowania był nie tylko wspomniany Sanders, ale również grecka Syriza oraz hiszpański Podemos. We wszystkich tych przypadkach etykieta populisty przysłoniła rozważania nad propozycjami programowymi, z miejsca klasyfikując wymienione ruchy jako zagrożenie systemowe.

Projekty polityczne establishmentu, które definiowane są przede wszystkim w opozycji do populizmu, będę określał słowem „antypopulizm” (upowszechnianym ostatnio w USA przez Thomasa Franka). Stanowisko to obejmuje również uzasadnione obawy o przyszłość demokracji liberalnej, a formułowana krytyka może zawierać wartościowe elementy. Czynnikiem definiującym antypopulizmu jest jednak reaktywność, stojąca na drodze do stworzenia konstruktywnego projektu politycznego.

Początki „populizmu”

Aby lepiej zrozumieć dynamikę współczesnej walki politycznej, warto przyjrzeć się genezie terminu „populizm”. Jego historia sięga maja 1891 roku, kiedy to na konwencji organizacji farmerskich w Cincinnati w stanie Ohio powstała amerykańska Partia Ludowa, zwana też Populistyczną (People’s Party, Populist Party). Miała na celu zniszczenie duopolu demokratów i republikanów, którzy jej zdaniem opowiadali się za interesami dużego biznesu, ignorując bolączki „zwykłych Amerykanów” z terenów wiejskich. Ze względu na różnorodność wewnątrzpartyjną populistom brakowało wyraźnego podłoża ideologicznego. Zamiast tego ich program skupiał się wokół kilku atrakcyjnych wówczas postulatów, takich jak nacjonalizacja kolei, zmniejszenie imigracji czy też progresywny system podatkowy.

Cechą wspólną tych zróżnicowanych propozycji był brak poparcia ze strony dwóch głównych partii. Dlatego zwyczajowo skłóceni demokraci i republikanie zrozumieli, że tym razem mierzą się ze wspólnym wrogiem. Rozpoczęło się pierwsze wzmożenie antypopulistyczne.

Efektem skoordynowanej kampanii medialnej było wprowadzenie do języka nowego znaczenia „populizmu”. Termin ten nie był odtąd tylko nazwą ideologii przeciwnej plutokracji, jak chcieliby jego twórcy, ale też określeniem demagogii wzbudzającej najniższe instynkty w niewykształconych masach. Słowo „populizm”, podobnie jak dzisiaj, zaczęło być używane zbiorczo, aby nazywać wszelkie próby masowej mobilizacji wyborców niezapośredniczone przez tradycyjne partie.

Nieprzychylny stosunek elit do Partii Populistów wynikał z niechęci do jej słabo wykształconych i ubogich zwolenników. Wśród intelektualistów rozpowszechniony był pogląd, że ludzie pozbawieni formalnego wykształcenia oraz pokaźnego majątku nie są zdolni do odpowiedzialnego działania politycznego, gdyż kieruje nimi prymitywna, nieprzewidywalna emocjonalność. Niebezpieczeństwo populizmu miało polegać na wprowadzaniu tej ostatniej do racjonalnej (w założeniu) strefy publicznej.

Ten sposób myślenia skrystalizował się w eseju Richarda Hofstadtera „The Paranoid Style in American Politics” (1964). Autor zdefiniował populizm jako nieracjonalną (paranoiczną) reakcję ludzi o niskim wykształceniu na nieuchronne zmiany w świecie, wynikającą z pragnienia, aby „wszystko było jak dawniej”. Wskutek zwycięstwa Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich definicja ta zaczęła przeżywać drugą młodość.

Demokracja nieliberalna

Tak rozumiana kategoria populizmu jest narzędziem, które pomaga opisać współczesny wzrost popularności sił antysystemowych na całym świecie. Szeroki zasięg terminu stanowi jednak zarówno jego siłę, jak i słabość, zważywszy na to, w jak swobodny sposób pojęcie to jest używane w debacie publicznej

Przede wszystkim nie każdy projekt populistyczny zmierza do zniszczenia instytucji demokracji liberalnej. Oczywiście, konieczna jest dyskusja nad destruktywnym potencjałem rządów, które wolą większości tłumaczą przeprowadzanie daleko posuniętych zmian ustrojowych. Populistyczne rozumienie demokracji niewątpliwie może nieść ze sobą zagrożenia dla porządku prawnego i mniejszości politycznych. To, czy te obawy się zmaterializują, zależy jednak od ideologii definiującej dane ugrupowanie.

Zasłużony badacz populizmu Cas Mudde pisał, że większościowa obecność populistów w rządzie zagraża demokracji liberalnej, ale ich udział w opozycji może sprzyjać pełniejszej reprezentacji poglądów obecnych w społeczeństwie. Jednak nie wszystkie populistyczne rządy przejawiają tendencje antydemokratyczne. Sam populizm jest bowiem odpowiedzią na deficyt demokracji we współczesnych demokracjach. Ten problem opisał już irlandzki politolog Peter Mair w swej ostatniej książce „Ruling the Void” (2013). Autor ukazuje rosnącą przepaść między partiami, uniezależniającymi się od swych lokalnych struktur, a wyborcami, wycofującymi się do sfery prywatnej. Nic dziwnego, że w tę przestrzeń wkraczają populiści, niekojarzeni z systemem, który zawiódł. Przyznanie, że sukces nowych ugrupowań byłby niemożliwy, gdyby nie systemowa porażka partii głównego nurtu, powinno skłaniać do myślenia o konieczności demokratyzacji życia publicznego.

Winy establishmentu

Część polityków i komentatorów zdaje się nie uznawać tego stanu rzeczy. Odrzucają oni myśl o nieudolności partii mainstreamu, odpowiedzialnością za porażki wyborcze obarczając elektorat przeciwnika. Taka narracja potrafi być uderzająco podobna do zarzutów wysuwanych względem amerykańskiej Partii Populistycznej pod koniec XIX wieku, nawet jeżeli język elit uległ złagodzeniu (nikt nie mówi już wprost, że ludzie z niższym wykształceniem targani są prymitywnymi emocjami i nie powinni być traktowani jako pełnoprawni członkowie wspólnoty politycznej).

Skuteczność retoryki antypopulistycznej maleje, gdy krytyka wykracza poza samych polityków i zostaje skierowana przeciw elektoratowi. To tylko uwiarygodnia przekaz populistów o oderwaniu elit o problemów „zwykłego człowieka”. Jest to bowiem walka z populistami za pomocą środków retorycznych, dzięki którym spektakularny wzrost poparcia dla tychże populistów był możliwy.

Najsłynniejszym przykładem kontrproduktywności takiej narracji jest opisanie zwolenników Trumpa przez Hillary Clinton jako „deplorables” (godnych pożałowania). Uwagi te wpisały się w wizerunek Clinton jako oderwanej od rzeczywistości przedstawicielki globalnej elity i stanowiły jeden z powodów jej przegranej w 2016 roku. Tego rodzaju narracja antypopulistyczna paradoksalnie powiela też mechanikę polaryzacji społeczeństwa, o którą najczęściej oskarżani są sami populiści.

Wynoszenie swoich zwolenników ponad resztę społeczeństwa stanowi jedną z cech konstytutywnych populizmu. Dowartościowanie prawdziwego „ludu”, często osiągane za pomocą przypisywania mu czystości moralnej lub historycznej ciągłości z osiągnięciami przodków, jest charakterystyczne dla populistycznej retoryki. Zarazem krytyka skierowana przeciwko „niebezpiecznemu ludowi” tylko uwiarygodni populistyczny przekaz o niechęci elit wobec części społeczeństwa. Zamiast tego populistyczny elektorat powinien być traktowany jako pełnoprawna część wspólnoty politycznej, z założeniem, że jego preferencje wyborcze mogą się zmienić w odpowiedzi na atrakcyjną wizję programową. Chociaż przyjęcie takiej postawy nie zapewnia rychłego sukcesu, warto spróbować, gdyż dalsze piętnowanie wyborców populistów jest gwarantem porażki.

Pustka antypopulizmu

Jeśli nie uda się stworzyć wizji politycznej, która podważałaby monopol populistów na śmiałe obietnice programowe, będziemy mieli mieli do czynienia z coraz to nowymi próbami zbicia kapitału politycznego na strachu przed widmem populizmu. Najpowszechniejszym sposobem na wypełnienie pustki ideologicznej jest technokratyczna oferta „sprawnego” zarządzania państwem, budowana w kontrze do „niekompetentnych” populistów. Schludnie sformatowane eksperckie raporty nieczęsto odnoszą się jednak do systemowych problemów, które napędzają społeczne niezadowolenie.

Najgłośniejszy przykład takiego uzasadnienia postawy antypopulistycznej stanowi kariera antysystemowo-systemowego Emmanuela Macrona. Jest ona częścią szerszego zjawiska łączącego mglistość programową z technokratycznym rozumieniem polityki, okrzykniętego mianem technopopulizmu.

Chociaż antypopuliści różnią się stopniem nacisku na „sprawne” zarządzanie państwem, wszystkim towarzyszy odpolityczniona wizja polityki. Brak propozycji zmian systemowych to nie przygodny atrybut tego projektu, lecz logiczna konsekwencja obranej taktyki wyborczej. Definiowanie się wyłącznie w opozycji do populistów jest wygodnym zabiegiem, zwalniającym z odpowiedzialności za kształt własnego programu. Co więcej, można wątpić w to, czy reaktywnie nastawieni antypopuliści szczerze walczą z ruchami antyestablishmentowymi. Pokonując populistów, podważyliby przecież sens istnienia własnego projektu politycznego.

Pojawiają się również głosy, że antypopulizm wcale nie musi oferować projektu odnowy demokracji liberalnej. Według tego stwierdzenia, powiązanego z narracją „fali”, powinien powstać jak najszerszy antypopulistyczny front obronny, a reformy należy zostawić na spokojniejsze czasy. Problem w tym, że nawet jeśli z zaciśniętymi zębami przyjmiemy status quo jako tymczasowy punkt docelowy, nie ma pewności, czy antypopulizm jest najlepszą taktyką obronną.

Tę strategię polityczną ucieleśnia niedawna kampania Joego Bidena. Jego główną obietnicą było przywrócenie „normalnego” stanu rzeczy, sprzed wyboru Donalda Trumpa na prezydenta, ujęte w wiodącym sloganie kampanijnym: Keep America Great. Hasło Bidena to przeciwieństwo hasła Trumpa, a portret medialny tego pierwszego opiera się na cechach odwrotnych do tych, z których znany jest Trump, czyli przede wszystkim na bezkonfliktowości i opanowaniu. I faktycznie, w niedawnym sondażu 56 procent respondentów jako najważniejszy powód głosowania na Bidena podało to, że „nie jest Trumpem”. Taka narracja tym razem okazała się wystarczająca do pokonania populistycznego kandydata, ale niewielka przewaga każe wątpić, czy zwycięstwo byłoby możliwe, gdyby nie rozwój epidemii COVID-19, która pochłonęła już życie 250 tysięcy Amerykanów, wpędzając przy tym Stany Zjednoczone w poważny kryzys ekonomiczny.

W dodatku niewielka wygrana Bidena nie oznacza jeszcze klęski trumpizmu, szczególnie wziąwszy pod uwagę wzrost poparcia dla Trumpa wśród Latynosów. Odrzucenie trumpizmu będzie też nie lada wyzwaniem dla establishmentu republikanów. Świadczy o tym brak reakcji władz partyjnych na insynuacje Trumpa o nierzetelności wyborów (obawiano się rozdrażnienia jego zwolenników w przededniu uzupełniających wyborów senackich w Georgii). Ponadto nic nie stoi na przeszkodzie, aby urzędujący prezydent ponownie ubiegał się o nominację w 2024 roku, a jego silna baza wśród wyborców republikańskich czyni go dobrze rokującym kandydatem.

Rzut oka na sytuację polityczną w innych krajach, w których antypopuliści wygrali wybory, również nie napawa optymizmem. En Marche, ruch polityczny skupiony wokół postaci Macrona, w maju utracił parlamentarną większość, podczas gdy populistyczny Front Narodowy we Francji utrzymuje wysoki poziom poparcia. Podobnie rzecz ma się we Włoszech, gdzie centrolewica utworzyła koalicję z populistami z Ruchu Pięciu Gwiazd chętnymi do pozostania w rządzie. W ten sposób chciała zapobiec przyśpieszonym wyborom parlamentarnym, w których według sondaży zwycięstwo odniosłaby inna partia populistyczna – skrajnie prawicowa Lega Mattea Salviniego. Pomimo tego zabiegu partia Salviniego nieprzerwanie prowadzi w sondażach po dziś dzień.

Na refleksji nad antypopulizmem niewątpliwie zyskałaby również polska debata publiczna. Jego zdolność do pokonania ruchów antyestablishmentowych jest bowiem krótkoterminowa. W najlepszym wypadku prowadzi do odłożenia problemu na później (sukces Macrona i Bidena), a i to nie zawsze udaje się osiągnąć (porażka Clinton). Nawet doraźne zwycięstwa nie przykryją prostego faktu, że siły antysystemowe pozostaną częścią naszego krajobrazu politycznego tak długo, jak system będzie zawodził.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×