fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Ameryka zlepiona z mniejszości – jak naprawdę Biden wygrał wybory

To nie wielkie hasła i ogromne reformy, ale umiejętność realizacji tysięcy interesów lokalnych grup zadecydowały o zwycięstwie Bidena. Co więcej, o wyniku kolejnych wyborów również decydować będą wciąż niewielkie grupy osób w kluczowych swing states.
Ameryka zlepiona z mniejszości – jak naprawdę Biden wygrał wybory
zdj.: Samantha Sophia

Wyborczy horror początku listopada ustąpił euforii – 14 grudnia Joe Biden został oficjalnie wybrany przez Kolegium Elektorskie 46 prezydentem Stanów Zjednoczonych. Jednak kilkudniowe oczekiwanie na wyniki wyborów, a także fala dezinformacji i bezprzedmiotowych pozwów wystosowywanych przez osoby związane z kampanią Donalda Trumpa sprawiły, że większość wyborców z rezerwą lub nawet goryczą podchodziła do tego zwycięstwa. Emocje te wynikały również stąd, że optymistyczne sondaże sprzed wyborów, które obwieszczały łatwe zwycięstwo Bidena, okazały się zdecydowanie przesadzone. Fałszywe oskarżenia o manipulowanie wyborami, w które wierzy duża część wyborców Trumpa, oraz napięta sytuacja w związku z niedokończonymi wyborami do Senatu również tonują świąteczny nastrój. Chociaż obsadzony przez Trumpa konserwatywnymi sędziami Sąd Najwyższy ostatecznie nie zapewnił mu możliwości odwołania się od wyniku wyborów (w co wielu jego wyborców wierzyło), to z pewnością instytucja ta nie ułatwi sprawowania władzy liberalnemu prezydentowi elektowi. W obozie progresywnym zaczęto już rozważania nad strategią demokratów inspirowane poczuciem, że nadchodzące wyzwania mogą się okazać przytłaczające przy zbyt małym i łatwym do odwrócenia poparciu społecznym.

O ile głosów wygrał tak naprawdę Joe Biden?

Najważniejszym zagadnieniem na najbliższe miesiące, ale i lata staje się więc pytanie: jak to możliwe, że po czterech latach fatalnej i antagonizującej społeczeństwo prezydentury Donalda Trumpa był on w stanie uzyskać tak wysokie poparcie i przegrać wybory stosunkowo niewielką (w porównaniu do prognozowanej) liczbą głosów? I co to oznacza dla przyszłości amerykańskiej polityki?

Aby odpowiedzieć na to pytanie, należy przede wszystkim zauważyć, że były to zdecydowanie niestandardowe wybory – niemal sto milionów Amerykanów i Amerykanek zagłosowało w nich wcześniej (osobiście lub listownie) ze względu na obawę przed rozprzestrzenianiem się koronawirusa. W związku z tym, jak obserwowaliśmy, liczenie głosów w często nieprzygotowanych lub niedostosowanych legislacyjnie do tego urzędach zajmowało wiele dni. W efekcie oczekiwanie na wyniki wyborów, zazwyczaj możliwe do ustalenia już następnego dnia po zakończeniu głosowania, rozciągnęło się w czasie. Tak więc to, co zazwyczaj było dla nas ukryte ze względu na to, że działo się bardzo szybko, czyli dynamika liczenia głosów w poszczególnych hrabstwach i stanach, stało się przedmiotem ciągnącego się kilka dni newsowego thrillera. Kolejne partie głosów liczone w Nevadzie, Michigan, Georgii czy Pensylwanii budziły nasze obawy i nadzieje przede wszystkim dlatego, że – przy nierozstrzygniętych jeszcze wyborach – traktowaliśmy je jako mogące jeszcze przeważyć szalę zwycięstwa. Gdyby Joe Biden został ogłoszony zwycięzcą w środę 4 listopada (jak prawdopodobnie byłoby, gdyby wyborom nie towarzyszyła ogólnonarodowa pandemia), wiele z tych emocji zapewne w ogóle by nie wystąpiło, a oskarżenia o fałszerstwo ze strony Trumpa nie trafiłyby na tak podatny grunt.

Owo rozciągnięcie czasowe wyraźnie pokazuje nam też specyfikę amerykańskiej demokracji, w której wyniki wyborów są niezwykle ciężkie do sondażowego oszacowania. Jedną z przyczyn rozczarowania i trwogi demokratów w pierwszych powyborczych dniach było rozminięcie się wyników z przedwyborczymi sondażami. Wiele publikowanych wcześniej analiz wskazywało, że Bidena czeka prawdopodobnie lawinowe zwycięstwo, tymczasem kilkudniowe nerwowe oczekiwanie (przedłużone później kolejnymi pozwami wyborczymi w instancjach stanowych) miało w sobie niewiele z oczekiwanego święta tryumfu nad Trumpem.

„Jak to możliwe, że ktokolwiek zagłosował na Trumpa? Jakim cudem czekaliśmy na to zwycięstwo tak długo i nerwowo, skoro miało ono być pewne?” – takie pytania zadaje sobie niejeden i niejedna śledząca wybory w Stanach. Zanim odpowiem na pierwsze z nich, trzeba zauważyć, że z perspektywy europejskich standardów demokratycznych, według których zwycięzcą wyborów należy ogłosić osobę, która otrzymała najwięcej głosów w głosowaniu ogólnym (popular vote), zwycięstwo Bidena faktycznie jest niepodważalne i lawinowe. Na kandydata demokratów swój głos oddało w tych wyborach ponad 81 milionów obywateli USA, a różnica między nim i urzędującym prezydentem wyniosła ponad 7 milionów głosów. Czyni to z niego jednocześnie najpopularniejszego kandydata na prezydenta w historii USA (Biden dostał niemal 10 milionów głosów więcej od dotychczasowego rekordzisty, Baracka Obamy) oraz osobą, która wygrała ogólne głosowanie z największą przewagą od czasu zwycięstwa Obamy w 2008 roku (wcześniej zaś porównywalna przewaga miała miejsce w roku 1988). Oznacza to niespotykaną dotychczas mobilizację wyborców i powinno dawać Bidenowi pewną legitymację przy objęciu urzędu.

Czemu tak nie jest? Ze względu na specyfikę amerykańskiego systemu wyborczego, czyli istnienie Kolegium Elektorskiego. Europejczyka obserwującego amerykańskie wybory powinno wprawić w zdumienie to, że przy tak wielkiej różnicy głosów między kandydatami wybory rozstrzygnęło de facto niespełna 300 tysięcy głosów stanowiących sumaryczną różnicę w kluczowych dla elekcji stanach – Nevadzie, Arizonie, Georgii, Michigan, Wisconsin i Pensylwanii. W amerykańskim systemie zwycięzca głosowania w danym stanie otrzymuje określoną, proporcjonalną do liczby jego mieszkańców liczbę głosów w tak zwanym Kolegium Elektorskim. Choćby więc w 40-milionowej Kalifornii o wynikach przeważył jeden głos, jej 55 elektorów zagłosuje na zwycięzcę stanowych wyborów – „zwycięzca bierze wszystko”. Gdyby więc minimalna różnica między kandydatami w tych stanach przechyliła się na korzyść Trumpa, to pomimo ponad 7-milionowej przewagi Bidena w ogólnonarodowym głosowaniu Trump pozostałby prezydentem. a jego stanowiące obecnie pośmiewisko tweety o treści: „WYGRAŁEM WYBORY!” brzmiałyby z pewnością bardziej złowieszczo.

Dlaczego wygrał Biden?

Niezauważenie specyfiki i „lokalności” tegorocznych wyborów jest podstawowym powodem, dla którego pojawiające się analizy kampanii Bidena jako całości (zarówno krytyczne, jak i pochwalne) nie wydają się trafiać w sedno problemu. Biden ani nie wygrał, ani nie przegrał dzięki prowadzonej narracji – bo też w obecnych wyborach nie liczyły się wielkie narracje, jak za czasów słynnego „Yes, We Can” Obamy czy nawet Trumpowskiego „Make America Great Again” sprzed czterech lat. Tym, co zadecydowało tak o sukcesach, jak i o pewnych porażkach kampanii Bidena, była polityka lokalna i apelowanie do mniejszościowych, niezmobilizowanych wcześniej elektoratów – w szczególności zaś w wymienionych wyżej sześciu kluczowych stanach, które zapewniły „Sleepy Joemu” prezydenturę.

Dobrym przykładem tego zjawiska może być Georgia, w której poparcie elektorów Biden zapewnił sobie przewagą jedynie niespełna 12 tysięcy głosów. Jeszcze cztery lata temu Georgię bez większego zaskoczenia zdobył Trump – i to osiągając przewagę nieomal 200 tysięcy głosów. Co odpowiada za tę zmianę w stanie tradycyjnie zaliczanym do republikańskiego „pasa biblijnego” (Bible Belt)? Nie jest to, wbrew oczekiwaniom, efekt rozczarowania Trumpowskiej „bazy” – w 2020 roku oddano tu na niego niemal pół miliona głosów więcej niż w roku 2016. Kluczowa okazała się masowa mobilizacja czarnoskórej ludności, która do tej pory ze względu na problemy administracyjne (brak dokumentów, niedofinansowanie komisji wyborczych w regionach zamieszkałych przez osoby czarnoskóre) bardzo często nawet nie była w stanie zagłosować. Bardzo ważną podbudowę dla zwycięstwa Bidena – od organizacji wieców po rejestrację wczesnych wyborców i pomoc w wyrabianiu potrzebnych dokumentów – stworzyła w Georgii kandydatka na gubernatorkę Stacey Abrams. To właśnie poruszenie wśród wcześniej niezaangażowanej politycznie mniejszości, dokonane przez ogromną oddolną pracę, spowodowało, że Georgia po raz pierwszy od czterdziestu lat zmieniła barwę z czerwonej na niebieską, a w nadchodzącej dogrywce wyborów do Senatu demokraci mają nadzieję na zdobycie przewagi w brakującej izbie Kongresu właśnie w tym stanie.

Docieramy tutaj do drugiej ważnej prawdy oddzielającej te (i pewnie wszystkie następne) wybory od poprzednich – lawinowego wzrostu frekwencji wyborczej. Pośrednio wynika to z polaryzacji społecznej, podobnie jak w przypadku Polski (przypomnijmy sobie frekwencję ostatnich wyborów prezydenckich). Po części zaś jest to efekt przyłączenia do grona głosujących osób wcześniej systemowo z głosowania wykluczonych. W 2020 roku w wyborach wzięło udział około 67 procent uprawnionych obywateli, czyli ponad 10 punktów procentowych więcej niż cztery lata wcześniej – w liczbach bezwzględnych z górą 20 milionów ludzi. Nie sposób więc, przy tak minimalnych różnicach rozstrzygających o wyniku, dalej myśleć o strategii wyborczej jako o próbie „odebrania” głosów przeciwnikowi. Przyszłe zwycięstwa będą zależeć od mobilizacji jak największej liczby osób wcześniej niegłosujących lub od skuteczności w demobilizacji elektoratu przeciwnika. To właśnie przez ten pryzmat powinniśmy patrzeć na amerykańską politykę najbliższych kilku lat.

Warto spojrzeć na tę strategię również z perspektywy kampanii Trumpa – dzięki której, wbrew oczekiwaniom postronnych obserwatorów, dotychczasowy prezydent zdobył ponad 10 milionów głosów więcej niż cztery lata temu. Główną złą wiadomością, która spowodowała chwilowe zachwianie wiary w zwycięstwo Bidena w powyborczy poranek, była informacja o przytłaczającym zwycięstwie Trumpa w dwóch ważnych stanach – Teksasie i Florydzie. Choć jedynie optymiści dawali szanse Bidenowi na zwycięstwo w konserwatywnym Teksasie, to pewna wygrana Trumpa w sunshine state zdawała się znacząco odbiegać od sondażowych przewidywań.

Floryda jest niezwykle specyficznym, ale też bardzo ważnym swing state – stanem zmieniającym swoje polityczne sympatie, a zarazem cechującym się dużą populacją i liczbą elektorów (dysponuje aż 29 głosami w kolegium – tą samą liczbą co stan Nowy Jork; więcej mają jedynie Teksas i Kalifornia). Bez zwycięstwa w tym stanie nie udało się zdobyć prezydentury żadnemu kandydatowi od czasu Billa Clintona w 1992 roku; wybory w 2000 roku pomiędzy Alem Gore’em a George’em W. Bushem rozstrzygnęło 537 głosów oddanych właśnie w tym stanie. W 2016 roku Trump „skradł” Florydę niewielką różnicą – w tych wyborach znacząco ją powiększył.

Jak do tego doszło? Jak podają źródła w Partii Republikańskiej, kluczowa była przede wszystkim bezpośrednia kampania, w której republikanom udało się zapukać do niemal 4,5 miliona drzwi, podczas gdy demokraci zawiesili działania ze względu na trwającą pandemię. Co jednak istotne – kampania Trumpa zidentyfikowała również wiele grup niezwiązanych tradycyjnie z republikańskim elektoratem. Do licznej na Florydzie mniejszości kubańskich emigrantów wysyłano specjalnie spreparowane wiadomości, które oskarżały Bidena o sprzymierzenie się z socjalizmem (co przez uciekinierów z komunistycznej Kuby Fidela Castro odbierane jest wyjątkowo negatywnie). Diasporze żydowskiej, również silnie obecnej w słonecznym stanie, wysłano zaś informacje podkreślające osiągnięcia Trumpa w relacjach z Izraelem i przedstawiające Bidena jako obrońcę interesów Palestyny.

Jest to kolejna bardzo ważna lekcja tych wyborów: choć Trump (niechętnie) odchodzi z urzędu, „trumpizm” zostanie z nami na zdecydowanie dłużej. Metody, które kojarzymy z działań Cambridge Analytica – targetowanie fake newsów poprzez profilowanie wyborców – użyte zostały w tych wyborach na jeszcze większą skalę i zmobilizowały dużą część „cichych mniejszości” do zagłosowania w obronie własnych interesów, przyczyniając się do zwiększenia frekwencji i gorącej atmosfery powyborczego tygodnia. Sondaże przeprowadzane są na grupach potencjalnie głosujących (a więc – chętnie głosujących w poprzednich wyborach) są w stanie łatwo zmylić nas w sytuacji, w której ankieterzy nie pytają o zdanie tych, którzy na wybory pójdą po raz pierwszy, kierowani informacją dopasowaną pod nich przez sztab polityczny lub komputerowy algorytm. Między innymi stąd bierze się ogromna rozbieżność między przedwyborczymi sondażami a wynikami Trumpa w poszczególnych stanach.

Taki przebieg kampanii i wyborów może być też odpowiedzią na popularną wśród lewicujących komentatorów narrację, zgodnie z którą bliski wynik obu kandydatów w wyborach jest klęską bidenowskiego sposobu uprawiania polityki. Według tych analiz lepszą alternatywą dla demokratów byłoby wystawienie Berniego Sandersa, znanego z lewicowych (przynajmniej jak na USA) poglądów gospodarczych i społecznych. Chociaż nie można ocenić, jak wyglądałaby potencjalna kampania i narracja Sandersa, można sądzić, że dużo łatwiej łatki „socjalisty” czy „antysemity” można by przykleić komuś, kto chwalił osiągnięcia gospodarcze Fidela Castro czy jednoznacznie opowiadał się po stronie Palestyńczyków w sporach z Izraelem. W dobie polityki uprawianej przez tworzenie dostosowanych treści to, czy poglądy Sandersa na służbę zdrowia są szansą dla milionów Amerykanów na godne życie (w co z całego serca wierzę!), przestaje mieć faktyczne znaczenie. Warto też zwrócić uwagę na to, że prawybory w Partii Demokratycznej Biden wygrał z Sandersem w dużej mierze dzięki mocnemu poparciu czarnych wyborców w stanach, w których ich głos okazał się kluczowy – jak w Georgii, Wisconsin czy Michigan. W sytuacji, w której to właśnie ich głosy zadecydowały o ostatecznym zwycięstwie Bidena (dodatkową mobilizację tego elektoratu zapewniły zaś masowe protesty Black Lives Matter po zabójstwie George’a Floyda), dziwne wydaje się twierdzenie, że Sanders byłby w stanie lepiej zmobilizować tych wyborców. Trudno też przewidzieć, skąd miałby uzyskać alternatywne poparcie w kluczowych regionach. Nawet jeśli porwałby za sobą większą część wyborców w liberalnej Kalifornii, to w związku z systemem elektorskim nie miałoby to żadnego znaczenia.

Czy demokraci utrzymają Biały Dom w kolejnych latach?

Jakie więc lekcje powinniśmy wyciągnąć z tych wyborów i co możemy powiedzieć o przyszłych kampaniach?

Przede wszystkim należy sobie uzmysłowić, że obserwowany przez nas spektakl jest przede wszystkim dowodem na dogłębną niedemokratyczność systemu Kolegium Elektorskiego. To, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat w wyborach dwukrotnie zwyciężał kandydat republikanów, który przegrywał popular vote (George W. Bush w 2000 roku i Donald Trump cztery lata temu), jest wyraźnym wskazaniem, że Partia Republikańska gra w amerykańską demokrację znaczonymi kartami. System prowadzi bowiem do sytuacji, w której decydująca staje się punktowa (choć wcale nie masowa) mobilizacja nowych elektoratów pozyskiwanych za pomocą dystrybucji fake newsów i podgrzewania atmosfery politycznego sporu – w czym, jak widzieliśmy przez ostatnie cztery lata, republikanie są niekwestionowanymi mistrzami. Nadziei na zmianę tego stanu rzeczy jednak nie ma. System wyboru poprzez elektorów wpisany jest w amerykańską Konstytucję, co oznacza, że jego zmianę musiałyby zatwierdzić kwalifikowaną większością głosów obydwie izby Kongresu (z których jedną wciąż, mimo dużych nadziei na zmianę w ostatnich wyborach, kontrolują republikanie) oraz władze 38 stanów. Historia zna prawie 700 nieudanych legislacyjnych prób zmiany tego stanu rzeczy – i nie zanosi się na to, by 701 czy 702 raz miał skończyć się powodzeniem. Co więcej, choć istnieją alternatywne możliwości de facto umożliwiające zniesienie systemu elektorskiego, to musimy pamiętać, że kontrolowany obecnie przez republikanów Sąd Najwyższy może łatwo uznać takie rozwiązania za niekonstytucyjne.

Trzeba więc pogodzić się z tym, że o najbliższych wyborach decydować będą wciąż niewielkie grupy osób w kluczowych swing states – choć po politycznych i społecznych przetasowaniach ostatniej dekady (urbanizacja, migracje) coraz trudniej przewidzieć, które stany zasługują na to miano. Z pewnością jednak kluczowe dla utrzymania przez demokratów Białego Domu będą głosy mniejszości, które doprowadziły Bidena do prezydentury. To umiejętność realizacji tysięcy interesów lokalnych grup zadecyduje o tym, kto zostanie prezydentem za cztery lata, a nie wielkie hasła i ogromne reformy. Nie należy więc, pomimo narzekań niektórych publicystów (jak Rafał Woś czy Jan Śpiewak), spodziewać się, że Partia Demokratyczna porzuci tak zwaną identity politics – byłaby to dla niej prosta droga do politycznego samobójstwa.

Warto też zauważyć, że już niebawem, w związku z aktualizacją spisu powszechnego, zmieni się również liczba elektorów przypadających na dany stan. Prawdopodobnie liczbę elektorów znacząco powiększą Floryda i Teksas (w których wygrał Trump), utracą zaś w większości stany stanowiące demokratyczną „bazę”. Równocześnie przyrost ludności w tych stanach wynika przede wszystkim z osiedlania się tam grup imigrantów i przyjezdnych wokół dużych miast – czyli potencjalnie wyborców demokratów. To jednak, czy możliwe jest „przejęcie” tych stanów przez demokratów, zależy głównie od tego, czy tym nowym wyborcom uda się w ogóle zagłosować. Przepisy i praktyka w obydwu stanach systematycznie utrudniają głosowanie grupom mniejszościowym – przykładem może być choćby fakt, iż w Teksasie legalnym dokumentem pozwalającym na zagłosowanie jest pozwolenie na broń (posiadane przez wielu republikanów), lecz już nie legitymacja studencka.

Jak jednak pokazuje przykład Georgii i działalności Stacey Abrams, walka o możliwość głosowania i lokalna mobilizacja wykluczonych mogą przynieść wymierne efekty nawet w tradycyjnie konserwatywnych stanach – w trakcie wojny secesyjnej należących do Konfederacji. Idealną ironią losu pozostanie to, że zwycięstwo kandydata demokratów przypadło w roku śmierci Johna Lewisa: ostatniego z „wielkiej szóstki” organizatorów Marszu na Waszyngton, który pochodził z Georgii i wielokrotnie reprezentował ów stan w Kongresie. Być może to dzięki jego inspiracji w walce o prawo do głosowania i aktywność obywatelską wykluczonych to właśnie oni wystawili wilczy bilet z Białego Domu politykowi, który przyjmował oficjalne poparcie od Ku Klux Klanu i podżegał do przemocy rasowej. Oby już na zawsze.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×