Chociaż jednym z symboli Stanów Zjednoczonych jest Statua Wolności, według bazy danych World Prison Brief USA mają najwyższy wskaźnik inkarceracji na świecie. Zgodnie z informacjami Prison Policy Initiative w więzieniach przebywa 2,3 miliona Amerykanów, czyli aż 0,7 procent populacji. To tak, jakby w polskim systemie penitencjarnym utrzymywano 266 tysięcy ludzi, podczas gdy w rzeczywistości jest to raptem 75 tysięcy. Gdyby nasz kraj przypominał Stany Zjednoczone, mielibyśmy kultowe seriale poświęcone więzieniom (jak „Orange Is the New Black”), a w programie miejscowego Johna Olivera pojawiałyby się całe odcinki na ten temat.
Tak wysoki odsetek jest stosunkowo nowym zjawiskiem w historii USA. Jeszcze w 1970 roku w więzieniach przebywało około 200 tysięcy Amerykanów, a udział osadzonych w populacji utrzymywał się na tym samym poziomie przynajmniej od półwiecza. Jednak już w 1980 roku liczba uwięzionych wynosiła około 500 tysięcy, a w roku 2000 – niemal dwa miliony. W 2008 roku w Stanach Zjednoczonych miało się znajdować blisko 25 procent więźniów z całego świata (chociaż ta wartość może być nieznacznie zawyżona). Obecnie oprócz 2,3 miliona osadzonych kolejne 840 tysięcy Amerykanów przebywa na przedterminowym zwolnieniu, a 3,7 miliona – na probacji. W sumie amerykański wymiar sprawiedliwości kontroluje około 2 procent populacji.
Dlaczego odsetek uwięzionych jest w USA wielokrotnie wyższy niż w jakimkolwiek innym państwie rozwiniętym? Dlaczego rzekoma kraina wolności to w istocie kraina krat?
Za jakie grzechy?
W latach 60. w Ameryce zaczęły się zwiększać wskaźniki brutalnej przestępczości. Rozrost więziennictwa mógł wydawać się odpowiedzią na to zjawisko – i rzeczywiście w latach 90. liczba brutalnych przestępstw (i innych także) zaczęła szybko spadać. Jednak według badań uczonych z Brennan Center for Justice na Uniwersytecie Nowojorskim wpływ coraz ostrzejszej polityki penitencjarnej na ten trend był znikomy. W kolejnym raporcie naukowcy z tej samej instytucji twierdzą, że ponad pół miliona osadzonych z długoterminowymi wyrokami (w więzieniach typu „prison”, a nie „jail”) można uwolnić – albo przynajmniej złagodzić im formę odbywania kary – bez pogarszania ogólnokrajowych wskaźników przestępczości. Chodzi tutaj o ludzi skazanych za mniej poważne przestępstwa, a także o tych, którzy byli inkarcerowani wystarczająco długo. Przywrócenie tym osobom przynajmniej częściowej wolności miałoby być odpowiedzią na „największą moralną i rasową niesprawiedliwość naszych czasów”, która jest jednocześnie nonsensem ekonomicznym – roczny koszt więzienia blisko sześciuset tysięcy ludzi oszacowano na 20 miliardów dolarów.
Przyjrzyjmy się bliżej rasowemu wymiarowi tej niesprawiedliwości. Raport organizacji The Sentencing Project pokazuje, że w 2014 roku wśród osób z dłuższymi wyrokami w więzieniach stanowych Maryland aż 72 procent było czarnymi Amerykanami (osoby ciemnoskóre stanowiły zarazem tylko 29 procent ludności tego stanu). Równocześnie w stanie Vermont więziono 1 na 14 dorosłych czarnych mężczyzn – po uwzględnieniu jeszcze zwolnień i probacji okazałoby się pewnie, że trudno tam znaleźć rodzinę, w której nikt nigdy nie został skazany. A kiedy weźmiemy pod uwagę udział ludzi czarnych i białych w ogólnej populacji USA, okaże się, że członkowie tej pierwszej grupy mieli pięciokrotnie wyższą szansę uwięzienia niż przedstawiciele drugiej.
Dostępne dane można by jeszcze dręczyć na wiele sposobów. Na przykład według oficjalnych statystyk rządowych w więzieniach stanowych i federalnych w 2016 roku prawdopodobieństwo osadzenia w przypadku czarnych mężczyzn w wieku 18–19 lat było blisko dwunastokrotnie wyższe niż u ich białych rówieśników. Ważniejsze jednak wydaje się pytanie o przyczyny. Tak samo jak w wypadku zabijania ciemnoskórych Amerykanów przez policję, tak i tutaj nie możemy się ograniczyć do najprostszego wytłumaczenia: „Sędziowie są uprzedzeni, więc wydają niesprawiedliwe wyroki”. Jest to jeden z istotnych czynników, ale w grę wchodzą również inne. Autorka raportu The Sentencing Project wymienia tu zasady polityki antynarkotykowej oraz strukturalne ograniczenia szans życiowych (związane między innymi z życiem w ubogiej okolicy). W pierwszym przypadku zaostrzenie kar – pozornie takie samo dla wszystkich – przyniosło szczególnie dotkliwe skutki dla czarnych obywateli. Stało się tak między innymi dlatego, że to ich chętniej zatrzymywano i przeszukiwano, przez co białym posiadaczom narkotyków łatwiej było umknąć przed drakońskim prawem. Jeszcze w 2015 roku w jednym z rejonów Nowego Jorku niemal połowa ulicznych zatrzymań dotyczyła czarnych mieszkańców, choć stanowili oni zaledwie 2,3 procent miejscowej populacji. Z kolei zjawisko ograniczonych szans przypomina o tym, jak głęboko nierówności zakorzenione są w amerykańskim społeczeństwie – i jak trudno to zmienić.
Ale dyskryminacja rasowa – czy też etniczna – to nie wszystko. W wersji rozrywkowej o podłożu niebotycznej liczby więźniów w USA można posłuchać w programie „Last Week Tonight”. John Oliver zwraca tam uwagę na takie kwestie jak wymuszona surowość wybieralnych sędziów stanowych, nierówny dostęp do profesjonalnej opieki prawnej albo minimalne progi wyroków za posiadanie narkotyków. Mówi między innymi o przypadku Weldona Angelosa – aspirującego producenta muzycznego i ojca dwóch młodych synów, który został skazany na 55 lat więzienia za sprzedaż marihuany o łącznej wartości około tysiąca dolarów (absurdalna wysokość kary spowodowana była między innymi tym, że podczas transakcji mężczyzna podobno miał przy sobie broń). W raportach badawczych wymieniane są też dalsze przyczyny: populistyczna polityka „wojny z przestępczością”, wykluczanie możliwości spędzenia choćby części zasądzonego okresu poza więzieniem, tworzenie elementów prawa stanowego za pomocą referendów, miejskie procesy dezindustrializacji i suburbanizacji prowadzące do powstawania obszarów skoncentrowanej biedy oraz wiele innych zjawisk. Jednym ze skutków jest bardzo długi czas odbywania kar, odgrywający kluczową rolę w budowaniu wskaźnika inkarceracji.
O pewnym czynniku, o którym jeszcze nie było tutaj mowy, chciałbym teraz opowiedzieć nieco bliżej.
Niewoląca ręka rynku
Od lat 80. w USA znacząco wzrosła rola więziennictwa prywatnego. Niektóre stany w ogóle go nie stosują, ale są i takie, gdzie w 2015 roku udział osadzonych w niepublicznych placówkach przekraczał 20, a nawet 40 procent. Sektor prywatny przetrzymywał wówczas łącznie 8 procent wszystkich skazanych na dłuższe wyroki – to niski odsetek, ale w liczbach bezwzględnych byłoby to ponad 120 tysięcy ludzi. W dodatku obecny prokurator generalny Jeff Sessions odwołał decyzję rządu Baracka Obamy o wygaszaniu współpracy z kilkunastoma takimi więzieniami, motywowaną raportem wskazującym na mniejszą liczbę naruszeń bezpieczeństwa w instytucjach państwowych. Być może więc udział prywatnych placówek w systemie penitencjarnym USA będzie rosnąć.
Podobne pomysły pojawiały się również w Polsce, ale nigdy nie były tematem mainstreamowym. W 2001 roku w „Rzeczpospolitej” Janusz Kochanowski – późniejszy rzecznik praw obywatelskich – opublikował tekst pod tytułem „Prywatne więzienie? Dlaczego nie”. W 2006 roku „Newsweek” pisał, że „prywatne więzienia to same korzyści”. W roku 2014 „Puls Biznesu” podawał, że budowę takich zakładów rozważa spółka AMG Finanse. Jej prezes mówił: „Zakłady penitencjarne są pełne i nie spełniają norm unijnych w zakresie powierzchni celi, a utrzymanie więźnia kosztuje miesięcznie 2,6 tysiąca złotych. Myślę, że moglibyśmy zaproponować nie tylko niższą cenę, ale również wyższą jakość”. Placówki miałyby powstawać w trybie partnerstwa publiczno-prywatnego. Nie widać jednak, aby te rozważania przyniosły jakiekolwiek konkretne efekty.
Czy to dobrze, że nie przyniosły? Na temat pojedynczych, niesprawdzonych jeszcze instytucji można by pewnie długo dyskutować, a pełen ogląd sprawy wymagałby uwzględnienia również innych krajów niż Polska i USA. Ale przynajmniej w Stanach Zjednoczonych, gdzie sprywatyzowano zauważalny – choć wciąż mały – wycinek więziennictwa, wyniki nie są zbyt zachęcające. Prowadzącej Adams County firmie CoreCivic w latach 1998–2010 wytoczono ponad 1200 spraw sądowych, a lista związanych z nią kontrowersji jest długa: złe traktowanie więźniów, zaniedbywanie ich bezpieczeństwa, współudział w bardzo ostrych działaniach antynarkotykowych, fałszowanie danych dotyczących liczebności personelu… Ten ostatni przykład to część szerszego problemu z utrudnianiem dostępu do informacji, czyli ograniczaniem możliwości niezależnego nadzoru. Do tego bardzo niepokojące wieści dochodzą z prywatnych zakładów penitencjarnych dla młodzieży, gdzie w 2016 roku znajdowało się 29 procent wszystkich amerykańskich więźniów z tej grupy wiekowej.
Prywatni właściciele lobbowali na rzecz prawa karnego zwiększającego liczbę skazań (a więc również wzmacniającego popyt na niepaństwowe usługi penitencjarne). To niezbyt chwalebny wkład przedsiębiorstw takich jak CoreCivic w amerykański system więzienny. Zastanawiające są również inne relacje między tymi korporacjami a sferą polityki. Jak zauważyło „Washington Post”, jedna z firm wpłaciła setki tysięcy dolarów na inicjatywy polityczne związane z Donaldem Trumpem, a jak doniosło CNN – w ciągu trzech miesięcy od wyboru Trumpa na prezydenta podwoiła się wartość akcji dwu największych przedsiębiorstw w tej branży.
Obecną rolę w amerykańskim systemie penitencjarnym prywatne więzienia zawdzięczają nie tylko zatłoczeniu placówek państwowych, ale też szerszym procesom kulturowym. Jak pisze Wojciech Zalewski w czasopiśmie „Disputatio”, u podstaw tej zmiany tkwi niezgoda z dotychczasową wizją monopolu państwa na społeczną władzę karania, a wraz z zakładaniem niepublicznych więzień pojawiają się problemy moralne związane z czerpaniem zysku z ograniczania ludzkiej wolności. Poparcie dla częściowej przynajmniej prywatyzacji systemu penitencjarnego wynika w znacznej mierze z kryzysu państwa dobrobytu i osłabienia usług publicznych, a także z rozprzestrzeniania się logiki rynku na kolejne obszary życia społecznego. W tej sytuacji długo mogło wydawać się naturalne, że niepubliczne więzienia będą skuteczniejsze i tańsze od państwowych, zwłaszcza wtedy, gdy te ostatnie są przeludnione.
Teraz już jednak Zeitgeist trochę się zmienił. Mamy też wiele empirycznych informacji, które do pomysłu prywatnych więzień – zwłaszcza wprowadzanego na większą skalę – każą podchodzić bardzo ostrożnie. Tak samo jak do ogółu więziennictwa w USA, głęboko uwikłanego w nierówności ekonomiczne i rasowe. A skoro te ostatnie odzwierciedlają strukturę całego amerykańskiego społeczeństwa, to niech będzie mi wolno na koniec stwierdzić: „Ameryka jest więzieniem”.