Artykuł Ali Budzyńskiej i Miszy Tomaszewskiego „Ucieczka z publicznej szkoły” podjął fundamentalnie ważną kwestię prywatyzacji edukacji. Temat ten porusza mnie od dawna. Najpierw, już kilkanaście lat temu jako studentkę, która zaczęła zarabiać, udzielając korepetycji z języka angielskiego, i ze smutkiem widziała, jak w przypadku wielu uczniów i uczennic czas spędzany w szkole i wysiłek nie przynoszą owoców, za to nazbyt często rodzą przekonanie, że ktoś „nie ma zdolności językowych” albo „jest słaby z angielskiego” już wśród uczniów podstawówki. Później – w miarę przesuwania się mojego światopoglądu na lewo – coraz bardziej martwił mnie stan edukacji publicznej i chciałam przyłożyć rękę do jego poprawy, zarówno jako nauczycielka, jak i matka, spodziewająca się wysłać dziecko do państwowych placówek edukacyjnych.
Chciałabym więc poprzeć tekst otwierający debatę w ramach projektu Spięcie jako głos lewicowego Magazynu Kontakt, ale nie mogę.
„Ucieczka” jako sposób na ratunek
Nie mogę, bo – mimo adekwatnego przedstawienia ogromnego kawałka rzeczywistości – brakło w nim co najmniej trzech kluczowych kwestii.
Po pierwsze, artykuł skupia się na (zgadzam się, że dalekich od optymalnych) rozwiązaniach problemów polskiej edukacji, po jakie sięgają uczniowie i ich rodziny, tak jakby to te strategie były sednem problemu, a nie jedynie środkiem zaradczym. W tekście brakło choćby krótkiej diagnozy przyczyn tego zjawiska leżących po stronie samego systemu szkolnego, a nie tylko – domniemanej – motywacji rodzin, „uciekających” z publicznych szkół.
Po drugie, podzielając wyrażone w tekście pragnienie, by szkoły były miejscem spotkania osób z różnych klas i grup społecznych, widzę, że autorzy pominęli całkowicie najliczniejszą i najbardziej uzależnioną od stanu szkolnictwa grupę, jaką są uczniowie. Tekst nie poświęca w ogóle uwagi ich – a nie tylko rodziców – motywom do szukania alternatyw dla szkół publicznych.
Po trzecie wreszcie, z perspektywy lewicowej nie mogę zaakceptować całkowitego pominięcia wątku emancypacyjnego – ochrony grup nieuprzywilejowanych przed przemocą i uciskiem.
A grupą dyskryminowaną i wymagającą wsparcia nie są tylko nauczycielki i nauczyciele, ale – według mnie o wiele bardziej, bo mają wielokrotnie mniejszą możliwość zmiany swojego losu – uczennice i uczniowie. Kiedy mówimy o odpływie uczniów do placówek prywatnych, o edukacji domowej, czy nawet różnych płatnych zajęciach pozalekcyjnych, warto pamiętać, że tylko w części wypadków jest on motywowany wyścigiem szczurów czy pragnieniem rodziców, by ich dzieci jak najlepiej wypadły w ramach konkursu o miejsca w wysoko plasujących się w rankingach liceach, albo znalazły w przyszłości świetnie płatną pracę. Bardzo często przyczyną ucieczki z publicznej (albo w ogóle systemowej) edukacji i szukania innych opcji jest troska o zachowanie lub ratowanie zdrowia własnych dzieci. Mówię zarówno o zdrowiu psychicznym, z którym jak wiemy jest wśród polskich dzieci i młodzieży bardzo krucho, a system ochrony zdrowia nie jest w stanie zapewnić im koniecznego wsparcia, jak i fizycznym – między innymi wadach postawy, chronicznym niewyspaniu, niezdrowym trybie życia w związku z nadmiarem pracy w szkole i zadań domowych. Szczególnie zaś trudno w szkole dzieciom chorującym psychicznie albo z niepełnosprawnościami czy neuroróżnorodnym: z ADHD, autystycznym, dyslektycznym. Pamiętajmy, że jest ich o wiele więcej, niż to wynika z diagnoz, na te bowiem można czekać bardzo długo i nieraz dopiero po latach okazuje się, że ten „zdolny, ale leniwy” miał niezdiagnozowane ADHD. Nauczyciele i dyrektorki, często nawet z najlepszym podejściem i intencjami, często załamują ręce, mówiąc, że nie mają możliwości dać im tego, czego by potrzebowały, bo liczne klasy, mało sal, podstawa programowa goni i tym podobne.
Decyzje wbrew założeniom
Wielu rodziców, których znam, także ja sama, chciało mieć dzieci w przedszkolach i szkołach na osiedlu, koło domu, tak, by spotykały w placówkach koleżanki i kolegów z podwórka, byśmy zacieśniali więzy sąsiedzkie, i by spotykały dzieci – jak postulują autorzy tekstu „Ucieczka z publicznej szkoły” – z różnych grup społecznych. Pamiętam takie rozmowy i autentyczne dylematy moralne, czy to w porządku mieć lewicowe poglądy i posłać dziecko do prywatnej placówki, a może chociaż do społecznej. Pamiętam swój smutek, że nie udało mi się (tak, były takie czasy jeszcze kilkanaście lat temu) zatrudnić w szkole publicznej i mieszane uczucia związane z pracą w placówce, w której prawie wszystkie dzieci pochodziły z bogatych rodzin i których rodzice nie ukrywali, że oczekują lepszych wyników i traktują szkołę swoich dzieci jako narzędzie podtrzymania statusu społecznego swojej rodziny. Prawie wszystkie – bo prócz nich były także dzieci, dla których rodzin prywatna placówka była kolosalnym wydatkiem, na który decydowano się z nadzieją, że może tam ich dzieci dostaną więcej wsparcia, bo klasa będzie mniejsza, a mniej przeciążeni nauczyciele będą realizować zalecenia orzeczenia o potrzebie kształcenia specjalnego albo po prostu potraktują ich dzieci z większą otwartością i szacunkiem.
Sama stałam się takim rodzicem – który wbrew początkowym założeniom zabrał dziecko z placówki państwowej. Wierzę, że mogliśmy trafić lepiej – na pewno są publiczne przedszkola i szkoły, w których nauczyciele są bardziej empatyczni, potrzeby dzieci lepiej dostrzegane i zaspokajane. Na pewno w wielu szkołach prywatnych nauczycielki bywają bezduszne, a potrzeby dzieci podporządkowywane interesom finansowym albo prestiżowym właścicieli szkoły. Rzecz w tym, że w przypadku tych drugich łatwiej jest wybrać – nie trzeba zmieniać miejsca zamieszkania (czy przynajmniej zameldowania), by trafić do tej fajnej szkoły publicznej, do której chciałoby zapisać dzieci ćwierć miasta. Można też pójść i negocjować pewne rzeczy już na starcie i sprawdzić, czy podejście dyrekcji jest choć na poziomie deklaracji i intencji zbieżne z potrzebami naszego dziecka i wartościami naszej rodziny.
Często i takiej szkoły w pobliżu nie ma i dla wielu osób ratunkiem przed chorobą albo zupełnym zniechęceniem do nauki jest wyjście z systemu szkolnego i różne formy edukacji domowej – czy to realizowanej dosłownie w domu, czy w różnych mniejszych albo większych kooperatywach, a od kilku lat także w ramach niezwykle rosnącego na popularności projektu Szkoła w Chmurze, która (całkowicie bezkosztowo od strony rodziny) organizuje edukację pozaszkolną już ponad 10 tysięcy dzieci w Polsce. Wymieniam tę ostatnią z nazwy, choć nie mam z nią nic wspólnego zawodowo ani moje dziecko do niej nie chodzi, bo właśnie w czasie pracy nad tym tekstem dowiedziałam się o zawartych w nowym projekcie zmian w Prawie oświatowym ostrych ograniczeniach funkcjonowania edukacji domowej w Polsce, uderzających zwłaszcza w organizacje skupiające się głównie na wspieraniu uczniów realizujących obowiązek edukacji poza szkołą.
Edukacja domowa też się uczy
Moje dziecko nigdy nie było w edukacji domowej, ale świadomość istnienia różnych przyjaznych rozwiązań, takich jak wspomniana inicjatywa, codziennie podnosiła nas na duchu jako opcja na wypadek, gdyby nawet fajna szkoła, którą mu wybraliśmy, była zbyt trudna przy jego specyficznych trudnościach. Wiedzieliśmy, że są jeszcze jakieś opcje, a teraz z trwogą obserwujemy próbę ich ograniczenia.
Pracowałam z dziećmi z edukacji domowej, zarówno wspierając je w nauce języka angielskiego, jak i współtworząc małą pozasystemową szkołę dla nich. Dobrze zdaję sobie sprawę z różnych kontrowersji w ruchu edukacji domowej i tego, że nie zawsze jest rozwiązaniem optymalnym. Jednakże, po pierwsze, dla osób spoza wielkich ośrodków jest często jedyną alternatywą dla niedostosowanej do potrzeb młodych ludzi szkoły systemowej, a po drugie – ten ruch rozwija się, toczy spory, uczy na własnych i cudzych błędach i niewątpliwie może wnieść wiele do dyskusji o potrzebnych wszystkim zmianach w podejściu do uczniów i edukacji.
Wspomniałam o Szkole w Chmurze także dlatego, że właśnie wśród jej uczennic i uczniów możemy zyskać wgląd w motywacje samych dzieci i młodzieży, szukających dla siebie miejsca poza szkołą publiczną. Już na długo przed najnowszym zamieszaniem legislacyjnym pojawiały się w sieci ich wypowiedzi o wartości takiej formy edukacji w ich życiu, a dziś bardzo łatwo znaleźć je w mediach społecznościowych pod hashtagiem #MuremZaChmura – serdecznie polecam przyjrzenie się temu, jak ta grupa społeczna widzi kwestie zarówno edukacji domowej, jak i instytucji, która może zrzeszać osoby realizujące obowiązek edukacji poza systemową szkołą we wspólnych inicjatywach społecznych i edukacyjnych.
Piszę o tym w polemice z artykułem Ali Budzyńskiej i Miszy Tomaszewskiego właśnie dlatego, że wśród proponowanych przez nich recept było ograniczenie możliwości realizacji obowiązku edukacji w postaci edukacji domowej. Naprawdę rozumiem marzenie o publicznej edukacji, w której biorą udział uczennice i uczniowie ze wszystkich grup i klas społecznych, z rodzin o różnych poglądach i wartościach, która będzie otwarta na wszystkich i w której młodzi ludzie będą uczyć się życia w różnorodnym społeczeństwie i współpracy z innymi. Popieram to marzenie i cały czas – mimo że moje dziecko nie chodzi do szkoły publicznej ani ja w niej nie uczę – jestem chętna wspierać zmiany w tym kierunku. Wiem jednak, że szkoły są bardzo często miejscami pełnymi przemocy, wykluczenia i ucisku – nie tylko z powodu złej woli czy braku zasobów pracujących w nich osób – ale także z powodu skostniałego i bardzo niedostosowanego do wiedzy o potrzebach człowieka, zrównoważonym rozwoju osoby ludzkiej, równowadze pracy i odpoczynku, działaniu układu nerwowego dzieci… Szkoła taka, jaka jest, nie zmieni się na lepszą poprzez stanowcze ograniczenie opcji edukacji poza szkołą.
Uwolnienie od krzywdzącego systemu
Argument o tym, że dzieci o „specjalnych potrzebach edukacyjnych” (to nie jest najszczęśliwszy termin, ale zostawmy to na inną rozmowę) nie będą żyć poza społeczeństwem, wydaje mi się zupełnie nietrafiony. Nawet realizując obowiązek edukacji we własnym domu, dzieci nie są poza społeczeństwem. Społeczeństwo jest różnorodne i możemy w jego ramach mieć szersze lub węższe grono, a także – jako dorośli – wybierać miejsce pracy, sposób spędzania czasu wolnego i różne grupy, do których zechcemy przynależeć, a także coraz częściej to, jak dużo i w jakiej formie pracujemy. Dzieci w systemie szkolnym, i te o „specjalnych”, i „zwyczajnych” potrzebach mają znacznie mniejsze pole manewru.
Znacznie bliższe są mi pozostałe propozycje autorów artykułu. Także uważam, że szkoły niepubliczne mogą i powinny być miejscem, z którego doświadczeń mogą czerpać szkoły publiczne. Jestem też przekonana, że wszystkim dobrze by zrobiło ograniczenie wyścigu rankingów. Podoba mi się pomysł ograniczania selekcji uczniów i uczennic przy rekrutacji do szkół prywatnych i – choć korepetycje stanowiły przez wiele lat moje główne źródło dochodu – zgadzam się, że to szkoła powinna odpowiadać za dodatkowe zajęcia dla osób potrzebujących dodatkowego albo innego niż większość wsparcia.
Kiedy myślę o lewicowym spojrzeniu na edukację, myślę również o lewicowym spojrzeniu na warunki pracy. Kiedy w jakimś zakładzie pracy szykuje się strajk, lewica wspiera ruch związkowy i prawo do strajku dla wszystkich, ale też pomaga tym konkretnym pracownikom konkretnej firmy, którzy szukają lepszych rozwiązań dla siebie. Nie mówimy wtedy, że lepiej zamknąć im drogę strajku, bo zmiany powinny się dokonać na poziomie ogólnokrajowym i dotyczyć wszystkich. Owszem – trzeba pracować nad coraz lepszymi prawami wszystkich pracowników, ale nigdy nie oznacza to odbierania już istniejących możliwości poprawy własnego losu tym, którzy jej szukają. Tak jak nie potępiamy strajków, nie potępiajmy też „ucieczki” od systemu, a raczej – szukania przyjaźniejszych i bardziej zgodnych z potrzebami rozwojowymi dzieci i młodzieży, ale także pracujących tam dorosłych, sposobów na edukację.
Wbrew temu, co piszą Budzyńska i Tomaszewski, motywacją do deregulacji edukacji jest nie tylko „skupiona na wychowawczym monopolu rodziców odmiana konserwatyzmu, czy też liberalna wiara, że «konsument wie lepiej»”, ale dla wielu z nas stoi za nią pragnienie wyzwolenia uczennic i uczniów z przemocowego i niedostosowanego do ich potrzeb systemu, który najmocniej trzyma się w edukacji publicznej. Ten motyw emancypacyjny to także element lewicowego światopoglądu. Chciałabym wierzyć, że także my, którzy uciekamy od systemu, możemy walczyć o upowszechnienie i wyrównanie szans na dobrą edukację dla wszystkich, niezależnie od zasobności portfela, miejsca zamieszkania czy edukacyjnej świadomości rodziców. Skoro istnieją rozwiązania, które – wciąż niedoskonale, ale nieraz wystarczająco dobrze – przynoszą uwolnienie od krzywdzącego systemu choć części dzieci, należy się skupić na tym, by mogły zostać przeniesione do systemu publicznego, a nie by trudniej było z nich skorzystać.