Acta Bryleviana
Trudno pisać o Robercie Brylewskim. Jego osiągnięcia i bezkompromisowa postawa wymykają się standardowym opisom. Wszystko, co zrobił, jest w jakimś sensie nieuchwytne, choć przecież utrwalone na płytach, w druku i na twardych dyskach. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w muzyce i pozostałych działaniach Brylewskiego tkwią treści o walorach większych niż to, co zwykle zawiera się w muzyce rockowej.
Trudności wynikają także stąd, że rockmanom nie do twarzy w żałobnych kirach i pełnych patosu zapewnieniach o wielkości. A szczególnie Brylewskiemu. Niewielu jest twórców, których kariera była równie skromna w splendory, na dodatek w pełni zasłużone. No a poza tym trudno mi opisywać twórcę, któremu wiele zawdzięczam, a nie zdążyłem się choć w części odwdzięczyć. Przez ponad dwadzieścia lat prawie codziennie słuchałem nagrań którejś z jego grup. A jednak czuję, że nie byłem dostatecznie oddanym fanem. Mam braki w płytach koncertowych, zaniedbywałem zbieranie reedycji, z błahych przyczyn odpuściłem kilka koncertów. To, że jego gitara, bity i głos towarzyszyły mi w najważniejszych momentach życia, uświadomiłem sobie dopiero, gdy odszedł. Zawdzięczam mu nie tyle to, kim jestem, ale raczej to, kim się nie stałem. Słuchanie „Idą ludzie Babilonu” lub „Nie rób tego złego” („jeśli tylko chcesz być wolny, nigdy nie pracuj dla Babilonu, nigdy nie chodź do niego”) w drodze do pracy, która spełniała wszelkie kryteria Babilonu, pomogło mi skorygować życiowe wybory. Taki rodzaj odbioru zobowiązuje słuchacza do zaangażowania przekraczającego standardowe umilanie czasu i obdarzanie sentymentem. Tym bardziej złoszczą „twitterowe gromnice” często stawiane przez ludzi, którzy mając szczęście poznać muzykę Izraela i Kryzysu w heroicznych czasach tych grup, nie skorzystali z przestróg. Poszli do Babilonu i przyczynili się do budowy rzeczywistości, w której słuchanie radykalnej muzyki stało się niezobowiązującym dodatkiem do publicznego wizerunku.
Bez Roberta Brylewskiego nie byłoby w Polsce autentycznej i niezależnej muzyki. Zapewne powstałoby kilka niezłych zespołów, niektóre nagrałyby ciekawe płyty i dały pamiętne koncerty. Trudno byłoby jednak odróżnić je od odpowiedników z sąsiednich krajów.
Na szczęście istnieje specyficznie polska wariacja zachodniej kontrkultury. Zawarła się dyskografii Brylewskiego, w płytach, na których pojawiał się gościnnie, i około dwustu nagraniach z prowadzonego przezeń studia Złota Skała.
Polska muzyka buntu brzmi trochę kostropato, momentami zgrzebnie i archaicznie. Zawsze oddaje ducha czasów, w których dokonano nagrania. Kompozycje z „czarnej” płyty Brygady Kryzys, efekt korzystnego zbiegu okoliczności (zespół w ramach testów nowego studia wytwórni Tonpress otrzymał mnóstwo czasu na nagrania) i współpracy z progresywnie myślącym realizatorem Józefem B. Nowakowskim to świadectwo stanu wojennego. Psychodeliczne poszukiwania zamknięto w zimnej, prawie industrialnej formie. Po latach okazało się, że klaustrofobiczny nastrój albumu lepiej oddaje grozę i beznadzieję stanu wojennego niż opracowania historyków, wspomnieniowe reportaże i pochodząca z epoki proza. „Biada Biada Biada” debiutancka płyta grupy Izrael to już zupełnie inne barwy. Okazało się, że muzyka reggae i rastafariańska wrażliwość doskonale przyjmują się u Słowian, także będących potomkami niewolników. Album sympatycznie się starzeje. Po latach wzrusza szlachetną naiwnością, której próżno szukać u większości współczesnych nadwiślańskich rastamanów, skupiających się na kopiowaniu jamajskiego oryginału. „1991” – płyta nagrana w legendarnym londyńskim studiu Ariwa była z kolei niezwykle nowoczesna. Otwierała epokę łączenia stylów i gatunków. Zdaje się też metaforą nadziei, które na krótko owładnęły naszą część Europy po upadku żelaznej kurtyny.
Brylewski rozwijał swoje realizatorskie talenty dzięki fascynacji dubem, gatunkiem jamajskiej muzyki i techniką nagraniową eksponującą głębię brzmienia basu. Od tej pory będzie się zajmować nie tylko gitarami, ale także elektroniką. Z powodzeniem przecierał szlaki dla polskich hip hopowców czy producentów techno. Wydał dubowe wersje utworów Izraela, solową płytę „Warsaw Beat”. Ciekawym, choć niedocenionym epizodem był jeden z etapów współpracy z Pawłem Kelnerem Rozwadowskim – płyta „Tehno Terror” duetu Max i Kelner – prekursorska, intuicyjna odpowiedź na zachodnią eksplozję elektronicznej muzyki tanecznej i amerykański rap. Po latach te dziwne, partyzanckie nagrania zyskały przyjemną patynę. Czarują tą samą naiwnością i odrębnością co pierwsze nagrania Izraela.
Te kroki milowe następowały zaraz po sobie, lub wręcz jednocześnie. Działając z Izraelem, był jednocześnie współtwórcą bombastycznego brzmienia grupy Armia. Recenzenci nazywali je „symfonicznym, progresywnym punk rockiem”.
Nigdy nie zakończył muzycznych poszukiwań. Kolejne przedsięwzięcia były nowymi rozdziałami w historii muzyki niezależnej. Nowoczesne, motoryczne nagrania grupy Falarek czy psychodeliczny, eklektyczny projekt 52UM po latach okazują się mieć więcej świeżości niż nagrania debiutantów.
Największym zagrożeniem dla punkowych muzyków jest nostalgia starzejącej się publiczności, która żywo reaguje na „alternatywne przeboje”, ignorując współczesne przedsięwzięcia. Brylewski wielokrotnie poddawał własne dokonania artystycznemu recyklingowi. Przetwarzał stare utwory na rozmaite sposoby, włączał w nowych aranżacjach do repertuaru tworzonych z Ryszardem Tymonem Tymańskim projektów Dyliżans i Poganie, odgrywał na koncertach składu Trudna Młodzież i reaktywowanego Kryzysu. Nawet jeśli odgrzewał przy takich okazjach (najpewniej sojowe) kotlety, to okazywały się równie smaczne jak te prosto z patelni. Nowe, rozwibrowane aranżacje, pełne improwizacji, zaskakujących zwrotów akcji, autoironicznych gestów sprawiały, że koncerty były za każdym razem intensywnym przeżyciem. Podobnie rzecz miała się z płytą „Kryzys Komunizmu”, nagranymi na nowo utworami pierwszego ważnego zespołu Brylewskiego.
Tomasz Adamski, drugi filar krajowego undergroundu, lider Siekiery, zespołu, który równie odważnie zmieniał swoje oblicze, w jednym z wywiadów użył określenia „słowiański punk”. Zaczęło żyć własnym życiem, z czasem stając się synonimem tego, co w krajowej alternatywie kiepskie i wtórne. Dziś trzeba je odczarować, bo z perspektywy blisko czterdziestu lat okazuje się doskonale opisywać talent i oryginalność Adamskiego, Brylewskiego i kilku innych twórców polskiego podziemia.
Brylewski był przede wszystkim muzykiem. Na scenie i w studio towarzyszył najbardziej utalentowanym polskim tekściarzom, między innymi Magurze – Maciejowi Góralskiemu, Tomaszowi Budzyńskiemu, Tomaszowi Lipińskiemu, Marcinowi Świetlickiemu. Sam pisał oszczędnie, hasłowo, używając słów trochę tak, jak korzysta się z nich w nagraniach dubowych. Bywały proste i naiwne, ale z reguły zadziwiająco trafne. Znów odniosę się do osobistego doświadczenia. W czasach licealnego antyklerykalizmu to właśnie słuchanie Izraela uratowało mnie przed intelektualnymi i moralnymi mieliznami bezrefleksyjnego odrzucania chrześcijaństwa. Z tekstami do utworów Brylewskiego obcuję zdecydowanie częściej niż z Biblią. To właśnie one otworzyły mnie na przesłanie, którego nie potrafili wyartykułować katecheci ani instytucje kościelne.
Brylewski nie ograniczał się do muzyki. Rzadko wspomina się o jego rysunkach, kolażach, eksperymentach z filmem i animacją czy grafiką komputerową. A tymczasem choćby pionierski komputerowy art zin „Gonietz Konopny” (ulubiony motyw: mistrz Yoda i Generał Jaruzelski palący jointy) wart jest przypomnienia, zwłaszcza w dobie renesansu zainteresowania demo sceną skupioną wokół komputerów Atari, Commodore i Amiga.
Wystąpił też w kilku filmach. Ostatnia rola, w śmieszno-gorzkim „Polskim Gównie”, stała się swoistym memorandum. W finale (znów – przedrzeźniając Jaruzelskiego) ogłasza „stan psychodeliczny na terenie całego kraju” i wysadza w powietrze budynek, w którym toczy się komercyjna i tandetna impreza muzyczna, symbolizująca pauperyzację polskiej kultury.
Robert Brylewski miał skomplikowaną biografię. Był nadproduktywny. Nie zawsze kończył i domykał rozpoczęte projekty. Wiele jego ważnych dokonań powstawało przy okazji, po drodze, rzutem na taśmę, w partyzanckich warunkach. Po przedwczesnej śmierci ojca polskiego undergroundu przyjaciele, dziennikarze i fani zaczęli przypominać jego osiągnięcia i publicznie zastanawiać się nad formą upamiętnienia. Jestem przekonany, że dokonania Brylewskiego nie potrzebują uwiecznienia w spiżu, pośmiertnych odznaczeń i tym podobnych gestów. Byłyby one raczej nobilitacją dla przyznających je oficjeli niż artysty. Jego przynależność to postulowany na płycie „Nabij faję” „Wolny naród”, a nie zbiurokratyzowane i odhumanizowane państwo, któremu niewiele zawdzięczał. Refren pamiętnego utworu Izraela głosi „Nasza kultura jest teraz/ Nasza kultura jest tu”. To prawda. Twórczość Brylewskiego nie pasuje do muzealnych gablot. Służy do codziennej praktyki, słuchania, skandowania, powielania na monitorach, vlepkach i szablonach. Skoro przyszło mi zabrać głos we wspominkach o Robercie Brylewskim, pozwolę sobie zgłosić postulat zebrania jego dokonań i kompletnej publikacji w formie „Acta Bryleviana”. Zostawił po sobie tyle nagrań i grafik, że inspiracji starczy dla wielu przyszłych pokoleń. Najbardziej godny sposób oddania hołdu to słuchanie tego, co miał nam do przekazania.
***
Pozostałe teksty z bieżącego numeru dwutygodnika „Kontakt” można znaleźć tutaj.
***
Polecamy także: