Tekst oryginalnie napisany w języku ukraińskim.
Tłumaczenie: Antonina Ciużeńska.
***
Jakiż to, do cholery, gorący poranek. Od duszności i hałasu pulsuje mi w skroniach. Rozglądam się wokół zdezorientowana. Pełen chaos. Mężczyzna w okularach przeciwsłonecznych grzebie w kieszeniach, z których wypadają pieniądze, papierosy i jakieś papiery wyglądające jak stare paragony z marketu. Cicho przeklina, schyla się i zaczyna pośpiesznie wszystko zbierać. I wtedy dzieje się to, co musiało się stać – z kieszeni wypada mu telefon. Z jego ust wydobywa się prawdziwa wiązanka przekleństw. Uśmiecham się z lekkim współczuciem, a sytuacja nawet trochę mnie bawi. Obok nas przechodzi otyła kobieta z jeszcze bardziej „otyłymi” torbami. Nie po raz pierwszy dziwię się, jak kobiety je taszczą. Powerlifterzy mogliby im pozazdrościć, naprawdę.
Zwracam uwagę na dwie młode dziewczyny, które trzymają kawę z McDonalda i o czymś wesoło rozmawiają… Zastanawiam się, w którym momencie straciłam beztroskę i zdolność do oderwania się od wszystkiego, co dzieje się wokół. Staję z boku i zapalam papierosa. Czuję gorzki, obrzydliwy smak w ustach. Ohydny nałóg, który pojawił się po rozpoczęciu wojny. Widzę, jak mój syn patrzy na mnie z dezaprobatą i kręci głową. Nie znosi, kiedy palę, i ciągle mi przypomina, że to szkodzi zdrowiu. Wiem, sama to rozumiem i znów obiecuję sobie, że rzucę ten głupi nałóg, jak tylko choć trochę się uspokoję.
Wokół pełno ludzi. Wszyscy się krzątają. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę, że jesteśmy na peronie dworca kolejowego w Kijowie. Po raz setny sprawdzam dokumenty i patrzę z irytacją na Saszkę, który znów depcze mój biały but. Złoszczę się, a potem uświadamiam sobie, że to nie syn mnie irytuje, po prostu jestem na skraju wyczerpania nerwowego.
– Możesz przestać deptać mi po butach?! Zachowujesz się jak małe dziecko! – syczę przez zęby.
Moja dusza została tam
Pociąg w końcu przyjeżdża. Nareszcie można choć trochę odetchnąć. Jakoś w dzień wszystko wydaje się mniej ponure niż w nocy, a wśród ludzi czuję się spokojniejsza niż sama z dzieckiem na ostatnim piętrze stołecznego wieżowca. Och, te piętra… W czasach wojny, a raczej prawdziwej wojny, stało się niezwykle ważne, na którym piętrze mieszkasz – im niżej, tym lepiej. Przed pełnoskalową inwazją nie mogłam się nacieszyć moim osiemnastym piętrem, z którego było widać niemal pół Kijowa. Każdemu opowiadałam o wspaniałym widoku na las, na Centrum Expo Ukrainy i o tym, że widać nawet pomnik Matki Ojczyzny, i o tym, jak uwielbiam siedzieć przy oknie, podjadając i kumulując kalorie… Widok z okna nadal jest piękny, tylko teraz widać nie tylko miasto, ale także przelatujące rakiety i drony oraz to, jak działa nasza obrona przeciwlotnicza. Czymś zwyczajnym stało się współczucie i kiwanie głową przez znajomych, gdy dowiadują się, że jestem jednym z tych „szczęściarzy” mieszkających na najwyższym piętrze i na co dzień obserwujących te widoki niczym z filmu akcji.
Nie myśl! Do diabła! Wszystko, co najgorsze, jest już za nami. Albo dopiero przed nami? Strach. Nowy kraj, inny język, obcy ludzie i my też obcy dla nich, co może jeszcze bardziej przerażać. Czy uda nam się przystosować? Czy damy radę się tam zasymilować? I najważniejsze pytanie: kiedy wrócimy do domu i czy w ogóle wrócimy? Wieje zgrozą. Nie myśl. Jakoś to będzie.
Z powodu kolejnego nocnego ostrzału kręci mi się w głowie. Dobrze, przyznaję, może to także przez te przeklęte papierosy. Przypomniał mi się taksówkarz, który wiózł nas na dworzec i odkrył przede mną Amerykę, mówiąc, że podczas ostrzału nie wolno zamykać drzwi wejściowych, bo jeśli ościeżnica się przemieści, to nie będziemy mogli wyjść z mieszkania i po prostu spłoniemy żywcem. Cholera! Człowieku, gdzie byłeś wcześniej? Cały ten czas zamykaliśmy się na wszystkie zamki! Widocznie żarty o blondynkach nie są bezpodstawne, bo jak można mieszkać prawie półtora roku w kraju ogarniętym wojną i nie wiedzieć takich podstawowych rzeczy?
Pociąg ruszył. Za oknem przemykają stacje kolejowe, miasteczka, wsie, a ja myślami wracam do stolicy, na ulubione ulice, na których w niezwykle harmonijny sposób współistnieją nowoczesne budynki ze starymi kamienicami i podwórkami. Kijów ma swoją wyjątkową atmosferę. Przypominam sobie moją ukochaną Andrijiwską, Wozdwiżeńską, Dnieprowską promenadę, na których po tanim winie zawsze przydarzały się jakieś przygody. Będę tęsknić za nimi wszystkimi i za wieloma innymi rzeczami. Myślami wracam do swojej dzielnicy, w której znam prawie wszystkich, bo z niektórymi chodziłam do szkoły, a innych sama uczyłam. Do swojego mieszkania, którego ciepło tworzyliśmy z miłością, bo nawet w najgorszym śnie nie wyobrażałam sobie, że będziemy musieli to wszystko opuścić. Moja dusza pozostała tam, całe życie zostało tam. Czuję ciężar na piersiach, ale co warte jest życie bez samego życia, które w każdej chwili może zostać przerwane przez jedną z rosyjskich rakiet?
W sypialni czy od razu w korytarzu?
Wspomnienia przywodzą na myśl straszną majową noc, a dokładniej jedną z wielu piekielnych nocy, kiedy nadlatują kindżały, a ty leżysz na materacu w korytarzu, ogarnia cię przerażenie, bo od wybuchów drży podłoga, i zdajesz sobie sprawę, że w każdej chwili ten blok z wielkiej płyty może złożyć się jak domek z kart. Syn się budzi i pyta: „Mamo, co to było?”, a ja, połykając łzy, mówię: „Śpij. Coś spadło u sąsiadów”. On zasypia, a rano pyta, co mogło spaść u sąsiadów, skoro mieszkamy na ostatnim piętrze. Kurtyna. Tak, synku, gdybyś nie był zaspany, bez problemu złożyłbyś tę układankę i zrozumiał, że plotłam bzdury. Mam przeczucie, że te wspomnienia będą mnie prześladować nawet na starość – jeśli w ogóle jej dożyję. Przypomina mi się młoda farmaceutka, która trzy razy pytała mnie o nazwę potrzebnych leków, bo nie mogła się skupić od ciągłego niewyspania – już prawie od miesiąca każdej nocy ostrzeliwują nas wszystkim, czym się da…
Ludzie w stolicy chodzą jak zjawy, wyczerpani, przygnębieni, ale nieugięci.
Ach, te cudowne wieczory, gdy rozmawiam przez telefon z przyjaciółką, patrzę na zegarek, a już jest dziesiąta. Wspólnie decydujemy, że czas kończyć rozmowę, żeby zdążyć przespać choć kilka godzin przed kolejnym ostrzałem. Odkładając słuchawkę, mówimy sobie „do jutra”, mając nadzieję, że to jutro rzeczywiście nadejdzie.
Przed snem zawsze pojawia się pytanie: czy kłaść się w sypialni, czy od razu w korytarzu, żeby nie budzić syna w środku nocy? Ostatnio zawsze wybieraliśmy korytarz, bo byliśmy prawie pewni, że będą strzelać – pytanie tylko, czy to będą rakiety, czy drony.
Pewnego dnia przygotowuję kolację… Sasza siedzi na podwórku, jak sam mówi, z ziomkami. Alarm. Dzwonię do niego i proszę, żeby poszedł do schronu. Sama, nie spiesząc się, bo byłam pewna, że mam jeszcze czas, zaczęłam zakładać dżinsy. Nagle: wybuch. Okazało się, że to rakiety balistyczne, a one lecą tylko kilka minut… Do schronu zdążysz, jeśli jesteś sprinterem. Drżącymi rękami dzwonię do syna, pytam: „Bardzo się przestraszyliście?”, a on odpowiada: „Nie, mamo. Zadziałała nasza obrona przeciwlotnicza”. Znowu kurtyna. Cholera! Dlaczego muszę wiedzieć, czym jest rakieta balistyczna, a mój dwunastoletni syn musi rozumieć, jak działa obrona przeciwlotnicza?! Nienawidzę tego.
W drodze wysyłam znajomym lokalizację. Koziatyn, Winnica, Chmielnicki, Tarnopol – tak przy każdej większej stacji. Dziękuję wam, kochani, że jesteście i że tak się o nas troszczyliście. Zawsze będę o tym pamiętać.
Jak mogą? Są po prostu nieludzcy
Z zamyślenia wyrwała mnie konduktorka, przypominając komuś, że za chwilę Lwów i trzeba się przygotować do wyjścia. Zaczyna się typowa krzątanina, wyciąganie walizek, hałas, kolejka w przejściu.
We Lwowie czuję się spokojniej. Na zachodzie kraju jest bezpieczniej. Wychodzę na peron i znowu zapalam papierosa. Cicho nucę sobie piosenkę Sławy Wakarczuka „Dlaczego śni mi się znów i znów, że spaceruję z tobą po ukochanym Lwowie”. Myślami już jestem w tamtych szczęśliwych dniach, kiedy krążyliśmy po koncertach, bo mój mąż pracował w tej branży i zdobywał darmowe bilety. Na koncercie Okeanu Elzy byłam chyba z pięć razy. Problem w tym, że wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo te dni były szczęśliwe. Przypominam sobie, jak przed wojną świętowaliśmy moje trzydzieste trzecie urodziny we Lwowie, zapach świeżo parzonej kawy unoszący się w powietrzu, różne występy na uliczkach. Było świetnie… Zapalam kolejnego papierosa i po raz kolejny obiecuję sobie, że rzucę, ale usprawiedliwiam się, że papierosy mnie uspokajają, choć doskonale wiem, że to kompletna bzdura. Uspokaja nie papieros, a zmiana rytmu oddechu, głęboki wdech i wydech. Z takim samym skutkiem mogłabym po prostu głęboko oddychać, ale przyznaję się sama przed sobą, że po prostu lubię palić.
Wracam do wagonu, siadam na swoim miejscu. Syn szturcha mnie w bok i mówi, że jest głodny, bo w trakcie pierwszej godziny podróży zdążył zjeść wszystko, co przygotowałam na drogę. No dobrze. Idę do wagonu restauracyjnego, kupuję mu fast food i widzę, że jest piwo. Chcę!!! Mogę sobie na to pozwolić. W Kijowie bałam się wypić piwo czy kieliszek wina. Zawsze towarzyszyła mi myśl: „A co jeśli coś się stanie, a ja nie będę w stanie zareagować na czas albo będę ospała, albo mocniej zasnę?”. A przecież spoczywała na mnie odpowiedzialność za nas oboje. Lepiej było nie pić. A tak smakuje szczęście. Jak smak tego piwa!
Za oknem migają krzewy bzu, pociąg nadaje rytm, a ja przymykam oczy, przypominając sobie ich zapach. I nagle zrobiło mi się tak smutno. Jak oni mogą to wszystko niszczyć?! Jak mogą tak po prostu niszczyć mój kraj?! Zawiesiłam się. Error!!! Error!!! Error!!! Setki razy zadawałam sobie te pytania i ani razu nie znalazłam na nie satysfakcjonującej odpowiedzi. Biorę łyk piwa i sama do siebie mówię: „Po co próbujesz to analizować, oni są po prostu nieludzcy”.
Przypominam sobie zeszłą zimę. Gdy prądu nie było drugi dzień, w mieszkaniu zrobiło się bardzo zimno, a żeby było all inclusive, dodatkowo pojawiły się problemy z dostawą wody. Siedzimy pod kocami, mały prosi o jedzenie, a ja mówię mu: „Pij herbatę z termosu i jedz ciastka”. Krzywi się, a ja karcę go, żeby nie grymasił, choć doskonale go rozumiem, mnie samej już niedobrze od jedzenia tylko ciastek i kanapek. Przypominam sobie historię znajomej, która swojemu półtorarocznemu dziecku podgrzewała mleko w metalowym kubku nad świeczką.
Przywiozłam wojnę ze sobą
Pojawia się pytanie: „Z kim wy walczycie, sukinsyny? Z dziećmi, ze starcami?”. Młodzi jakoś sobie radzili, wchodzili po schodach, gdy nie działały windy, przynosili wodę z hydrantów, instalowali w domach generatory prądu i kupowali powerbanki. Ale co ze starszymi ludźmi?! Oni byli prawie skazani na śmierć. Dlatego dzieliliśmy się informacją o samotnych osobach starszych i staraliśmy się pomagać im, jak tylko mogliśmy.
Ale były też przyjemne chwile podczas takich wieczorów bez prądu… Wyciągaliśmy planszówki jak Monopoly, zapalaliśmy świece i sprawialiśmy, że wieczór był miły. A kiedy w nocy wreszcie włączali prąd, wszyscy szybko biegli prać, gotować, myć się…
Pociąg pędzi dalej, a ja w myślach próbuję się pocieszyć i przypominam sobie cytat z Bułhakowa: „Strzeż się swoich pragnień, bo mogą się spełnić”. Chciałaś, kochana, podróżować po Europie, to masz. Nie dziękuj. Uśmiecham się do siebie.
Sasza zasypia spokojnie z wyczerpania, całuję go w czoło i obiecuję nam obojgu, że wszystko będzie dobrze.
Podróż z Przemyśla do Katowic trwa kilka godzin. Przyroda wygląda zupełnie jak u nas – plus jest taki, że łatwiej będzie się przyzwyczaić. Drogi bez dziur – kolejny plus. No cóż, dopiero przyjechałam, a już znalazłam dwa plusy, jakoś dam radę.
Próbuję czytać napisy po drodze, ale szczerze mówiąc, nie idzie mi najlepiej. I przypominam sobie, że na studiach miałam do wyboru język polski. Dziewczyno, czemu się go nie uczyłaś?!
Pierwszej nocy w Katowicach nie pamiętam. Po trzech tygodniach bezsenności pod ciągłym ostrzałem zasnęłam jak kamień. Nie pamiętam też pierwszych dni, wszystko jest tylko czarną dziurą. Po prostu chciałam spać. Zasłaniałam szczelnie zasłony i spałam prawie całą dobę.
Monitoruję wiadomości z Ukrainy i zdaję sobie sprawę, że przywiozłam tę wojnę ze sobą… Palę jeszcze więcej niż w domu i moje postanowienie, że rzucę, jak tylko znajdę się w bezpiecznym miejscu, poszło na marne. Tutaj jest jeszcze straszniej, ale to zupełnie inny strach. W Ukrainie bałam się o życie, a tutaj boję się wszystkiego. Chcę podzielić się swoimi myślami i lękami z przyjaciółkami, ale jak?! One tam siedzą pod ostrzałem, a ja zadzwonię i będę narzekać, jak trudno jest mi w Polsce? Absurd. Sama nie spodziewałam się, że jestem tak słaba. A może po prostu zostałam już złamana?
Jestem jak otwarty nerw
Wychodzę na balkon, idzie sąsiadka z pieskiem i życzliwie mówi:
– Dzień dobry. Mamy nową sąsiadkę?
A ja zamarłam i nie mogłam wydusić z siebie słowa, choć zrozumiałam, co powiedziała.
– Pani nie rozumie? – zapytała.
Pani, do diabła, rozumie, ale jakby połknęła język. Milcząco pokiwałam głową, a w środku chciało mi się płakać jak małemu dziecku. I wtedy zrozumiałam, że jestem teraz jak goły nerw i wszystko mnie rani.
Psychika człowieka jest dziwna. Rozumiesz, że jesteś bezpieczna, a ciało wciąż reaguje instynktownie. Każdy głośny dźwięk wywołuje napięcie, a nawet panikę, spoglądamy z synem na siebie, oboje wiemy, o czym myślimy, i uczymy się dalej żyć. Wszystko będzie spoko (tak się mówi po polsku).
Samoloty… Jak bardzo ten dźwięk budził niepokój. W Ukrainie, w której, śmiem przypomnieć, trwa wojna, samolot na niebie nie wróży niczego dobrego, co jest całkiem logiczne. Powoli przyzwyczajamy się i do samolotów. Spoglądasz w górę i łapiesz się myśli, że w życiu „przed” naprawdę lubiłaś samoloty, bo kojarzyły się z wakacjami, podróżami, przygodami, a nie z bombardowaniami, jak to stało się w życiu „po”. Zdaję sobie sprawę, że nie straciłam jeszcze umiejętności, aby marzyć. Nadal chcę pojechać do Wenecji, ale chcę tam lecieć z Boryspola i głęboko wierzę, że kiedyś to będzie możliwe. Nawet nie wiedziałam, że Boryspol też kocham.
A jeszcze zaczęłam nienawidzić walizki podróżne. Jak dziś pamiętam 24 lutego 2022 roku… Byłam jedną z tych, którzy nie wierzyli w wojnę, uspokajałam wszystkich i mówiłam, że nie ma sensu panikować. Obudził mnie dźwięk budzika, bo trzeba było budzić syna do szkoły. Ale kiedy zobaczyłam siedem nieodebranych połączeń od brata, który służy w wojsku, i pięć od kolegi ze szkoły, od razu wszystko zrozumiałam. Trudno opisać ten stan, czułam, jakby coś łamało mi żebra. Potem zaczęliśmy zbierać dokumenty i inne rzeczy – z jakiegoś powodu spakowałam parasol, najbardziej potrzebną rzecz w lutym… Spakowałam to wszystko do tej walizki, której teraz nienawidzę, a z którą przyjechałam do Katowic. Ten dzień na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Oglądaliśmy wiadomości, piliśmy kawę i paliliśmy papierosa za papierosem. Wtedy zaczęła się moja przygoda z nikotyną.
Czasem ogarnia mnie tak silny smutek, że chce mi się albo płakać, albo krzyczeć. Chcę wrócić do domu, pragnę tego niewyobrażalnie mocno, chcę odzyskać swoje życie sprzed wojny. Wciąż nie mogę zrozumieć, jak to wszystko mogło się wydarzyć. Dlaczego? Za co? To pewnie ten syndrom pourazowy. W Ukrainie nie było czasu na łzy, tam trzeba było się trzymać, a tutaj mogę się rozpłakać. I pierwsze tygodnie dokładnie tak spędziłam – rycząc.
U nas znicze wyglądają inaczej
Dzwonię do przyjaciół, którzy wyjechali już dawno, i zadaję im bezsensowne pytania w stylu: „Czy wam też było tak trudno? Czy długo się przyzwyczajaliście? Czy nadal tęsknicie za domem?”. Wnioski: wszyscy czuli to samo. Oni przetrwali, więc i ja dam radę.
Biorąc pod uwagę mój wrodzony brak orientacji w terenie, ciągle dziękuję w myślach wynalazcy nawigacji, bo choć brzmi to zabawnie, to na pierwsze wycieczki do Biedronki chodziłam właśnie z jej pomocą. Ale jestem jednak sprytną dziewczyną, bo wymyśliłam, że jeśli nie wiesz, ile masz zapłacić przy kasie, dajesz banknot o wysokim nominale i czekasz na resztę. Voilà! Mój własny lifehack.
Cholera, muszę nauczyć się polskiego, bo nie wszystkie problemy da się rozwiązać w tak prosty sposób.
Po trzech pierwszych tygodniach zaczynasz trochę dochodzić do siebie. Zaczynasz zauważać, co dzieje się wokół. Na przykład, że mieszkasz obok cmentarza, ale to wcale nie przeraża, wręcz przeciwnie, trochę cieszy. Przynajmniej jest cicho. Przyzwyczajasz się do zajęcy biegających po ulicach. Przejmujesz miejscowy zwyczaj kupowania do domu świeżych kwiatów, po prostu, żeby było ładnie. Z tego samego powodu, a także dla przytulności i nastroju, kupujesz w markecie piękną świecę, jesz kolację przy niej przez kilka dni, chwaląc się, jaki fajny klimat udało ci się stworzyć, a potem na tym cmentarzu zauważasz bardzo podobne świece i zdajesz sobie sprawę, że to wcale nie świeca, ale znicz. W Ukrainie wyglądają zupełnie inaczej. Zalewasz się śmiechem z tej sytuacji, a potem opowiadasz tę anegdotę ukraińskim koleżankom, żeby też się pośmiały.
Zaczynasz zaprzyjaźniać się z sąsiadką z Krzywego Rogu, pijecie razem wieczorami herbatę, a ona śmieje się z ciebie, kiedy mówisz z poważnym wyrazem twarzy, że jesteś jeszcze za młoda na program „Czterdzieści Plus”, bo masz tylko trzydzieści sześć lat.
A potem, bez nawigacji, włóczysz się uliczkami, odkrywasz swoje ulubione miejsca. Tutaj obok jest kościół, jest tam dostojnie i spokojnie. To nowe miejsce, które daje mi siłę.
Lubię tam wszystko oglądać, czytać napisy, siedzieć w ławce i rozmyślać, przymykając powieki. Za każdym razem dopada mnie myśl, że prawdziwe szczęście daje to, że mogę po prostu siedzieć i się nie bać. Wojna pozostawiła jednak swoje brudne piętno, a w głowie często pojawia się pytanie, czy kiedykolwiek uda się je zmyć.
Problem w tym, że jestem stworzeniem niezwykle społecznym i potrzebuję ludzi do życia. Szczęściem jest to, że los zetknął mnie tutaj z niezwykle ciekawymi i utalentowanymi ludźmi. Pisarze, wydawcy, aktorzy teatralni… Cudem jest, że po prawie piętnastoletniej przerwie znów robię to, co kochałam – znowu piszę. Dziękuję wam, że mnie inspirujecie i we mnie wierzycie.
PS Już prawie dwa miesiące nie palę!
***
Wszystkie „Pamiętniki uchodźcze” dostępne także w wersji e-booka i audiobooka tutaj!
Papierowe wydanie będzie dostępne od stycznia w formie cegiełki na działania Grupy Granica.