fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

64. Berlinale: Baśniowy początek spod znaku Wesa Andersona

Jeżeli kogoś urzekły poprzednie dzieła Andersona, zachwyci go i „Grand Budapest Hotel”; jeżeli ktoś oczekiwał czegoś więcej lub czegoś nowego, będzie rozczarowany.


Tilda Swinton, Léa Seydoux, Ralph Fiennes, Willem Dafoe, Adrien Brody, Edward Norton, Mathieu Amalric, Jude Law – wszyscy w jednym filmie; u Wesa Andersona. Czyli szumnie zapowiadana i – trzeba przyznać – przyzwoita inauguracja 64. Berlinale.
 
Głównymi bohaterami „Grand Budapest Hotel” są młody lobby boy, Zero (Tony Revolori) oraz jego opiekun, przyjaciel i idol – legendarny konsjerż tytułowego hotelu, Monsieur Gustave (Fiennes). Opowieść ma formę szkatułkową. Rozpoczyna ją pisarz (Law), któremu swoją historię opowiedział postarzały już Zero (F. Murray Abraham). Zaczyna się od pierwszego dnia lobby boya w nowej pracy. Pracy, o której marzył, ponieważ „Grand Budapest Hotel to instytucja” – jak twierdzi. Zapał, bezwarunkowe oddanie i fachowość nowicjusza przypadają do gustu stojącemu na szczycie hotelowej hierarchii Monsieur Gustavowi. A opiekun to nietuzinkowy – powiernik sekretów i człowiek, który spełnia najbardziej wyrafinowane zachcianki często ekscentrycznych gości; sługa zapewniający luksus i satysfakcję najbardziej wymagającym wizytującym, a jednocześnie przyjaciel, a często nawet więcej niż przyjaciel dla wielu spośród nich. Między innymi dla Madame D. (Swinton), która po śmierci nieoczekiwanie przepisuje mu w spadku wyjątkowo cenny obraz. Dzieło, które spodziewał się otrzymać jej syn, Dimitri (Brody). Gdy okazuje się, że spadkobiercą jest hotelowy konsjerż, Dimitri oskarża go o zamordowanie Madame D. Będzie jeszcze więzienie, spektakularna ucieczka, pościg za skazanym i potyczki ze złowrogim Joplingiem (Dafoe), pozostającym na usługach rodziny, która poczuła się oszukana. A w tle dwie wojny światowe i przemiany społeczno-obyczajowe, do których doszło w międzyczasie.
 
Fabuła jest nieco zagmatwana, ale opowiedziana na tyle sprawnie, że trudno się pogubić. Wiele zwrotów akcji i lekki ton sprawiają natomiast, że film nie nuży ani nie męczy. Przy całej swojej poprawności obraz nie rzuca jednak na kolana, czego można było się spodziewać po obsadzie. Trudno uznać go za typowe kino rozrywkowe, ponieważ filmy sygnowane nazwiskiem Wesa Andersona to zjawisko osobne w światowej kinematografii. Trudno jednak uznać „Grand Budapest Hotel” za dzieło osobne dorobku Amerykanina. Wręcz przeciwnie – znakomicie wpisuje się w styl całej jego twórczości. Mimo inspiracji licznymi filmami, do których przyznaje się reżyser (m.in. „Ludzie w hotelu” Edmunda Gouldinga, „Być albo nie być” Ernsta Lubitscha, „Dobra wróżka” Williama Wylera, „Kochaj mnie dziś” Roubena Mamouliana, „Śmiertelna zawierucha” Franka Borzage’a czy „Milczenie” Ingmara Bergmana), mimo gier z konwencją i mieszania technik narracyjnych – wciąż mamy do czynienia z wysuwającymi się na pierwszy plan cechami charakterystycznymi jego dzieł: wysyconymi kolorami, przywiązywaniem dużej wagi do (często zadziwiających) detali, płaskimi ujęciami i zbliżeniami z często nietypowych punktów widzenia, ekscentrycznymi indywidualistami w roli bohaterów, a przede wszystkim z poetycką i pełną fantazji opowieścią, która wywołuje określony i przypisany wyłącznie do filmów tego reżysera nastrój. Jeżeli kogoś urzekły poprzednie dzieła Andersona, zachwyci go i „Grand Budapest Hotel”; jeżeli ktoś oczekiwał czegoś więcej lub czegoś nowego, będzie rozczarowany.
 
Co prawda znakomite kreacje aktorskich sław gwarantują wysoki poziom artystyczny, ale wydaje się, że utalentowany Amerykanin padł ofiarą potrzeb rynku – o ile można to tak określić. Wyrobił sobie markę, ma rozpoznawalny styl i zaspokaja oczekiwania, które wobec jego filmów mają widzowie. Wiadomo – lubimy to, co znamy. W ten sposób popada jednak w stagnację. Zamiast się rozwijać, idzie na łatwiznę – daje fanom prostą satysfakcję. Nie szuka nowych środków wyrazu, lecz czerpie pełnymi garściami z tego, w czym jest dobry i z czego jest doskonale znany. Dla jednych będzie to wada, dla innych zaleta. Osobiście wolę twórców poszukujących, a przez swoje szukanie rozwijających się. Podczas projekcji na myśl przyszli mi dwaj Polacy – Andrzej Jakimowski oraz Roman Polański. Pierwszy ze względu na świat przedstawiany z perspektywy dziecka w „Zmruż oczy” (jako tajemnica, którą można wyjaśnić) oraz „Sztuczkach” (obraz magiczny, na który można wpłynąć). Historie Andersona zaprezentowane w takich filmach, jak „Rushmore”, „Kochankowie z księżyca” czy właśnie „Grand Budapest Hotel” są wzięte w nawias i odrealnione dlatego, że taki charakter mają wspomnienia, a tym bardziej wspomnienia dziecka, tudzież zakochanego czy urzeczonego młodzieńca. Jakimowski postąpił jednak o krok dalej w znakomitym „Imagine” (nie wspominając już o tym, że i „Sztuczki” były krokiem naprzód w stosunku do „Zmruż oczy”), podczas gdy Anderson zamknął się w świecie swoich fantazji i opowiada wciąż to samo, zmieniając jedynie kostiumy i dekoracje. Polański przyszedł mi na myśl podczas świetnej sceny narciarsko-saneczkowego pościgu, estetycznie niezwykle przypominającej podobny pościg z „Nieustraszonych pogromców wampirów”. Od tamtej pory Polak rozwijał się jednak bardzo wszechstronnie. Natomiast Anderson jakby stanął w blokach. Nie ma jednak wątpliwości, że jako jeden z niewielu ludzi na świecie potrafi zabrać widzów w niezwykłą podróż, która może nie pobudza do głębokiej refleksji i nie odmienia życia, ale za to jest wartą uwagi chwilą zapomnienia i powrotem do tragikomicznego i pełnego niesamowitości czasu dzieciństwa. Urocze, chociaż czasem chciałby się czegoś więcej.
 
Trzeba jednak przyznać, że Anderson postawił poprzeczkę konkurencji dość wysoko. A wśród pretendentów do tegorocznego Złotego Niedźwiedzia nie ma twórców anonimowych. Wiele oczekuje się od Richarda Linklatera („Boyhood”), reżysera słynnej trylogii („Przed wschodem słońca”, „Przed zachodem słońca”, „Przed północą”) kręconej na przestrzeni wielu lat z Ethanem Hawkem i Julie Delpy w rolach głównych, który tym razem ponownie miał zabawić się z czasem i narracją. Rachid Bouchareb pokaże film „Two Men in Town” z Forestem Whitakerem i Harveyem Keitelem w rolach głównych, a Alain Resnais przeniósł na ekran sztukę brytyjskiego dramatopisarza Alana Ayckbourna – opowieść o tym, jakie zamieszanie może wywołać w życiu bohatera, jak i jego otoczenia informacja o nieodległej śmierci. Claudia Llosa, która ma już na swoim koncie Złotego Niedźwiedzia, tym razem zaprezentuje swój pierwszy film anglojęzyczny: „Aloft”, natomiast Norweg Hans Petter Moland skandynawską komedię ze Stellanem Skarsgardem w roli głównej – „Kraftidioten”. W konkursie międzynarodowym z 21 tegorocznych kandydatów do Złotego Niedźwiedzia aż dziesięć filmów to produkcje lub koprodukcje niemieckie. Zwycięzcę wybierze jury w składzie: Barbara Broccoli (USA), Trine Dyrholm (Dania), Mitra Farahani (Iran), Greta Gerwig (USA), Michel Gondry (Francja), Tony Leung (Chiny), Christoph Waltz (Austria) i przewodniczący – James Schamus (USA). Festiwal potrwa do 16 lutego.
 

 

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×