Ale ulga! 60. Krakowski Festiwal Filmowy wpadł jak świeży, zdrowy przeciąg i rozwiał duszną atmosferę domowego zamknięcia. 172 filmy i ani jednego o epidemii. Wszystkie jak pocztówki ze świata, którego już nie ma, a przecież był tu jeszcze przed chwilą. Z tej perspektywy na jubileuszową edycję złożyły się wyłącznie filmy historyczne. To jaka była ta rzeczywistość, za którą dzisiaj tęsknimy?
W Konkursie Polskim pod jej podszewkę przeniknęli bracia Michał i Maciej Edelmanowie. Wchodząc z kamerą w szeregi i do domów członków Obozu Narodowo-Radykalnego, pokazali kulisy tego, co znamy – głównie z przekazów medialnych – z marszów niepodległości i innych publicznych przejawów aktywności tej organizacji. Edelmanowie zaprzyjaźnili się z działaczami łódzkiej brygady ONR-u nie po to, by jeszcze bardziej demonizować ten i tak zdemonizowany już w Polsce ruch, ale i nie po to, by przeprowadzić filmowy egzorcyzm, po którym będzie można pomyśleć, że to w gruncie rzeczy fajne chłopaki. Starali się obserwować, a nie oceniać. I to, podane za pomocą najprostszych środków (wywiadu i obserwacji), działa, bo zadaje kłam medialnym kalkom obu stron politycznego i informacyjnego sporu. Do tej pory członkowie ONR-u byli albo „faszystami”, albo „prawdziwymi Polakami” i „patriotami”. Dzięki filmowi „Ostatni rycerze prawej strony” stali się ludźmi.
Podczas rozmów z filmowcami nie mają spiętych twarzy i zaciśniętych pięści. Jest wręcz swojsko, gdy opowiadają, jak imponował im podniosły patriotyzm i jak zostali dobrze przyjęci przez organizację. Niektórym w życiu coś nie wyszło, inni byli samotni lub zagubieni, jeszcze inni potrzebowali akceptacji. ONR ich przygarnął, pomógł nawiązać nowe przyjaźnie i pozwolił stać się częścią czegoś większego. Powierzył im odpowiedzialność za różne aspekty funkcjonowania organizacji, nadał ich życiu wagę i cel. Z tej perspektywy nie tylko warto, lecz także przyjemnie było stać się narodowym radykałem.
Ale film, a zwłaszcza ostatnia scena, pokazuje, że nie taki radykalny ten obóz, jak go wszyscy widzą i jak pewnie sam siebie chciałby widzieć. A może nie? Może to magia kina, które już w trakcie realizacji zmienia bohaterów i otwiera ich na dialog z oficjalnie znienawidzoną stroną? W końcu „trzeba być człowiekiem”, jak mówi jeden z liderów łódzkiej brygady ONR. I jest to chyba najwspanialsze zdanie festiwalu. Bo nie prowokacyjne gesty obu stron, nie przejawy agresji bezmyślnego tłumu, tylko dialog i wzajemny szacunek dają nadzieję na jeśli nie zażegnanie, to przynajmniej złagodzenie podziałów społecznych w Polsce. Nawet jeśli to naiwne i zbyt pochopne wnioski, to jednak wśród radykałów, także tych prominentnych, znaleźli się ludzie gotowi na taki gest. I właśnie tu tli się iskierka nadziei.
Rozmowa na innym poziomie świadomości
Dialog ze swoimi bohaterami próbuje nawiązać także Piotr Stasik. W „Odmiennych stanach świadomości” przeplata scenki z życia autystycznych dzieci z fragmentami rozmów z nimi. Czasem pyta o rzeczy błahe, a czasem – w stylu Krzysztofa Kieślowskiego – o sprawy fundamentalne. Czyżby w nadziei, że to właśnie młodzi autystycy powiedzą mu, co jest najważniejsze w życiu?
Odpowiedzi – czasem intrygujące, a czasem pozbawione sensu – wyraźnie fascynują reżysera. „Odmienne stany świadomości” to wręcz galeria zachwytów i ujmujący portret zbiorowy. To film, który jest jak mozaika z potłuczonego szkła. Pojedynczy element nie ma (lub wydaje się nie mieć) większego sensu, ale wszystkie razem zachwycają jak wnętrze meczetu Shāh Chérāgh w Szirazie. I każą się zastanowić, czy nasze tak zwane normalne życie nie jest przypadkiem uboższe od tego, które wiodą właśnie autystycy.
Stasik intryguje również – nie po raz pierwszy zresztą – formalnie. Plastyczne zdjęcia w płytkiej głębi ostrości korespondują z wąskim (lub po prostu innym) zakresem świadomości bohaterów. Frapujące efekty dźwiękowe oraz zabiegi montażowe podkreślają dziwność wypowiedzi, a więc i świata wewnętrznego autystyków. A film nie tyle ten świat opisuje, ile pozwala się w nim zanurzyć i przez chwilę razem z autorem się nim zachwycić. A nawet trochę go zrozumieć, bo przecież, jak pisał Hans Asperger, „kiedy ktoś nauczy się dostrzegać charakterystyczne objawy autyzmu, dojdzie do wniosku, że wcale nie są one rzadkie w społeczeństwie”.
Dardenne po polsku
Kino dokumentalne z prawdziwego zdarzenia, bo opowiadane tak, jakby to była fabuła, zaprezentował podczas 60. KFF Paweł Chorzępa. Bohaterem jego filmu jest chłopiec z zespołem FAS, którego nabawił się, ponieważ jego matka piła w trakcie ciąży. W wieku dwunastu lat został odebrany rodzicom z powodu ich uzależnienia od alkoholu. Film zaczyna się w momencie, gdy pełnoletni już chłopak opuszcza dom dziecka i wraca do ojca alkoholika, by spróbować na nowo zbudować z nim relację. W trudnych chwilach znajduje wytchnienie w ptaszarni, ale niepowodzenia w „nawracaniu” ojca na trzeźwą stronę mocy raz za razem podcinają mu skrzydła.
Mocna i stonowana historia z nizin społecznych i polskiej prowincji, której nie powstydziliby się bracia Dardenne czy Ken Loach. Przygnębiająca, a zarazem budująca, bo doświadczony przez życie tytułowy „synek” z godną podziwu determinacją stawia czoła przeciwnościom, walczy o uzależnionego ojca i bierze los w swoje ręce. Ciche i skromne, ale to kino przez duże „K”. Zrealizowane z wyczuciem zarówno pod względem prowadzenia bohatera, jak i kamery (spójne estetycznie, nienarzucające się zdjęcia, które w szaroburych barwach sprawnie prowadzą tę smutną narrację). Znaliśmy już Pawła Chorzępę jako zdolnego operatora. Teraz poznajemy jako utalentowanego reżysera-dokumentalistę, który potrafi z dużą dozą wrażliwości opowiedzieć przejmującą historię wchodzącego w dorosłe życie Marcina, trzymając się z dala od aktualności i publicystyki. Uniwersalna dokumentalna perełka, zostaje w pamięci na długo.
Podróże małe i duże
Obecność w Konkursie Polskim wcale nie oznacza, że film musi opowiadać o Polsce, czego znakomitym przykładem jest „Wieloryb z Lorino” Macieja Cuske. Nie tyle zbiorowy portret mieszkańców Półwyspu Czukockiego, ile raczej kontemplacja życia w miejscu zapomnianym przez ludzi i Boga. Powolny, obserwacyjny dokument o egzystencji w srogich warunkach z na poły imponującym, a na poły mistycznym rytuałem połowu tytułowych waleni w tle. Film w pewnym stopniu etnograficzny, bo uwiecznia być może ostatnie pokolenie Czukczów, Eskimosów i Rosjan z dalekiego Lorino, które wciąż wypływa w skromnych łupinkach w morze, by zapolować tam na gigantyczne ssaki. Efektowne, ale nie efekciarskie kino, które na peryferiach świata rejestruje ludzkie życie, nie oceniając go.
Nie ma też przymusu, by filmy z Konkursu Polskiego opowiadały o współczesności. „Zwyczajny kraj” Tomasza Wolskiego to tak zwany found footage, czyli kolaż materiałów archiwalnych, które w PRL nagrywali milicjanci oraz oficerowie polskich służb bezpieczeństwa. Obok nietypowego obrazu komunistycznej Polski film ujawnia metody operacyjne SB. Podsłuchy rozmów telefonicznych czy schadzek kochanków okazują się znakomitym narzędziem szantażu i pozwalają zwerbować tajnych współpracowników. Długa dokumentalna scena przeciągania niewiernego męża i ojca na stronę SB w zamian za zatajenie przed rodziną informacji o kochance jest po prostu wstrząsająca. A to tylko jeden z wielu obrazków codzienności funkcjonariuszy SB oraz zwykłych obywateli z okresu PRL-u. Intrygująca wycieczka w przeszłość.
Co najmniej równie wspaniałą podróż odbyli twórcy filmu „Gorzka miłość”, który był pokazywany w Konkursie Międzynarodowym. Jerzy Śladkowski i jego stały współpracownik Wojciech Staroń – operator, ale też znakomity dokumentalista – razem wybrali się w rejs złamanych serc po Wołdze. Bo taki rejs służy właśnie do tego, żeby porzucić rutynę oraz codzienne bolączki i rozliczyć się z przeszłości, a następnie podjąć decyzję, co dalej. A może nawet znaleźć nową miłość jeszcze na pokładzie? Bo kto jak kto, ale do bólu romantyczni Rosjanie na Wołdze nie tylko wypoczywają, lecz przede wszystkim romansują na potęgę. I potrafią pięknie o swoich uczuciach opowiadać, odwołując się do klasyki literatury, tworząc nieoczywiste metafory czy po bardowsku śpiewając do muzyki wygrywanej na gitarze.
Śladkowski wyraźnie lubuje się w rosyjskiej nostalgii i rosyjskich twarzach, na których życie odciska niezatarty ślad. Bliscy są mu ludzie z sercem na dłoni, dla których miłość jest najważniejsza. Ale nie opowiada o nich ckliwie, lecz z poczuciem humoru. Nie wyśmiewa, lecz pozwala im wzruszać. Bo koniec końców te podglądane zaloty, zaczepki i podchody mają często gorzki finał. I chociaż większość bohaterów wie, że tak to się zwykle kończy, to nadzieja na znalezienie prawdziwej miłości nie pozwala im przestać szukać. Niezależnie od wieku i nie najlepszych doświadczeń z przeszłości. Ciepła i zabawna przypowieść o miłości i samotności, która drąży duszę. Chyba nie tylko rosyjską duszę.
Chwila zapomnienia
To oczywiście nie wszystkie polskie dokumenty 60. KFF, które były warte uwagi, ale właśnie te powyższe zrobiły na mnie największe wrażenie. W Konkursie Polskim pokazywano jednak również ciekawe dokumentalne sylwetki Augusta Zamoyskiego („Guczo. Notatki z życia”, reż. Maria Zmarz-Koczanowicz) i księdza Adama Bonieckiego („xABo: Ksiądz Boniecki”, reż. Aleksandra Potoczek). Znalazło się tam miejsce na „Pielgrzymów Bożego Miłosierdzia” (reż. Przemysław Jan Chrobak) o misji nawróconych więźniów i na „Efekt motylka” (reż. Jarosław Szmidt) – przejmującą historię ciężko chorej dziewczynki, o której życie walczy cała rodzina. Znalazło się nawet miejsce na wyraźnie inspirowane kinem Bogdana Dziworskiego króciutkie, ale zapadające w pamięć „Latawce” (reż. Franciszek Dźwierżyński).
Przede wszystkim w pamięć zapada jednak to piękne złudzenie, które przez tydzień tworzył festiwal, że nie ma żadnej epidemii i że znów jest normalnie. A przynajmniej tak, jak było. Miło tak czasem zatracić się w kinie. Zwłaszcza w tym dobrym, które nie tylko zapewnia rozrywkę, lecz także pozwala uważniej przyjrzeć się światu i lepiej go zrozumieć. Albo chociaż się nad nim i nad nami samymi zastanowić. Nawet jeśli nie dzieje się to w kinie, lecz – wyjątkowo – online.