Chrześcijaństwo nie jest doktryną bezpieczeństwa narodowego
Jak Polska długa i szeroka, po wczorajszych mszach świętych organizowano zbiórki na rzecz migrantów, do przeprowadzenia których wezwał arcybiskup Stanisław Gądecki. To dobrze, że przewodniczący KEP, a po nim cały Episkopat, zajął w tej sprawie stanowisko, skoro w grupie osób wierzących i praktykujących odsetek osób popierających pushback migrantów na stronę białoruską i przeciwnych wpuszczeniu organizacji humanitarnych na teren objęty stanem wyjątkowym jest znacznie większy niż wśród niewierzących. Każda próba zmiany poglądów i postaw, które dominują wśród polskich katolików i katoliczek, jest warta podjęcia.
Z ogólnie słuszną inicjatywą arcybiskupa Gądeckiego mam jednak trzy kłopoty.
Pierwszy polega na tym, że, cóż, jest to ten sam arcybiskup Gądecki, który nie dał się do tej pory poznać jako osoba konsekwentnie stojąca po stronie ofiar. Czy człowiek, który jako zwierzchnik Archidiecezji Poznańskiej odmawia podporządkowania się sądowemu nakazowi wydania akt kościelnego dochodzenia w sprawie księdza-gwałciciela, a jako lider polskiego Episkopatu wypowiada się o przestępstwach seksualnych wobec dzieci w sposób oscylujący gdzieś pomiędzy lekceważeniem a wyparciem, może być wiarygodnym rzecznikiem sprawy uchodźczej? Nie jestem pewny, ale ostatecznie to nie mnie arcybiskup Gądecki próbuje przekonać do tego, że osoby zamarzające w lesie pod Hajnówką są moimi bliźnimi.
Po drugie, choć wielu komentatorów zastanawia się nad tym, czy różnica zdań na temat pożądanego sposobu traktowania migrantów pomiędzy arcybiskupem Gądeckim a ministrem Błaszczakiem nie oznacza przypadkiem rozpadu ich katolicko-prawicowego sojuszu, to przypominam sobie podobne pytania zadawane w czasie kryzysu uchodźczego na południu Europy. Polscy biskupi dość niemrawo powtarzali wtedy papieskie apele o przyjęcie uchodźców w ramach mechanizmu relokacji. I co? I nic. Zupełnie nic z tego nie wynikło. Smutna prawda jest taka, że polski Episkopat nie widzi politycznej alternatywy dla rządzącej prawicy. Zresztą apelowanie o niesienie pomocy migrantom nic biskupów nie kosztuje. To, że jeden czy drugi krytycznie wypowie się o działaniach władzy na granicy polsko-białoruskiej, nie wiąże się dla nich z żadnym ryzykiem. To nie oni w mroźne noce krążą po lasach, to nie oni są przeszukiwani przez agresywnych żołnierzy, to nie ich samochody są niszczone przez nieznanych sprawców. Polityczny deal Episkopatu z obozem władzy nie jest i nie może być zagrożony. W obliczu dramatu, do którego codziennie dochodzi w obszarze objętym stanem wyjątkowym, oczekiwałbym od lidera polskiego Kościoła czegoś więcej niż dość ogólnikowego apelu i wezwania do przeprowadzenia zbiórki pieniężnej.
Po trzecie, wątpliwości budzi pomysł przeprowadzenia zbiórki za pośrednictwem Caritas Polska – organizacji, której dyrektor jest oskarżany przez byłych i obecnych pracowników o stosowanie przemocy psychicznej i dopuszczanie się innych zachowań noszących znamiona mobbingu, o rozbicie struktury i zespołu fundacji oraz o podejmowanie nieprzejrzystych decyzji finansowych. W przeszłości ksiądz Marcin Iżycki był duszpasterzem Służby Celnej, a dyrektorem Caritasu został między innymi dzięki protekcji arcybiskupa-generała Sławoja Leszka Głódzia, co nasuwa dodatkowe pytania o to, czy kierowana przez niego organizacja jest zdolna do podejmowania działań niepopularnych w środowiskach politycznych i wojskowych.
Niezależnie od tego wszystkiego, lepiej oczywiście, żeby polski Kościół katolicki angażował się w działania pomocowe na rzecz uchodźców i migrantów na granicy polsko-białoruskiej, choćby robił to w sposób asekurancki politycznie, z dużym opóźnieniem i za pośrednictwem nietransparentnej instytucji, niż żeby nie robił tego wcale. Trochę szkoda, że arcybiskup Gądecki, którego od 14 marca 2019 roku niezmiennie uważam za „skończonego”, jest w tej sprawie najlepszym, na co w polsko-katolickim mainstreamie i na prawo od niego możemy liczyć.
***
W odpowiedzi na apel przewodniczącego Episkopatu wielu duchownych uznało za stosowne wyrazić swój sprzeciw w mediach społecznościowych. Najbardziej symptomatyczny wydaje mi się post księdza Daniela Wachowiaka z Archidiecezji Poznańskiej: „O bliźnim w nauce NT [Nowego Testamentu] toczą się ciągłe dysputy. Są wnioski i nadal pytania otwarte. Uważam, że ekstremalne dostrzeganie bliźnich tylko w obcych to rodzaj wyparcia Jezusa, który żyje w sakramentach, bliskich… Utożsamianie Jezusa z każdym migrantem jest pójściem na modną łatwiznę”. Nie wiem, jakie „dysputy” ma na myśli ksiądz Wachowiak ani kto bierze w nich udział, choć sądząc po postach, które udostępnia, chodzi o polityków Konfederacji i działaczy Ordo Iuris. Za jego gładkimi słowami kryje się wizja cofnięcia chrześcijaństwa do plemiennej moralności Starego Testamentu, którą znacznie łatwiej skleić z nacjonalizmem niż uniwersalne przesłanie Jezusa z Nazaretu. Ewangelia jest w tej sprawie jednoznaczna: „Byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie […]. Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25,35.40). To wymagający projekt etyczny, który wiąże się z podjęciem ryzyka trochę większego niż udostępnianie prawicowych tweetów. Nikt nie może nam obiecać, że przybysze, których przyjmiemy, odpowiedzą na naszą gościnność wdzięcznością, ale, na litość Boską, chrześcijaństwo nie jest logiką wymiany ekonomicznej ani doktryną bezpieczeństwa narodowego! Zresztą teraz nie chodzi nawet o to, żeby „przyjmować” uchodźców i migrantów z Bliskiego Wchodu, tylko żeby nie popierać łamania ich prawa do wystąpienia o azyl w naszym kraju ani tym bardziej ich prawa do niezamarznięcia w lesie. W przeciwnym razie pozwalamy na to, żeby nasze standardy polityczne, moralne, a nawet religijne dyktował Alaksandr Łukaszenka.
Ksiądz Wachowiak jest tylko jednym z wielu samozwańczych liderów polskiej opinii katolickiej, którzy nie przeżywają dysonansu poznawczego gdzieś na styku teorii ewangelii i praktyki pushbacku. Pod udostępnioną przez Ewę Kiedio, redaktorkę „Więzi”, a wykonaną przez dominikanina Tomasza Biłkę grafiką przedstawiającą umęczonego Jezusa na tle polskiego słupa granicznego i zasieków z drutu kolczastego wypowiedział się między innymi Tomasz Rowiński, redaktor tradycjonalistycznego pisma „Christianitas” i publicysta ksenofobicznego tygodnika „Do Rzeczy”: „Ale grafika skurwysyńska, no niestety”.
Dodatkowego kontekstu dla tej śmiałej refleksji teologicznej dostarcza dyskusja zainicjowana przez Jaremę Piekutowskiego z „Nowej Konfederacji” wokół tweeta Roberta Winnickiego. „W całej Polsce biskupi powinni zarządzić Msze za Ojczyznę i modlitwy w intencji Straży Granicznej, Wojska Polskiego, policji, a nie «zbiórkę na imigrantów», którą nakazał abp Gądecki – lamentuje Winnicki. – Wstyd, Episkopat, wstyd, liberalizm i sentymentalizm zamiast chrześcijańskiego patriotyzmu”. Myślę, że Piekutowski myli się, pisząc o „podziale na dwa rodzaje polskiego katolicyzmu”: jednym „radykalnie narodowym”, a drugim „dobroludzistycznym”, do którego włącza także Episkopat. Jeszcze raz: to, że pozbawieni dużych wpływów biskupi Muskus i Zadarko są w tej sprawie po właściwej stronie historii, że arcybiskup Gądecki wzywa do przeprowadzenia zbiórki, a kardynał Nycz wraz z innymi liderami religijnymi i prezydentem Warszawy podpisuje stosowne oświadczenie – to wszystko nie świadczy ani o politycznej autonomii polskiego Episkopatu, ani o tym, że jego dokumentem programowym stała się nagle przypowieść o miłosiernym Samarytaninie.
***
Po zaostrzeniu prawa aborcyjnego polscy biskupi bardziej niż kiedykolwiek wcześniej stali się zakładnikami prawicowych partii politycznych i ruchów społecznych, którym chrześcijaństwo jest potrzebne przede wszystkim do uświęcania ich plemiennych obrzędów i wojen. Po raz pierwszy poczuli swoją słabość, kiedy sześć lat temu cienkim głosem powtórzyli papieski apel o przyjęcie uchodźców z Bliskiego Wschodu i spotkali się ze zdecydowanym oporem katolickiej opinii publicznej. „Wygląda na to, że urzędowi przedstawiciele polskiego Kościoła przecenili swój autorytet w rozdartej tożsamościowymi konfliktami wspólnocie wiernych – pisałem wtedy na tych łamach. – Ludzie, których uważali za sól tej ziemi oraz rzeczników sprawy katolickiej i narodowej, okazali się słuchać głosu biskupów – nie wspominając już nawet o głosie Ewangelii – tylko wówczas, gdy ci powtarzają diagnozy prawicowych publicystów”. Mógłbym dzisiaj powtórzyć te słowa, dodając tylko wzmiankę o kryzysie zaufania związanym z ujawnianiem kolejnych przypadków ukrywania przez nich przestępstw seksualnych wobec dzieci. Biskupi ciężko zapracowali na to, że trendsetterami polskiego katolicyzmu są ludzie pokroju księdza Wachowiaka, którego obserwuje na Twitterze dwa razy więcej osób niż przewodniczącego KEP, i posła Winnickiego, według którego każda niefaszystowska wykładnia Ewangelii jest „sentymentalizmem”.
W komentarzu do jego tweeta głos zabrał cytowany już wcześniej Tomasz Rowiński, który o „radykalnie narodowym katolicyzmie” Winnickiego napisał, że jest to „raczej stary katolicyzm, który coś rozumiał z polityki i że jest ona czymś innym niż działalność charytatywna, która też jest potrzebna, ale nie zastąpi czasem bardzo trudnej aktywności politycznej”. Następnie wspomniał o „politycznej bezradności” biskupów, a zapytany, na czym miałoby polegać odzyskiwanie przez nich sprawczości, odpowiedział: „na silniejszym poparciu państwa – niezależnie [od tego], kto rządzi, na silnym wsparciu służb”.
Tak sobie myślę, że nawet gdybym był katolickim tradycjonalistą, takim jak Rowiński, to mimo wszystko pewien niepokój wzbudziłaby we mnie rozbieżność politycznych postulatów, które głoszę, i moralnych aksjomatów, na których zbudowana jest moja wiara religijna. Metoda intelektualna i zarazem strategia dyskursywna tradycjonalistów przypomina rodzaj logicznej gry, w której – w dużym uproszczeniu – przegrywa osoba, która jako pierwsza nie może sobie przypomnieć żadnej papieskiej bulli, na którą mogłaby się powołać w celu uzasadnienia swoich przekonań. Na swój sposób to szanuję, bo logiczne gry są bardzo zajmujące, a ta bywa na dodatek źródłem dużej kreatywności teologicznej. Gdybym jednak, wychodząc od tekstu ewangelii, poprzez długi szereg kanonicznych interpretacji i reinterpretacji, doszedł znienacka do wniosku, że polskim biskupom brakuje odwagi, żeby poprzeć „państwo” i „służby” w nielegalnych i nieludzkich pushbackach, to – zupełnie jak w dowodzie matematycznym, który prowadzi do niemożliwego do przyjęcia wniosku – pomyślałbym sobie, że – tu na moment przyjmijmy stylistykę zaproponowaną przez Rowińskiego w dyskusji o grafice ojca Biłki – coś mi się chyba popierdoliło.
Nie przyszło mi do głowy, że trwający kryzys humanitarny okaże się zbyt trudnym testem moralnym nie tylko dla instrumentalnie wykorzystującego religię narodowca, lecz także dla żarliwie wyznającego ją katolickiego tradycjonalisty. Obydwaj, podróżując z Jerozolimy do Jerycha, natrafili na ledwie żywego człowieka – zobaczyli go i minęli. Natrafił na niego jednak inny jeszcze podróżny – Rowiński nazywa go „katolikiem dającym się wkręcać w lewicowy aktywizm”, ale nie wiem, czy można w tej sprawie wierzyć katolikowi dającemu się wkręcać w sianie skrajnie prawicowej propagandy – który „podszedł do niego i opatrzył mu rany” z poświęceniem własnych środków i z narażeniem własnego zdrowia. „Któryż z tych trzech okazał się, według twego zdania, bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców?” (Łk 10,34.36).