„1970” – czy wydarzenia z Wybrzeża to tylko historia?
Tomasz Wolski po raz drugi, po filmie „Zwyczajny Kraj” o aparacie inwigilacyjnym PRL, sięga po nagrania przechowywane w IPN. Tym razem są to rozmowy sztabu kryzysowego, który w 1970 roku próbuje stłumić strajki na Wybrzeżu. Reżyser w wywiadach zapowiadał, że choć próbuje odtworzyć wydarzenia z przeszłości, to zależy mu przede wszystkim na stworzeniu narracji uniwersalnej. I rzeczywiście, choć sięga do wydarzeń znanych, to udaje mu się poruszyć nowe struny.
Dokument łączy w sobie materiały archiwalne ze scenami, w których kolejnych członków sztabu grają lalki. Te animowane sceny stają się głównie tłem dla zachowanych rozmów pomiędzy przedstawicielami władzy. Przetykają je sceny doskonale znane z innych dokumentów – starcia protestujących z policją, czołgi, płonący gmach komitetu. Jednak zamiast spokojnego głosu lektora, który objaśnia nam te wydarzenia, słyszymy coraz bardziej nerwowe rozmowy członków sztabu.
Wolski układa swój film niemal jak thriller. Od pierwszych informacji o strajkujących stoczniowcach wiemy, że sytuacja będzie się zaostrzać. Słuchamy, jak przedstawiciele sztabu podejmują kolejne decyzje – dosłać więcej milicji, wysłać wojsko, przesłać środki chemiczne, rozrzucić ulotki. Pojawiają się wahania – czy posłać czołgi? A co jeśli będzie jak w Poznaniu? Strzelać? Ale w jakiej sytuacji? Do kogo? Kolejne wątpliwości znikają, kiedy nadchodzą nowe informacje: ludzie się nie rozchodzą, rzucają cegłami, płonie komitet.
Tym, co porusza w tych nagraniach, jest absolutny brak innego podejścia do sytuacji niż stłumienie strajków siłą. Choć zdajemy sobie sprawę, jakim krajem był PRL, to jednocześnie porusza ten absolutny brak innego pomysłu na złagodzenie sytuacji. Członkowie sztabu nawet przez moment nie zastanawiają się, czy można byłoby w jakikolwiek sposób rozładować sytuację rozmowami, negocjacjami, przychyleniem się do postulatów. W ich głosach słychać niekiedy niemal zaskoczenie, że społeczeństwo odnosi się do władzy z taką agresją czy nienawiścią. Kilkukrotnie pada w rozmowie diagnoza, że to zjawisko nowe, ale odpowiedzią jest wysłanie kolejnego batalionu, amunicji i czołgów. Ewentualnie w ostatnich dniach pojawia się prośba, by władze polityczne przemówiły do obywateli.
Stworzenie spójnej narracji, gdy ma się do dyspozycji nagrania telefoniczne, jest trudniejsze niż może się wydawać – trzeba przesłuchać i przejrzeć bardzo wiele materiałów, by znaleźć takie wymiany zdań i takie fragmenty rozmów, które pozwoliłby stworzyć jakąś opowieść. Do tego trzeba też odpowiednio dobrać nagrania (które też są niezwykle ciekawe – często wręcz zaskakują widza nawet nie samą treścią, ale tym, że istnieją, jak na przykład nagrania z aresztowań). Wolski nie tylko stopniuje napięcie, ale też wyszukuje te momenty, w których czuć w głosach członków sztabu prawdziwe emocje.
Najbardziej paradoksalny moment filmu to ten, w którym służby za wszelką cenę walczą o to, by uratować z płonącego komitetu dwóch milicjantów. Działania nie są proste, tłum uniemożliwia akcję. Głosy w słuchawkach brzmią coraz bardziej dramatycznie – ostatecznie akcja zakończy się powodzeniem. Uda się uratować dwie osoby. Dzień później będzie się już strzelać do cywilów. Warto tu zwrócić uwagę, jak bardzo film oddaje też te elementy wydarzeń na Wybrzeżu, o których niekiedy zapominamy. Na przykład wtedy, gdy w tle każdego telefonu z Gdańska słychać okrzyki, rozbite szyby i czuć, że, jak nigdy wcześniej, władza może się fizycznie obawiać o swój byt. W tych momentach jak nigdy czuć ducha już nie protestu, a rewolucji.
Choć możemy rozpoznać, kto w danym momencie mówi (członkowie sztabu, którzy nie stanowili pierwszego garnituru politycznego, są nam z początku przedstawieni), to nie ma wątpliwości, że reżyserowi przede wszystkim zależy na zestawieniu władzy i obywateli. Władza, którą słyszymy, zupełnie nie jest w stanie tych obywateli rozumieć, nawet się nie stara. Zaś frustracja obywateli – którzy w tym filmie są niemal podwójnie niemi – przeradza się w coraz większą agresję. Nie trudno dostrzec, że ta dynamika jest właściwa nie tylko wydarzeniom na Wybrzeżu, ale jest też szkicem o każdym publicznym proteście, który prędzej zostanie stłumiony niż wysłuchany. Jednak nie tylko ten zupełny brak zrozumienia wydaje się aż nadto współczesny. Także to, jak władza mówi o protestujących – przedstawiając ich jako grupę anarchistów, przestępców i chuliganów. Ten mechanizm można odnaleźć też dziś – niezależnie od tego, czy mówimy o protestach w Polsce, w Rosji czy Stanach Zjednoczonych.
Przyglądając się strzelającej do cywilów milicji, przysłuchując się gratulacjom, jakie składają sobie członkowie sztabu po stłumieniu protestów, i w końcu patrząc na kolejnych aresztowanych studentów i strajkujących, przychodzi do widza refleksja. Pół wieku temu na ulicy jedni Polacy strzelali do drugich. Pytanie, czy to było aż pięćdziesiąt lat temu, czy tylko.