fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Zygmuntowski: Odzyskajmy władzę nad Internetem!

Okazało się, że Internet nie jest ideałem, o którym marzyliśmy. Został pokrojony na części, a nad każdą z nich ktoś przejął władzę. Teraz na każdej bramce wejściowej trzeba zapłacić, jeśli nie pieniędzmi, to uwagą, zaangażowaniem, danymi osobowymi. Jeśli chcemy skorzystać na czwartej rewolucji przemysłowej, musimy odzyskać nad nim kontrolę.
Zygmuntowski: Odzyskajmy władzę nad Internetem!
ilustr.: Andrzej Dębowski

Na początku 2018 roku nakładem Oficyny Wydawniczej SGH ukazała się monografia „#FutureInsights: Technologie 4.0 a przemiany społeczno-gospodarcze” pod red. dr hab Krzysztofa Kozłowskiego, prof SGH, oraz Jana J. Zygmuntowskiego. Zespół związany z Fundacją Instrat oraz Szkołą Główną Handlową w Warszawie porusza w niej niezwykle aktualne problemy cyfrowej gospodarki, automatyzacji pracy i czwartej rewolucji przemysłowej. Przy tej okazji spotykamy się z Janem J. Zygmuntowskim, prezesem Fundacji Instrat.

SZYMON RĘBOWSKI, JAKUB SZYMIK: Czy nie jest pychą ze strony tak młodych badaczy jak wy, by rościć sobie prawo do przewidywania przyszłości?

JAN J. ZYGMUNTOWSKI: Mam przeczucie, że to właśnie najmłodsi badacze i badaczki są w idealnej pozycji, żeby przewidywać, w którą stronę podąży gospodarka i myśl ekonomiczna. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że tylko osoby, które wychowały się w przestrzeni Internetu, mogą zrozumieć, z jakiej skali rewolucją mamy do czynienia. Badacze, którzy wychowali się we wcześniejszych paradygmatach myślenia o ekonomii i stosunkach społecznych, mają konkretne, utwardzone poglądy. Na pewien rodzaj argumentacji, na pewne rodzaje słów są tak wyczuleni, że często nie są w stanie dojrzeć nawet fundamentalnych przemian.

Czy jesteś w stanie powiedzieć, czym wasz paradygmat różni się od tych wcześniejszych?

Nasze podejście wyłania się z różnych kierunków krytyki dominującej, neoklasycznej myśli ekonomicznej, nazywanych często zbiorczo szkołami heterodoksyjnymi. Z jednej strony bliska nam jest ekonomia behawioralna, rozwijająca się od dawna, a w tej chwili częściowo wciągnięta przez mainstream. Czyli podejście, w którym po pierwsze stwierdzamy, że konsumenci nie są racjonalni, nie są homo economicus i wobec tego ich decyzje można kształtować w bardzo różny sposób. Ponadto zwracamy uwagę na podejście nazywane ekonomią ewolucyjną, która idzie w kierunku postrzegania wszystkich zjawisk wręcz jako mechanizmów quasi-biologicznych. W tym nurcie badane są przede wszystkim zależności między grupą a jednostką i wewnątrz samych grup. Dodatkowo z nauk ścisłych, z fizyki docierają do nas nowe teorie, na przykład nauka o złożoności – complexity theory, czyli próba zrozumienia skomplikowanych procesów, sprzężeń zwrotnych. I wreszcie pozostajemy pod wpływem społecznych, feministycznych czy środowiskowych krytyk dotychczasowego spojrzenia na ekonomię. Można powiedzieć, że te różne podejścia zbiegają się w jeden nurt, który mówi wieloma głosami, ale w miarę podobne rzeczy.

Publikacja „#FutureInsights”, o której rozmawiamy, wydana przez Fundację Instrat we współpracy z SGH, opisuje wiele punktowych zjawisk na styku gospodarki i nowych technologii. Patrząc na te punkty z lotu ptaka – jaki jest ten future insight?

To byłaby właśnie pycha, o którą pytaliście na początku, gdybyśmy powiedzieli: to jest ten jeden mianownik, który łączy wszystkie obserwowane przez nas zjawiska. Cała książka „#FutureInsights” jest umieszczona w kontekście czwartej rewolucji przemysłowej. Można się zgadzać albo nie z dynamiką, z natężeniem, z tym, gdzie ta rewolucja już zachodzi, a gdzie dostęp do Internetu jest wciąż dobrem luksusowym, niemniej obserwujemy czwartą rewolucję przemysłową i w jej kontekście możemy zauważyć pewne wyłaniające się zjawiska, intensywnie wpływające na całą gospodarkę i społeczeństwo, bo to są nierozerwalne rzeczy. Gospodarka to jest de facto sposób, w jaki układamy relacje między ludźmi. Kto ma pieniądze, ten ma władzę, żeby zmuszać innych ludzi do pracy, decydować, w jaki sposób ta praca przebiega, na czym ona polega.

Jedną z teorii, które opisują naszą rzeczywistość, jest teoria kognitywnego kapitalizmu. To podejście mówi, że w odróżnieniu od feudalizmu czy kapitalizmu przemysłowego żyjemy w epoce, kiedy to praca umysłowa, przetwarzanie słów, idei, koncepcji, informacji w formie czystej jest największą wartością. Tymczasem czwarta rewolucja przemysłowa pozwoli nam tworzyć autonomiczne pojazdy, sztuczną, kreatywną inteligencję, która będzie mogła nie tylko zbierać informacje, ale przetwarzać je za nas. Czyli czwarta rewolucja przemysłowa zastąpi człowieka w jego najważniejszej w tej chwili roli. Szczególnie w tym kontekście ważne jest, żeby ogólna teoria, której poszukujemy w naszej publikacji, odpowiadała na pytanie: jaka jest, jaka powinna być rola człowieka? W czym jesteśmy najlepsi, najbardziej wartościowi, jaki jest sens naszej pracy, po co organizujemy się w społeczeństwa? Poszukujemy więc odpowiedzi na bardziej ogólne i fundamentalne pytania, niż w ostatnich latach robiła to ekonomia. Ale nasza publikacja nie unika aktualnych danych i faktów – dobra gimnastyka ideowa musi być oparta o rzetelną analizę.

Przejdźmy do konkretu i pojęcia, które w ostatnim czasie zrobiło prawdziwą furorę. Czym jest i czym nie jest sharing economy?

Sharing economy, czyli „gospodarka współdzielenia”, to slogan świetnie przebijający się w mediach, pod który można podłożyć różnego rodzaju platformy internetowe, aby promować je jako produkt polegający na dzieleniu się, współpracy, uwalnianiu zasobów, które leżą nieużywane „w piwnicy”. To spojrzenie do pewnego stopnia jest prawdą. Część platform powstałych w duchu sharing economy rzeczywiście tak działa, wykorzystując najlepsze praktyki opisywane na przykład przez Rachel Botsman czy Juliet Schor.

Sęk w tym, że pod tą samą nazwą umieszczono bardzo wiele firm, które reklamując się pod hasłem sharing economy, korzystają z jego zasięgu, a w rzeczywistości powinny zostać zakwalifikowane jako reprezentanci access economy, czyli gospodarki dostępu. Działalność tych firm nie polega bowiem na współdzieleniu. One najpierw coś „grodzą”, a potem odpłatnie przekazują nam dostęp do tych „ogrodzonych” przez siebie zasobów. Nie pozwalają użytkownikom wymieniać się między sobą zasobami w zdecentralizowany sposób, nie szanują głosu konsumentów i konsumentek w kwestii wysokości cen za poszczególne usługi. Tak naprawdę funkcjonują jak zwykłe firmy, natomiast całą odpowiedzialność za prowadzenie biznesu spychają – tutaj myślę na przykład o pewnej znanej firmie przewozowej – na swoich poddostawców i podwykonawców. W ten sposób zostają tylko na poziomie meta, ponad „brudnym”, analogowym biznesem, zarazem zagarniając rentę ekonomiczną w sposób zbliżony do niegdysiejszych wielkich posiadaczy ziemskich.

Hasło sharing economy trzeba albo rozbić i nazywać nim tylko to, co faktycznie jest ekonomią współdzielenia, albo kompletnie o nim zapomnieć.

Porównajmy strukturę tego Absolutnie Hipotetycznego Dostawcy Usług Transportowych do klasycznego przedsiębiorstwa – na przykład fabryki. Mamy dysponującego środkami produkcji, czyli budynkiem fabryki i maszynami, właściciela i pracujących przy tych maszynach robotników, którzy za swoją pracę otrzymują pensję.

Firmy nowego typu realizują model platformy idealnej dla inwestorów. Bardzo lekkiej w aktywa, a zarabiającej dzięki centralizowaniu na sobie całej uwagi w czasach, gdy uwaga jest w gospodarce bardzo cennym zasobem. Właściciele platformy inwestują w jej marketing i dbają, aby wszystkie strony oferowanej wymiany spotykały się na ich platformie, ale realnie nie troszczą się o żadną z nich. Nie mają żadnej własnej floty, niczego nie ubezpieczają, nie pilnują żadnych standardów. Starają się zrzucić maksymalnie dużo pracy i odpowiedzialności na odpowiednie strony, zoutsourcować wszystko, pozostając w najwygodniejszej pozycji – czyli na samej górze łańcucha wartości.

Za jedną z podstawowych różnic moglibyśmy uznać to, że to pracownicy dostarczają środki produkcji…

Dokładnie! Pracownicy zapewniają nie tylko swój czas i umiejętności, ale również środek produkcji – samochód. Jednocześnie nie mają żadnego wpływu na politykę firmy, cenę przewozu, nabór klientów. Wystarczy, że do miasta wejdzie inna aplikacja, aby szefowie naszego Absolutnie Hipotetycznego Dostawcy Usług Transportowych zagrzmieli: „Musimy trzy miesiące powalczyć cenowo!”. I nagle przychód kierowcy, który ma zobowiązania wobec rodziny, wynajmuje mieszkanie i samochód, radykalnie spada. Jeśli wyrazi swoje niezadowolenie, może być bardzo łatwo usunięty z platformy.

Jest jeszcze jedna kluczowa różnica w porównaniu z tradycyjną gospodarką. W przypadku fabryki mówimy o korzyściach skali. To znaczy: po postawieniu fabryki kubków oczywiście ponoszę koszty wytworzenia kolejnego produktu, ale im więcej kubków wyprodukuję, tym niższy będzie przeciętny koszt produkcji każdego z nich, bo na więcej kubków rozłożę koszt wybudowania fabryki. W przypadku platformy nie mamy do czynienia z efektami skali, ale efektami sieci. To oznacza, że zysk wraz z każdym kolejnym użytkownikiem platformy rośnie wykładniczo, a nie liniowo, jak w przypadku korzyści skali. Nowa wartość jest tak duża, że de facto to monopol staje się najkorzystniejszym rozwiązaniem dla konkretnego rynku.

Pokazuje to przypadek Facebooka – dziś już nie korzystamy z innych platform tego typu, fora internetowe prawie kompletnie zniknęły. Być może okazuje się, że monopol jest w ogóle najlepszym sposobem organizacji społeczno-gospodarczej. Jeśli mamy ogromną strukturę, która może ścinać koszty, to jej korzyści skali, a obecnie efekty sieciowe, są potężne. Taka firma może więcej przeznaczać na innowacje, na inwestycje, może mieć własne działy badawcze czy strategiczne. To może brzmieć kontrowersyjnie, ale podobne koncepcje opisywał już choćby tak wybitny ekonomista jak Joseph Schumpeter, kreśląc drogę od kapitalizmu do demokratycznego socjalizmu. Nie przekreślałbym w ogóle monopolu jako koncepcji, natomiast sądzę, że jako społeczeństwo powinniśmy mieć różne inne możliwości kontroli tego, co ten monopol robi i jak on funkcjonuje.

Jak dużym problemem jest monopolizacja rynku przez takie firmy jak Facebook czy Uber? W neoklasycznym modelu ekonomicznym największym zagrożeniem związanym z istnieniem monopolu jest to, że jako konsumenci zapłacimy wyższą cenę za produkt. W waszej publikacji stwierdzacie, że leży ono gdzie indziej.

To jest stale aktualne zagrożenie, nawet jeśli nie najistotniejsze. Marża pokroju 25–35 procent przy niskich kosztach samych cyfrowych operacji to relatywnie duże koszty dla konsumentów – albo pracowników.

Równie ważne są zagadnienia związane ze zbieraniem prywatnych danych, targetowaniem reklam, tworzeniem celowych mechanizmów wciągających nas w spiralę rosnącego zaangażowania. To zaangażowanie platformy monetyzują, a nas zabawiają strzałem endorfin za kilka lajków. Skojarzenia z narkotykami są tu nieprzypadkowe.

Przede wszystkim jednak boimy się kwestii decyzyjności. Jeżeli Uber staje się światowym monopolistą w dziedzinie przewozu osób i ustanawia system reputacyjny bazujący na ilości gwiazdek, to pojawia się ryzyko, że kierowca robiący jeden nieostrożny ruch dostanie mniej niż pięć gwiazdek, wyleci z pracy, a za chwilę to samo dotknie strajkujących w jego obronie innych pracowników. Podobne ryzyka niesie ze sobą Facebook, gdzie nie istnieje prawo do odwołania się od bycia zbanowanym. Takie prawo istnieje dla profili firmowych, ponieważ one opłacają reklamy, ale dla osób fizycznych nie ma w ogóle takiego mechanizmu. Nagle odkrywamy, że doszło do wytworzenia się nowej przestrzeni w świecie cyfrowym – właściwie niezbędnej do funkcjonowania w XXI wieku – w której panują inne zasady. W realnym świecie, żeby zostać zgarniętym z ulicy przez policję i wsadzonym za kratki, trzeba naprawdę coś przeskrobać.

Przede wszystkim mamy instytucję odwoławczą – sąd.

Na Facebooku nie ma takich mechanizmów! Co gorsza moderacja zahacza o motywy polityczne – na przykład masowe usuwanie palestyńskich aktywistów jest w tym momencie normą.

W tradycyjnej gospodarce pomysłów na rozwiązanie tych problemów szukalibyśmy u dwóch podmiotów: legislatora albo ruchu użytkowników czy pracowników, balansujących siłę przedsiębiorstwa. Zaczynając od kwestii uzwiązkowienia: czy sposób samoorganizacji pracowników również powinien przejść „rewolucję 4.0”?

Badamy wpływ nowych technologii na społeczeństwo również po to, żeby użyć ich do poszukiwania dobra wspólnego. Związki zawodowe traciły na sile przynajmniej od paru dekad na całym świecie, szczególnie dlatego, że łańcuchy wartości zostały rozbite na wiele kontynentów. Okazało się, że poddostawcy nie mają ze sobą żadnego kontaktu, każdy wykonuje coraz bardziej podzieloną pracę. Dotychczas nie było sposobu, żeby zintegrować ich działania i wywołać presję na przedsiębiorcach.

Technologia daje nam w tej kwestii nowe możliwości, o których za granicą pisze na przykład Trebor Scholz. Ten badacz ukuł pojęcie „spółdzielczości platform”, które wraca do koncepcji przejęcia kontroli nad środkami produkcji. Tylko w tym przypadku nie chodzi nam o tradycyjne środki produkcji, ale o środki zarządzania, czyli platformy. Za pomocą nowych technologii możemy projektować je tak, żeby angażowały różnych interesariuszy i miały rozproszone systemy decyzyjne. Jeśli chcemy mieć platformę, która jest dla społeczeństwa stabilna w długim okresie, to głos w niej muszą mieć wszyscy, a marża samej platformy powinna być dość niska. Ostatecznie platforma to tylko przestrzeń, cyfrowa agora, na której spotykają się różne strony. Nie powinno być więc tak, argumentuje Scholz, że ta cyfrowa agora ściąga nieproduktywną rentę ze wszystkich swoich użytkowników.

Już dziś znamy udane przykłady działania takich aplikacji taksówkarskich, kolektywów pracowniczych czy firm medialnych. Istnieje na przykład Stocksy, czyli strona, na której fotografowie zrzeszają się i wrzucają swoje zdjęcia stockowe. Decyzje na tej platformie spółdzielczej podejmowane są demokratycznie, a zyski są współdzielone. Ten pomysł może brzmieć utopijnie, ale jeśli tak brzmi, to znaczy, że straciliśmy wszelką nadzieję.

Bardzo chciałbym widzieć aktywność państwa właśnie w tej dziedzinie. W naszej strategii gospodarczej wciąż brakuje państwa, które pomaga związkom zawodowym, pracownikom czy oddolnym ruchom organizować się i artykułować swoje interesy.

W coraz bardziej zglobalizowanej rzeczywistości pojawia się pytanie o to, czy z natury konserwatywny system prawny jest w stanie nadążyć za zachodzącymi zmianami. Nierówna walka trwa – mamy wyrok Trybunału Sprawiedliwości w sprawie Ubera, mamy coraz więcej państw w Unii Europejskiej próbujących regulować działanie platform, o których rozmawiamy. Nie jest to zadanie łatwe, bo państwa mają zasięg ograniczony terytorialnie, a platformy działają globalnie. Czy państwo ma jakąkolwiek siłę w zderzeniu z tym gospodarczym tsunami?

Niektóre platformy są zakazywane w poszczególnych krajach, tym bardziej że nie są w stanie uciec od lokalnych realiów. Ostatecznie na samym końcu znajduje się pracownik, który mieszka w konkretnym kraju i przepisy tego kraju mogą go chronić. Zuzanna Kowalik bardzo ciekawie opisuje właśnie te problemy osób „na dole” systemu, osób, które ostatecznie wykonują pracę.

Znamy dramatyczne sytuacje,  pisze o tym „Jacobin Magazine” – w obozach dla uchodźców i na okupowanych terytoriach palestyńskich Bank Światowy przeprowadził akcję aktywizowania uchodźców przez rozdawanie im laptopów i podłączanie ich do sieci cyfrowej mikropracy, między innymi Amazon Mechanical Turk. Uchodźcy wykonują tam powtarzalne zadania: tworzą bazy danych, programują. Siedzą rzędami przy komputerach, często bez dostępu do wody, jedzenia, które od czasu do czasu są tam dostarczane przez organizacje humanitarne, zarabiając grosze za pracę dla korporacji, które na końcu zgarniają dzięki temu potężną marżę.

Możemy więc narzekać na państwo, ale widzimy, że na obszarze tego obozu dla uchodźców, gdzie nie ma państwa, mierzymy się z sytuacją realnego niewolnictwa. Państwo pozostaje więc graczem z realną siłą. Natomiast rzeczywiście trudno sobie wyobrazić, że wrócimy do czasów autarkii, całkowitego podziału, gdzie każdy kraj będzie miał swoje medium społecznościowe. Jeżeli chcemy, żeby świat globalnie wymieniał się wiedzą, doświadczeniem, nauką, żeby ludzie mogli odkrywać siebie, inne kultury i zwyczaje, to musimy operować globalnie. Dlatego jestem zdania, że trzeba organizować nowe platformy, od początku wbudowując w nie mechanizmy, które przeciwdziałają koncentracji kapitału, koncentracji władzy, abyśmy jako ich użytkownicy mogli działać w demokratyczny, równościowy sposób.

Wskazujesz na kilka poziomów, na których mogą przebiegać starania o ograniczenie władzy międzynarodowych platform. Być może warto dodać do tego jeszcze jedną odradzającą się strukturę polityczną, czyli miasto. W publikacji wskazujecie na to, że miasta również mają swoją rolę do odegrania.

Miasta zdecydowanie muszą pokazać własną siłę, organizować się, zwłaszcza w kontekście coraz większej migracji do nich i postępującej współzależności mieszkańców w ramach miasta. Im bliżej siebie są mieszkańcy, im bardziej są połączeni poprzez sieć, tym więcej, w gospodarce opartej na wiedzy, wydobywa się z nich wartości dodanej. Paradoksalnie w ruchu odrodzenia miast mogą przewodzić mniejsze ośrodki, a nie największe metropolie. Mnogość podmiotów i agentów interesu w dużych miastach niestety prowadzi czasem do bezwładu, z kolei na przedmieściach czy peryferiach skokowa zmiana może być łatwiejsza.

Dobrym przykładem sprawnego i silnego miasta jest Barcelona. Swego czasu Airbnb był w stanie wywrócić rynek mieszkaniowy, sprawiając, że tysiące mieszkańców musiały uciekać ze swoich osiedli na skalę, której jeszcze nie znamy w Polsce czy w Warszawie. Burmistrz Ada Colau zareagowała ostro, zakazując platformy, zarazem oferując sensowną politykę mieszkaniową, by zaradzić sytuacji. Miasta tworzą serwisy zgłaszania problemów albo budują współdzielone zasoby rowerów i aut. Temat autonomicznych flot też zgłębiamy w „#FutureInsights”.

Zapytamy w takim razie o władzę. Kto ma jej najwięcej, kto najszybciej ją zyskuje? Państwa narodowe, organizmy takie jak Unia Europejska czy miasta? Firmy takie jak Uber i Facebook czy użytkownicy i ich pracownicy?

Do pewnego stopnia władzę dzierżyć będą posiadacze kapitału finansowego, bo to oni wciąż decydują, w którą stronę rozwijają się nowe technologie, a finansując rozwój technologiczny, mają wpływ na społeczeństwo. Nie jest tak, że postęp technologiczny jest egzogeniczną zmienną a, spadającą w takim, a nie innym kształcie z nieba.

Patrząc na to, jakie firmy najszybciej rozwinęły się ostatnich latach, widzimy, że bardzo dużo zyskała grupa kreatywnych programistów, osób, które były w stanie stworzyć nowy, rewolucyjny produkt i dzisiaj nim rządzą. Takie osoby stają się społecznymi autorytetami… Ludzie patrzą na Zuckerberga jako na potencjalnego kandydata na prezydenta Demokratów w 2020 roku.

Natomiast sprzeciwiałbym się tezie, że państwa są skazane na utratę wpływów. Moim zdaniem jeśli dobrze to rozegrają i będą w stanie sformować większe bloki, to w dalszym ciągu będą miały dużo do powiedzenia. Muszą wykonać jednak krok do przodu. Szczególnie w Europie stale funkcjonujemy między interesami poszczególnych państw. Państwa muszą przestawić się z myślenia poprzez bardzo lokalnie pojęte interesy i poszukać efektów, które zapewni im współdziałanie w szerszej sieci.

Mam również nadzieję, że więcej władzy odzyskają ruchy społeczne. Szczególnie ruchy miejskie, o których rozmawialiśmy, lokalni aktywiści. Sam dół hierarchii społecznej, pracownicy i pokrzywdzeni, wiedzą już, jak się organizować i skutecznie działać, a w nadchodzących latach ich świat informacji i relacji będzie trzecią obok administracji państwowej i rynkowej gry siłą.

Często prezentowaną receptą na przewidywaną w „#FutureInsights” robotyzację gospodarki ma być dochód gwarantowany. Czy faktycznie może być to realne rozwiązanie problemu?

Tekst Filipa Lubińskiego, do którego nawiązujesz, jest chyba najbardziej futurystyczny. Bo przecież w Polsce w tej chwili obserwujemy ożywienie gospodarcze, reindustrializację, wzrost zatrudnienia w przemyśle. Ale rzeczywiście, jeśli będziemy automatyzować przemysł i usługi za pomocą sztucznej inteligencji, która będzie przejmować również pracę kreatywną, może się okazać, że trudno jest wskazać, co ma być kolejnym zajęciem człowieka. Nawet jeśli badania i rozwój, ekspertyzy w określonych obszarach czy inna wyspecjalizowana praca, wymagająca dużego intelektu, pozostanie ludzką domeną, to będzie dostępna tylko dla nielicznych.

Być może trzeba będzie wymyślić alternatywny systemem społeczny. Bezwarunkowy dochód jest jednym z pomysłów na rozwiązanie tej sytuacji. Jego koszty są oczywiście bardzo duże, patrząc na to, jak dziś wyglądają gospodarki, ale powiedzmy sobie szczerze: w sytuacji, w której tak dużo rzeczy będzie wytwarzanych prawie bezkosztowo, za pomocą robotów, to struktura gospodarki, z którą mamy dziś do czynienia, z państwowymi i prywatnymi zakładami, z dużym rozproszeniem zakładów pracy, z ogromną ilością małych i średnich przedsiębiorstw, może nie mieć żadnego sensu.

W zrobotyzowanej gospodarce całe struktury będą bardzo silnie zintegrowane i wertykalnie, i horyzontalnie. To znów rodzi obawy o władzę, kontrolę nad tym systemem, o to, kto co produkuje i dlaczego. Nawet jeśli obywatele otrzymają dochód gwarantowany, żeby żyć, konsumować i móc poświęcać czas na to, na co mają ochotę, to pytanie brzmi: jak politycznie utrzymamy kontrolę nad systemem produkcyjnym? Nie wydaje mi się, żeby dochód gwarantowany miał być końcem historii, ostatnim punktem w rozwoju cywilizacji.

Myśląc o rynku pracy, mamy do czynienia ze sprzecznymi tendencjami. Z jednej strony, obawiamy się, jak sam zauważyłeś, raczej w długofalowej perspektywie tego, że rewolucja technologiczna doprowadzi do powstania „armii bezrobotnych”. Z drugiej strony, w krótszym okresie obserwujemy zjawisko, które można by nazwać „pracą na okrągło”, pracą, którą możemy, a być może będziemy musieli, wykonywać 24 godziny na dobę. Uber jest tu chyba znów dobrym przykładem firmy, w której znikają jakiekolwiek stałe godziny pracy, a kierowca, jeśli miałby ochotę i byłby na to popyt, mógłby jeździć 24 godziny na dobę. Boimy się, że nowe technologie sprawią, że pracy nie będzie, ale jednocześnie – one wtłaczają ludzi w system, w którym pracownicy mogą pracować bez przerwy, a tym samym znika jakikolwiek podział życia na pracę i czas wolny. Czy widzisz tu zagrożenie, a jeśli tak, to jakich grup społecznych dotyka ono najbardziej?

Na stanowiskach w pracy typowo intelektualnej ciągle musimy dokształcać się w czasie wolnym. Znamy tezy, które stawia na przykład World Economic Forum, o life-long learning: masz uczyć się przez całe życie, dzięki czemu nigdy nie wypadniesz z rynku. Po pracy musisz o niej czytać – twoja praca musi być twoim hobby. Jeśli idziesz na lunch albo na kolację, najlepiej iść z osobą, z którą masz przy okazji załatwić interes. Pytanie, czy tak nie było zawsze. Być może czas dla rodziny był w pewien sposób wydzielony, ale kiedyś również smutni panowie w garniturach grali w bilard i rozmawiali o interesach.

Życie klas najciężej pracujących w XIX wieku również zorganizowane było wokół pracy. Codziennie rano ustawiała się kolejka do fabryki, trzeba było w niej czekać, bo tylko dla pierwszych pięćdziesięciu osób były stanowiska pracy, reszta musiała krążyć po mieście, czekając na kolejny dzień. Dziś jest podobnie, tylko reżim jest trochę inny. Dalej idącym przykładem „pracy na okrągło” jest nasza aktywność w mediach społecznościowych. One są behawioralnie zaprojektowane w taki sposób – i mówią o tym otwarcie osoby, które je stworzyły – że umożliwiają natychmiastową gratyfikację poprzez kolekcjonowanie komentarzy, podbić, lajków, łapek w górę. Ich projektanci cały czas wymyślają nowe sposoby, żeby zachęcić nas i wytworzyć fear of missing out. Korzystając z Facebooka, wytwarzamy wartość – dane, które następnie są sprzedawane reklamodawcom. Cały czas pracujemy poprzez naszą społeczną aktywność.

Nasza aktywność w mediach społecznościowych to praca, której wytworem są dane?

Absolutnie. To, co robimy, to praca, której wartość przechwytuje ktoś inny, działanie, którego nie uważamy w ogóle za pracę, a co gorsza możemy ją wykonywać – i często wykonujemy – w każdym momencie. Nawet w „normalnej” pracy możemy ciągle wykonywać tę drugą pracę. Kiedyś kontrola naszej pracy była widoczna – stał nad nami ktoś z batem. Dziś jest zakamuflowana, kontrolujący uśmiecha się do nas z Facebooka, a skutki społeczne są ogromne. Jeśli spojrzymy na to, jak na przykład w Stanach od czasu, kiedy upowszechniły się smartfony, rośnie wśród dzieci współczynnik depresji, samobójstw i jak z drugiej strony spada czas spędzany ze znajomymi, z rodziną czy na zabawie w realnym świecie – to wszystko wskazuje, że rzeczywiście proces, o którym mówisz, postępuje.

W waszej publikacji piszecie, że proces, o którym rozmawiamy, można nazwać prywatyzacją i monetyzacją każdego odcinka rzeczywistości. Całe nasze życie poprzez wytwarzanie danych staje się pracą, którą czasem wykonujemy nieświadomie, ale ktoś na niej zarabia i co więcej dzięki zbieranym o nas danym może nas coraz lepiej kontrolować. Czy jesteśmy w stanie zatrzymać ten proces? Czy da się wydzielić czas, który nie będzie skomercjalizowany, czy da się utrzymać jakąkolwiek prywatność w otoczeniu coraz większej ilości nowych technologii?

Pomysły na rozwiązanie tego problemu wciąż powstają. Na przykład sir Tim Berners Lee, jeden z twórców Internetu, wraz z zespołem z MIT proponuje, żeby każdy użytkownik, korzystając z sieci, miał coś w rodzaju kokpitu, w którym trzyma swoje dane, i za każdym razem, kiedy ktokolwiek próbuje z nich skorzystać, musi prosić o  zgodę, a także zwrócić pewną należną właścicielowi danych sumę pieniędzy. Jeśli monetyzujemy moje dane, to bądźmy konsekwentni – mam prawo mieć udział w tej zyskach. Obawiam się jednak, że na to rozwiązanie może być za późno, biorąc pod uwagę, jak dużo naszych danych już jest w Internecie, jak chętnie sami się nimi dzielimy w zamian za często natychmiastową i marną gratyfikację, nie myśląc o długofalowych konsekwencjach.

Być może lepszym pomysłem jest próba odzyskania dobra wspólnego, wspólnej przestrzeni, miejsc, usług, platform, które będą dla nas darmowe. Oczywiście akolici Friedmana powiedzieliby, że nie ma darmowych obiadów. Naturalnie koszty obsługi tych platform byłyby pokrywane społecznie, czy poprzez jakiś rodzaju podatków, czy redystrybucję. Intencją byłoby to, że zamiast kolekcjonować, a potem monetyzować dane, tak jak robi to w tej chwili Facebook, co gorsza sprzedając nasze dane na przykład rosyjskim socjoinżynierom, nowa platforma mogłaby być przestrzenią, która może nie będzie tak rentownym biznesem, ale będzie otwarta dla wszystkich, a przede wszystkim nie będzie działać za plecami swoich użytkowników. Powinniśmy pracować nad własnymi rozwiązaniami, nad planami B, planami C. Nie wiem, czy to się wydarzy w naszym pokoleniu, czy może kolejne pokolenie stwierdzi, że ma dość, że chce innych rozwiązań. Czy wykorzystamy do tego blockchain, czy oprze się to o celowe fundusze, czy inkubatory tworzone przez związki zawodowe – to już kwestie organizacyjne. Umiem sobie wyobrazić na przykład, że Międzynarodowa Organizacja Pracy tworzy jedną ogromną platformę pod własną egidą. Nawet więcej: znam ludzi, którzy tam pracują, którzy też tę książkę będą czytać i będą o tym myśleć.

Czy to już moment, w którym można jasno powiedzieć, że Internet zawiódł pokładane w nim nadzieje o demokratyzującej życie przestrzeni wolnej dyskusji?

Myślę, że ludzie są bardzo oszukani tym, co się wydarzyło. Można to nawet zauważyć, patrząc na popularną estetykę vaporwave, która wraca do Windowsa 95, do palemek i do rzymskiego popiersia. Ten ruch pokazuje tęsknotę za ideałem, który miał nadejść. Tymczasem okazało się, że jak zwykle ideał został pokrojony na części, a nad każdą z nich ktoś przejął władzę. Teraz na każdej bramce wejściowej trzeba zapłacić, jeśli nie pieniędzmi, to uwagą, zaangażowaniem, danymi osobowymi.

Pytanie brzmi, czy zorganizujemy się na tyle w skali świata, żeby odzyskać część władzy. Czy zdążymy, zanim wydarzą się kolejne etapy czwartej rewolucji przemysłowej, zanim powstanie zaawansowana sztuczna inteligencja, która sprawi, że część pracy umysłowej stanie się zbędna. W sytuacji zmian geopolitycznych i absurdalnych obecnie nierówności albo zaczniemy działać, albo będziemy wkrótce mierzyli się z kolejnym globalnym konfliktem.

***

Jan J. Zygmuntowski jest absolwentem Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie. Pełni funkcję prezesa zarządu think-tanku Fundacja Instrat, zawodowo zajmuje się ekonomią innowacji i polityką publiczną. Współredaktor książki „#FutureInsights: Technologie 4.0 a przemiany społeczno-gospodarcze”.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×