fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Z salonu na ulicę

Świat nędzarzy na stronach "Dziecka Salonu" Korczaka jest w oskarżycielski sposób skontrastowany z zakłamanym stylem życia warszawskich elit. Rozgłos towarzyszący wydaniu książkowemu sprawił, że do Korczaka już na zawsze przylgnęła opinia radykała, buntującego się przeciw własnemu środowisku.

Ul. Bernardyńska na Czerniakowie, 1937 r.


 
Gdy Korczak pod koniec XIX wieku zaczynał zapuszczać się w dzielnice nędzy, by poznać warunki życia najuboższych, motywująca nim litość była prawdopodobnie bardzo podobna do tej, którą odczuwali działający w towarzystwach filantropijnych pozytywiści. Zgodnie ze wszystkimi kanonami epoki napisane jest też jedno z pierwszych jego dzieł, Dzieci Ulicy. Korczak należał jednak do zupełnie innego pokolenia niż Bolesław Prus, a dominujące trendy radykalnie się zmieniły. Znakiem nowej epoki jest towarzystwo, w jakim studiujący medycynę Korczak zapuszczał się do dzielnic nędzy. W zaułkach Powiśla, Woli, Starego Miasta towarzyszyła mu grupa przyjaciół – dekadentów, dla których wchodzenie w świat nędzarzy było modną ekscytacją i najlepszym sposobem na realizowanie postulowanego przez bohemę zagłębiania się w „ciemne strony człowieczeństwa”. Do towarzystwa zaliczała się między innymi Zofia Nałkowska, a liderem i przewodnikiem grupy był pisarz Ludwik Liciński. W swojej autobiograficznej powieści Z pamiętnika włóczęgi wspominał: Zwiedzaliśmy razem lupanary i szynki, włóczyliśmy się nocami po piaszczystych brzegach Wisły, obchodziliśmy imieniny prostytutek, zapijaliśmy się wstrętną, cuchnącą wódką z nożowcami. (…) – Janusz! Psia twoja mać! – mówił nożowiec Lichtarz, przeważnie Lichtą zwany – Ja za ciebie, cholera, chyba duszę bym wytrząsł. W innym fragmencie opisuje bójkę dwóch nożowników, których Korczak próbuje rozdzielić: Pochylił się nad Józkiem, otoczył jego szyję ramieniem i pocałował go w mordę…w tę cyniczną, opuchłą, pijacką mordę…. Józek oderwał się od jego twarzy. Zaklął. (…) Zatrząsł się, zakołysał i nóż z wściekłością rzucił na ziemię.
 
Zmiana perspektywy
W 1901 roku Korczak porzuca młodopolskie towarzystwo i wyprawia się dalej, niż kiedykolwiek zdarzyło mu się zajść w grupie – na Zacisze i Targówek. Idzie sam, bo zdaje sobie sprawę, że zrozumienie ludzi biednych wymaga całkowitego wyzbycia się wstępnych założeń, a zarówno dekadenckie rozmiłowanie w „dołach” jak i pozytywistyczna litość powodują wpychanie nędzarzy w ściśle określone role. Zaczyna też do niego docierać, że pomaganie nie może być powierzchowną aktywnością towarzyską, a decyzja o rozpoczęciu pracy z wykluczonymi wiąże się z olbrzymią odpowiedzialnością. W tej obserwacji można się doszukiwać źródeł jego późniejszej decyzji o poświęceniu całej swojej energii jednej, konkretnej grupie – dzieciom. Na razie oskarżycielsko pisze: Ale ja wam mówię, że w rękawiczkach wolno gwarzyć o tragicznym zgonie młodego m a l a r z a, ale nie o bójce nożowników w podmiejskiej karczmie lub utopionym w kloace niemowlęciu. Czapka z głowy, a papieros z pyska – reporterze.
Wyobrażenie o przemianie, która zaszła w sposobie patrzenia Korczaka na świat oddaje opublikowany w 1901 roku artykuł „Nędza Warszawy”. Kilkunastostronicowy, utrzymany właśnie w reportażowej konwencji tekst przedstawia życie i wartości ludzi, do których przylgnęło określenie „margines”. Społeczności, które jedenaście lat wcześniej Prus porównywał do stada „zdziczałych psów” Korczak opisuje z pokorą i bez poczucia wyższości. Reguły rządzące światem przedmieść uznaje za autonomiczne, co pozwala mu zaprzestać nieustannego odnoszenia warunków panujących w dzielnicach biedy do rzeczywistości śródmieścia, a mieszkańców uważać za gorszych tylko z powodu ich odmienności i ubóstwa. Jednocześnie daleki jest od idealizacji: rzeczowo punktuje patologie, każdą z nich interpretując z zachowaniem schematu geneza – stan rzeczy – skutki – możliwość pomocy. Wnioski, które stara się formułować mają dotyczyć istoty problemu, a nie jego symptomów, tak by nie było wątpliwości, że podejmowana pomoc rzeczywiście przyczyni się do trwałej poprawy warunków życia wykluczonych.
Doświadczenia zebrane na Zaciszu stały się dla Korczaka punktem wyjścia do napisania powieści Dziecko Salonu, publikowanej na łamach „Głosu”. Świat nędzarzy jest na jej stronach w oskarżycielski sposób skontrastowany z zakłamanym stylem życia warszawskich elit. Rozgłos towarzyszący wydaniu książkowemu sprawił, że do Korczaka już na zawsze przylgnęła opinia radykała, buntującego się przeciw własnemu środowisku.
 

Ilustracja do artykułu "Nędza Warszawy" z 1901 r.


 
Janusz Korczak
Nędza Warszawy (fragment)
 

Zima. Wieczór, godzina dziewiąta. Mróz.

Na szosie ciemno zupełnie: ani latarni, ani gwiazdy na niebie. Przydrożne drzewa tylko majaczą czarnymi konturami.

Idę w kierunku karczmy, która ma swoją tradycję w historii Warszawy. O wiorstę z okładem oddalona od rogatki przedmieścia, cieszy się przyjaźnią tych, dla których miasto nie zawsze bywa bezpieczne.
Zastępują mi drogę dwie postaci.

– A dokąd to? – pytają.

– Do karczmy. Proszę, chodźcie panowie ze mną.

– A fundujesz?

– Inaczej bym nie prosił.

Czuję, że się wahają, że nie ufają.

– No, zimno, panowie; chodźcie albo nie.

Szliśmy w milczeniu.

Czy daleko jeszcze? – pytam.

– A pan tu pierwszy raz?

– Pierwszy

– O, tam się świeci, to już karczma.

Rozumiem, że idą powodowani ciekawością; inaczej woleliby na szosie zakończyć naszą znajomość. Nie mogłem zauważyć w nich obawy, widziałem niedowierzanie, skrępowanie.

W karczmie zastaliśmy tylko jakiegoś przyjezdnego chłopka i „majstra”, który podobno od dwóch lat robi jakiś płot czy ogrodzenie – i skończyć go nie może.

Byłem trochę rozczarowany; jak każdy mieszkaniec śródmieścia sądziłem, że znajdę tu pełne izby strasznych postaci.

Postawiono przed nami pięć szklanek wódki – „monopolki”. Trzeba było pić.

Podczas całej biesiady biesiady rozmowę podtrzymywał jeden tylko „majster”; zastaliśmy go już nietrzeźwego; przy poczęstunku, który tak niespodziewanie spadł na niego, ożywił się i opowiadał o kolejkach które ludziom zarobek odebrałyby, o swoim płocie, o wojnie tureckiej.

Ci ludzie, którzy na trzeźwo zaledwie pojedynczymi wyrazami posługują się w swej mowie, pod wpływem alkoholu stają się rozmowni, szczerzy, weseli, towarzyscy, a często takie zdanie wypowiedzą, nad którym długo zastanawiać się trzeba, które czasem w podziw wprowadza.

– Bo dusza, proszę pana, lżejsza jest od wódki; to jak człowiek sobie wypije, to ta dusza się podnosi do góry, do góry, aż wypłynie nareszcie.

– I tylko wtedy można ją widzieć w człowieku?

– A tak.

– A jak za wiele wypij. to dusza może zupełnie wypłynąć i już nie wraca?

-A tak, i człowiek umiera.

I słyszy się oto podobne rozumowanie, tak różne od naszych pojęć; i widzi się, że tysiące ludzi w samej Warszawie hołduje tej zasadzie; i rozumie się, że żadne dowodzenia cyfrowe lekarzy nie przekonają ich, że wódka usypia, a nie budzi duszy, że psuje, nie zaś poprawia.

Tysiące przesądów nieznanych, zrodzonych w ciemności; tysiące poglądów opacznych, nie zbadanych, które koniecznie zbadać i znać należy. Inaczej walka z nimi niemożliwa.

Duszno i smutni mi było…

Gdym wychodził, towarzysze moi postanowili odprowadzić mnie do rogatki.

– Tu się ł o b u z y kręcą, jeszcze który pana zaczepi.

Pamiętam, że wypowiadając wyraz – „łobuz” zaśmiał się, a w śmiechu tym nieszczerym było wiele z owej duszy, która „wypłynęła od wódki”.

Na powrotnej drodze usłyszałem inne zdanie, nie mniej typowe:

– My, to my się nędzy nie boimy ani się śmierci nie boimy; my się tylko boimy niewoli.

A niewolą tą jest wszelka praca systematyczna, każdy stały dach nad głową, każdy obowiązek długotrwały, a nade wszystko – więzienie.

„My się nędzy nie boimy” – ogólna to zasada nędzarzy od urodzenia. Przywykli do niej, zżyli się z nią. wytworzyli sobie specjalną filozofię, specjalny nawet kodeks moralności, a jeśli odezwie się głos sponiewieranej duszy, to wódką go zagłuszą, żartem cynicznym zbędą.

– Dopóki mam, to piję, bawię się, a zachoruję, to pójdę do szpitala, a umrę, to mnie pochowają. A nie pochowają to nie.

Odprowadzili mnie do aż do latarni.

– A teraz sam pan już pójdzie.

Wyjąłem z sakiewki pozostałe pieniądze

– Nie, nie potrzeba.

– Ależ zimno jest, mogą się panom przydać.

– Niech da – rzekł jeden.

Zawrócili gwiżdżąc. Przyszło mi na myśl, że Pietro Caruso jest nieśmiertelną postacią. Melodia była smutna; ucichła i melodia kupletu operetkowego popłynęła w dal czarną.
Tak więc wyglądają ci, którzy „za złotówkę zamordują człowieka”, jak mi zapowiadano. Może to i straszni ludzi, ale tam na szosie, na mrozie – tylko nieszczęśliwi.
 

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×