fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Sklejanie Kościoła

Nie sądzę, by rację mieli ci, którzy wieszczą środowisku zgromadzonemu wokół o. Rydzyka krótki żywot. Problemem jest bowiem nie tyle sam redemptorysta, ile skala społecznego zapotrzebowania na proponowane przez niego „zastępcze formy satysfakcji i solidarności”.

ilustr.: Zosia Różycka


Nie sądzę, by rację mieli ci, którzy wieszczą środowisku zgromadzonemu wokół o. Rydzyka krótki żywot. Problemem jest bowiem nie tyle sam redemptorysta, ile skala społecznego zapotrzebowania na proponowane przez niego „zastępcze formy satysfakcji i solidarności”.
 
Nie ma o. Ludwik Wiśniewski szczęścia do wystąpień medialnych. Dwa lata temu jego płynący z głębokiej troski o Kościół list do abp. Migliore opublikowała – cóż, że bez zgody autora – „Gazeta Wyborcza”, dając sygnał do rozpoczęcia festiwalu pomówień zakonnika o „pożyteczny idiotyzm”. Ostatni zaś tekst o. Wiśniewskiego, który ukazał się w marcu w „Tygodniku Powszechnym” – cóż, że wyważony (choć mimo wszystko utrzymany w tonie j’accuse) – zaanonsowała boleśnie tabloidowa okładka z napisem: „kto niszczy polski Kościół” i wizerunkiem o. Tadeusza Rydzyka.
Impulsem, który skłonił o. Wiśniewskiego do wystąpienia z otwartą krytyką działalności toruńskiego redemptorysty, jest zaniepokojenie faktem, że „podziały polityczne są przenoszone do wnętrza Kościoła i w ten sposób przekreślają jego jedność”. „Słowa wygłaszane przez o. Tadeusza Rydzyka odbieram jako judzenie, a w rezultacie rozbijanie Kościoła i Narodu” – pisał dominikanin. Rozważmy jednak, czy samo ogłoszenie tej diagnozy – w gruncie rzeczy nienowej – nie zasklepia nas przypadkiem we wspomnianych podziałach.
 
Chytrość wyobraźni
Otwartość lubelskiego duszpasterza, deklarującego, że z wielu powodów uważa Radio Maryja za „prawdziwy skarb”, świadczy o jego trzeźwej ocenie ryzyka związanego z dalszą polaryzacją społeczności wiernych. Zarazem jednak zdaje się o. Wiśniewski nie wyciągać ostatecznych wniosków z przekonania, że toruńskie medium drążone jest przez niebezpiecznego „robaka” sprzeciwu. Dzieło o. Rydzyka zostało zbudowane na fundamencie podejrzliwości, która znajduje pożywkę w podsuwanym przez radiomaryjny dyskurs obrazie zamaskowanego wroga. Podejrzliwość ta przenika wszystkie chyba przedsięwzięcia inicjowane przez środowisko zgromadzone wokół rozgłośni. Wbrew opinii o. Wiśniewskiego sądzę więc, że „maniakalnie poszukujący wrogów” redemptorysta nie tylko nie zagraża jej istnieniu, lecz w jedynie możliwy sposób podtrzymuje jej społeczny zasięg i zwiera szeregi jej słuchaczy.
Mogłoby się wydawać, że jesteśmy już tylko o krok od powtórzenia diagnozy postawionej przez ks. Józefa Tischnera: Radio Maryja to wytwór „schorowanej wyobraźni”, wyłaniającej z siebie „wciąż nowe surogaty religii”, które „zrodzone z podejrzliwości, usprawiedliwiają podejrzliwość”. Kierunek ten zdaje się zresztą obierać sam o. Wiśniewski, gdy fenomen toruńskiej rozgłośni określa mianem „zbiorowego szaleństwa”, inspirowanego „wybujałą wyobraźnią” człowieka, którego „stać na każdą tezę, byle była wystarczająco katastroficzna”. Jeśli obydwaj duchowni mają rację, to – wbrew nadziejom wyrażonym przez autora – jedynym sposobem na poradzenie sobie z upolitycznieniem radia są rozwiązania siłowe. Z szaleńcami się nie dyskutuje, przeciwnie, należy ich izolować od „zdrowej tkanki” Kościoła. Nie jest tajemnicą, że polskich biskupów nie stać na wykonanie takiego posunięcia, i jest to niemoc poniekąd opatrznościowa.
Próbując rozpoznać przyczynę syndromu schorowanej wyobraźni, posłużył się ks. Tischner kategoriami na wpół marksistowskimi. Doszedł do wniosku, że religia bywa poręcznym narzędziem w rękach ludzi, którzy z własnej winy ponieśli klęskę, lecz nie poczuwają się do żadnej za to odpowiedzialności. W religii znajdują oni swoje usprawiedliwienie, z niej też wyprowadzają nadzieję na potępienie urojonych winowajców. Taka religia – czy może raczej religijność – staje się „opium przegranych”, które – jak pisze ks. Tischner – wycisza świadomość ich własnej ułomności, wzmaga zaś świadomość ułomności wrogów i popycha do zamykania się w patologicznych wspólnotach. Teraz pozostaje tylko pod „przegranych” podstawić zawiedzionych transformacją „klientów komunizmu”, a w radiomaryjnej narracji dojrzeć formę kompensacji ich społeczno-ekonomicznego niepowodzenia. Proste? Owszem, niestety aż za bardzo.
 
Zarządzanie gniewem
Znacznie ciekawszy widok na „krainę schorowanej wyobraźni” roztacza się z perspektywy zaproponowanej przez francuskiego politologa Gillesa Kepela. W klasycznej już książce „Zemsta Boga” wykazuje on, że fundamentalistyczne ruchy religijne rodzą się w odpowiedzi na niespełnione obietnice modernizacji. Z taką sytuacją mieliśmy do czynienia w latach siedemdziesiątych, kiedy to kryzys naftowy w swoich kolejnych odsłonach nakręcił spiralę inflacji i bezrobocia, doprowadzając do „zacięcia się mechanizmów solidarności państwa opiekuńczego”. Dziwaczny dyskurs fundamentalistów i ich alternatywne formy socjalizacji nie są więc – jak uważał ks. Tischner – wytworami chorego umysłu, lecz „świadectwem głębokiego społecznego niepokoju”, związanego z nastaniem rzeczywistości pozbawionej dawnych punktów odniesienia. Nie stanowią ariergardy minionej epoki, lecz „par excellence wytwór naszych czasów”.
Powyższy schemat interpretacyjny może nam posłużyć do opisania skutków polskiej transformacji ustrojowej. Pomocna okazuje się również „Klęska «Solidarności»”, książka napisana przez amerykańskiego socjologa Davida Osta. Ost twierdzi, że przestawienie gospodarki ze stosunkowo egalitarnego modelu socjalistycznego na mało opiekuńczą wersję kapitalizmu doprowadziło do zakrzepnięcia struktur klasowych, które zmniejszyły równość szans i mobilność społeczną. W ludziach, którzy znaleźli się „na dole”, zrodziło to poczucie niesprawiedliwości, które z czasem spiętrzyło się w klasowym gniewie. Gniew ten – pisze Ost – można organizować według kryteriów ekonomicznych, gdy rozbieżne interesy stają się przedmiotem negocjacji, lub według kryteriów tożsamościowych, gdy kieruje się go na różnego rodzaju „innych”, których obciąża się winą za koszty transformacji. W tym ostatnim, niestety, wyspecjalizowała się polska prawica.
W państwach wielonarodowych, takich jak była Jugosławia, pomysłem prawicy na organizowanie klasowego gniewu było podsycanie nacjonalizmów. W państwach jednorodnych pod względem etnicznym i wyznaniowym, takich jak Polska, populiści sięgali raczej po inne „zastępcze formy satysfakcji i solidarności”: antykomunizm i fundamentalizm religijny, niepozbawiony zresztą akcentów antysemickich. Działali oni w myśl zasady: „Może nie potrafimy poprawić sytuacji ekonomicznej, ale możemy dołożyć «komunistom» i «ateistom», przez których znaleźliśmy się w tym bagnie”. Pod konkluzją Osta podpisałby się zapewne również Kepel: „Namiętność pojawia się znów wtedy, gdy ludzie nie mogą uwierzyć w postęp”. Stąd „szare sieci”, „układy” i „pełzająca ateizacja”, znane z wieców prawicy, stąd także apokaliptyczne wizje o. Tadeusza Rydzyka – orędzie skrojone na miarę czasów społecznej atomizacji.
 
To tylko strach
Współodczuwam z o. Wiśniewskim, gdy boleje on nad religijnym motywowaniem przedsięwzięć o charakterze politycznym. Nie jestem jednak pewny, czy można tu mówić o „manipulowaniu żarliwą religijnością”, jeśli w pewnej przynajmniej mierze religijność ta stanowi wynalazek samego o. Rydzyka. Zagospodarował on zbiorowy wstrząs emocjonalny, zwany czasem „traumą wielkiej zmiany”, podsuwając wielu ludziom przekonującą odpowiedź na pytanie o przyczyny ich niepowodzenia. Ukształtowana w ten sposób religijność jest polityczna ze swojej najgłębszej istoty. Nie sądzę zatem, by rację miał o. Tomasz Dostatni, wieszczący środowisku zgromadzonemu wokół o. Rydzyka krótki żywot. Problemem jest bowiem nie tyle sam redemptorysta, ile skala społecznego zapotrzebowania na proponowane przez niego „zastępcze formy satysfakcji i solidarności” oraz brak politycznej dla nich alternatywy.
Radio Maryja oferuje swoim słuchaczom towar stosunkowo rzadki we współczesnym świecie: uczestnictwo we wspólnocie. Sytuując Heideggerowskie rozróżnienie na strach i trwogę w kontekście społecznym, włoski filozof Paolo Virno doszedł do wniosku, że doświadczanie strachu związane jest właśnie z życiem w ustabilizowanej wspólnocie, która daje swoim członkom poczucie względnego bezpieczeństwa. Nie trzeba dodawać, jak wiele znaczy ono dla ludzi, którzy utracili je wraz z przekonaniem o własnej podmiotowości i sprawczości. Konkretne zagrożenia, takie jak bezrobocie czy ubóstwo, jeśli przeżywane są w obrębie wspólnoty, wywołują strach. „Ale na zewnątrz, poza wspólnotą – Virno ma tu na myśli życie w oderwaniu od wspólnego języka i wspólnych praktyk – strach traci swoje konkretne i ściśle określone przyczyny, staje się wszechobecny, nieprzewidywalny i stały. Krótko mówiąc: poza wspólnotą strach staje się trwogą”.
Przekonanie, że polski Kościół w coraz mniejszym stopniu stanowi wspólnotę, popchnęło o. Wiśniewskiego do napisania odważnego artykułu. Medialna krytyka działalności toruńskiego redemptorysty jest jednak, w moim przekonaniu, drogą donikąd. Myślę bowiem, że głębokie podziały, z którymi mamy dziś do czynienia, towarzyszą procesowi atomizacji społeczności wiernych i – jako takie – stanowią skutek rozerwania wspólnoty na znacznie bardziej podstawowym poziomie. Jest to jeden z powodów, dla których ludzie Kościoła powinni zwrócić uwagę na odtwarzanie się klasowej struktury społeczeństwa. Wbrew pozorom, problemy społeczne wpływają na funkcjonowanie struktur kościelnych nawet wówczas, gdy nie rozumiemy ich i nie chcemy o nich mówić. A powinniśmy, ponieważ posklejanie rozbitego Kościoła mogłoby być pierwszym krokiem do zmniejszenia napięć w niemniej potłuczonym społeczeństwie.
 
Lekcja geografii
Miejscem, w którym mogłaby kształtować się więź pomiędzy członkami polskiego Kościoła, jest parafia. Jeszcze do niedawna stanowiła ona klasyczny przykład wspólnoty terytorialnej, a więc – w warunkach socjalistycznego miasta – wspólnoty losu. A jednak już w 1971 roku Bohdan Cywiński, wówczas redaktor „Znaku”, ostrzegał przed sytuowaniem duszpasterstw specjalistycznych poza strukturami parafialnymi, co redukowało ich oddziaływanie do bardzo wąskich elit, odciąganych przy okazji od wspólnot lokalnych. Dziś w największych miastach mamy do czynienia z deterytorializacją życia parafialnego na poziomie 25 procent. Zjawisko to, popularnie zwane churchingiem, dotyczy przede wszystkim ludzi o wysokim kapitale kulturowym. W parafiach pozostają raczej ci starsi, gorzej wykształceni, o niższych dochodach i niższej pozycji zawodowej. To spośród nich rekrutuje się znaczna część słuchaczy Radia Maryja.
Socjologowie religii powiadają, że wspólnoty losu ustąpiły dziś miejsca wspólnotom wyboru, do których trafiają katolicy pragnący świadomie zaspokajać swoje potrzeby religijne. Dodatkowym czynnikiem motywującym wiernych o wyższym kapitale kulturowym do porzucania „skostniałych struktur” jest stopień klerykalizacji życia parafialnego, który – w powiązaniu z rzeczywistym bądź wyobrażonym stopniem jego „uradiomaryjnienia” – skutecznie wypycha liberalnych inteligentów poza obręb dawnych wspólnot terytorialnych. Formując swoją wiarę niemal wyłącznie wśród ludzi nam podobnych, tracimy wrażliwość na obecność w Kościele „innych”, wśród nich również i tych, których pogardliwie przezywamy „moherowymi beretami”. Proces ich stereotypizowania – o czym pisaliśmy w numerze „Kontaktu” poświęconym zjawisku chamofobii – nie różni się znacząco od procesu kreowania „barbarzyńców” w minionych epokach.
Być może zabrzmi to dziwacznie, ale sądzę, że z parafiami jest trochę tak jak ze szkołami. Z tą oczywiście różnicą, że obowiązkowi szkolnemu nie odpowiada żaden obowiązek praktykowania wiary. Jeśli szkoła ma wyrównywać szanse i łagodzić napięcia społeczne, to powinna gwarantować możliwość spotkania każdego z każdym. Jest to szczególnie trudne w pokawałkowanej przestrzeni kapitalistycznego miasta, gdy nawet rejonizacja nie stanowi już dobrego rozwiązania. Podobnie, nie ma już powrotu do klasycznych miejskich parafii, ze wszystkimi ich zaletami, ale i wadami, na które nie wolno nam przymykać oczu: anonimowością, klerykalizmem, duszpasterską bylejakością. Geografię polskiego Kościoła powinniśmy dziś zacząć pisać na nowo. Więcej tu znaków zapytania niż odpowiedzi. Ale wiem jedno: są sprawy znacznie ważniejsze niż nasze – tak zwanych inteligentów katolickich – prawo do zaspokajania swoich potrzeb.
 
***
W zakończeniu drugiej części swojego tekstu o. Ludwik Wiśniewski podzielił się marzeniem o Kościele, w którym jest miejsce dla wszystkich polskich chrześcijan, nie wyłączając o. Tadeusza Rydzyka. „Jestem przekonany, że dopiero wtedy, kiedy zaczniemy rozmawiać jak siostry i bracia, zaczniemy zbierać to, cośmy rozproszyli i pogubili” – dodał. Podpisuję się pod tym zdaniem, wyrażając jednak przekonanie, że elementarna solidarność pomiędzy nami może wyrosnąć tylko na gruncie naszej współodpowiedzialności za Kościół i za siebie nawzajem. To zaś nie wydaje się możliwe, dopóki nie uda nam się w nieznanej jeszcze formie odtworzyć naszego poczucia wzajemnej zależności.
 
Artykuł został przygotowany z myślą o publikacji w „Tygodniku Powszechnym”. Redakcja przyjęła go, lecz w ciągu kolejnych dwóch miesięcy tekst się nie ukazał.

 
Przeczytaj inne teksty Autora.
 

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×