fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Reguły ponad wszystko

Takie stawianie sprawy – PiS, nie ważne jak zły, jest jedyną obecnie mogącą rządzić w Polsce siłą „nieneoliberalną”, w związku z tym musimy go zaakceptować, bowiem neoliberalizm jest największym zagrożeniem dla Polski – jest moim zdaniem tezą błędną i niebezpieczną na kilku poziomach.
Reguły ponad wszystko

Znana z fizyki trzecia zasada dynamiki Newtona – każda akcja wywołuje reakcję – świetnie opisuje powyborczy krajobraz w naszym kraju. Zmiany przeprowadzane przez PiS wywołały protesty społeczne KOD. Działania rządzących i protesty części obywateli zmuszają do opowiedzenia się po którejś ze stron (albo przynajmniej głośnego wyrażenia swojej neutralności i głębokiego uzasadnienia tego poglądu) kolejnych aktywnych członków sceny społeczno–politycznej.Jednym z ciekawszych pól dyskusji jest spór między liberałami a „lewicowcami”. Pierwszych charakteryzuje zawzięta krytyka rządów Jarosława Kaczyńskiego, obrona państwa prawa, demokracji i dorobku III RP. Drudzy, choć nie są wyborcami PiS, mają jednak wiele zarzutów do III RP, a za głównego wroga uznają neoliberalizm. Grupa liberałów dzieli się na dwie części. W jednej stoją obrońcy obecnego systemu gospodarczego, wyznawcy konsensusu waszyngtońskiego (Balcerowicz, Petru, Gadomski). Drugą tworzą ludzie o zdecydowanie lewicowej wrażliwości, dziś zawieszający jednak walkę z globalnym kapitałem, a największego wroga widzący w Kaczyńskim (Sierakowski, Michalski, a chyba nawet Karol Modzelewski, mówiący w wywiadzie dla GW: „Dyktatura nie jest lekarstwem na niesprawiedliwość”).

To właśnie debata tego skrzydła frakcji liberalnej z „lewicowcami” wydaje się szczególnie interesująca. Dotychczas bowiem grupę tę można było uznać za część (i to nawet intelektualnie znaczącą) polskiej lewicy. Najnowszą falę tej dyskusji wywołał tekstem „Kopnęli nam w stolik” w Gazecie Wyborczej Jan Sowa. Autor wyraził w nim kilka śmiałych tez.

ilustr.: Zuzia Wojda

ilustr.: Zuzia Wojda

Rzeczpospolita Nieubezpieczonych

Pierwsza z nich brzmi jasno: „Oczywiście, rządy PiS niosą duże zagrożenie. Nie zgodziłbym się jednak, że stanowią one najgorszą rzecz, jaka zdarzyła się w III RP, ani że są złem wcielonym. […] Najgorszą rzeczą, jaka zdarzyła się w III RP, jest 2,5 miliona Polaków i Polek pozbawionych ubezpieczenia zdrowotnego, a więc dostępu do służby zdrowia, chociaż konstytucja gwarantuje wszystkim powszechne i bezwarunkowe prawo do korzystania z niej. Nie przypominam sobie powszechnej mobilizacji strażników konstytucji z związku z tym skandalem”. Sam będąc zwolennikiem powszechnej, publicznej służby zdrowia, oczywiście dostrzegam problem tak dużej grupy obywateli nieobjętych ubezpieczeniem zdrowotnym. Słysząc jednak słowa o „najgorszej rzeczy” – czyli jak rozumiem największym problemie naszego kraju – wypowiadane w dodatku z zarzutem, że nikt się nim nie przejmuje, natychmiast mam ochotę zapytać: co zrobił z tym Jan Sowa? Nie jestem w tym poglądzie odosobniony. Pytanie takie zadała już na łamach Krytyki Politycznej Agata Bielik-Robson w tekście „Czy istnieje lewica liberalna”, a Jan Sowa w odpowiedzi „Proszę nie przeszkadzać” pyta, czy jest sens bawić się w swoich biografów. Trochę to niekonsekwentne – sam Sowa zagląda przecież do biografii „strażników konstytucji”, jednoznacznie stwierdzając brak ich mobilizacji w związku z tą kwestią.

Warto jednak pogłębić dyskusję nad tym ważnym problemem. Czy można powiedzieć coś więcej o nieubezpieczonych, niż tylko podać ich liczbę i wskazać przepis Konstytucji, który jest jawnie łamany? Próbował zrobić to Witold Gadomski w tekście „Szklanka do połowy pełna”, wskazując konkretne grupy nieobjęte ubezpieczeniem, z czego ma wynikać, że w większości są to ludzie sami rezygnujący z opieki medycznej państwa. Sowa w artykule „Socjalizm albo barbarzyństwo” odpowiada: „Nie znam biografii 2,5 mln ludzi pozbawionych ubezpieczenia zdrowotnego w Polsce, nie mam więc takiego komfortu jak Gadomski, aby wiedzieć, że ich sytuacja jest «w ogromnej większości przypadków» wynikiem ich zaniedbań”. Szkoda. Nie jest dobrze, kiedy socjolog, sygnalizując największy społeczny problem naszego kraju, nie jest w stanie w żaden sposób wypowiedzieć się na jego temat. Nie wiemy więc (a przynajmniej nie jest to wiedza powszechna) nic o przyczynach braku ubezpieczeń, a co może ważniejsze: o ich skutkach – czy ludzie ci leczą się w niepaństwowych placówkach, a jeśli nie, to jak wpływa to na ich stan zdrowia i oczekiwaną długość życia. Nie wiemy też, jak ta sytuacja wygląda w innych krajach Europy. Czy Polska jest tu znów wyspą, tym razem czarną? Czy wszystkie kraje UE gwarantują swoim obywatelom bezwarunkowy dostęp do opieki zdrowotnej w konstytucji (na przykład Dania w ustawie zasadniczej w ogóle nie podejmuje tego problemu), czy może Polska ustawa zasadnicza idzie tu bardzo daleko?

W tekstach Jana Sowy nie znajdziemy odpowiedzi na te pytania. W związku z tym zastanawiam się, czy faktycznie w centrum zainteresowania tego autora znajdują się nieubezpieczeni? Tym bardziej że chwilę później dowiaduję się, że za taki stan rzeczy odpowiadają „wszystkie poprzednie rządy, a szczególnie ci, którzy rządzili długo i w czasach dobrej koniunktury, czyli PO”. Warto tu przypomnieć, że tuż po przejęciu władzy przez Platformę Obywatelską wybuchł największy na świecie kryzys gospodarczy od osiemdziesięciu lat. Nawet jeśli w kolejnych latach notowaliśmy wzrost PKB (który to czynnik ani zdaniem Sowy, ani moim zdecydowanie nie mówi wszystkiego o sytuacji ekonomicznej kraju), nie oznacza to jeszcze, że znajdowaliśmy się w okresie dobrej koniunktury, a główne działania rządu można było z łatwością skierować w obszary zaniedbane przez wcześniejsze władze.

Nie jest moim celem pełne usprawiedliwienie Platformy. Partia ta w kwestii ubezpieczeń zdrowotnych, podobnie jak w wielu innych dziedzinach, nie zrobiła wystarczająco wiele, aby Polskę z czystym sumieniem można było nazwać państwem przynajmniej dążącym do realizacji zasady sprawiedliwości społecznej. Nie zgadzam się jednak z kolejną tezą Sowy, wedle której ostatnie lata były czasem hulającego neoliberalizmu, a jedyną realną siłą mogącą wystąpić przeciwko niemu jest PiS. Idąc dalej tym tropem, musimy – chcąc, a nawet bardzo nie chcąc – kibicować PiS-owi w realizacji lewicowego programu, przynajmniej do czasu, kiedy Razem albo inna partia naprawdę socjaldemokratyczna będzie w stanie przejąć w Polsce władzę. W przeciwnym wypadku grozi nam koalicja Nowoczesnej i PO, o której Sowa mówi, że nie chce nawet myśleć, „jak straszny byłby to rząd”. Takie stawianie sprawy – PiS, nieważne jak zły, jest jedyną obecnie mogącą rządzić w Polsce siłą „nieneoliberalną”, w związku z tym musimy go zaakceptować, bowiem neoliberalizm jest największym zagrożeniem dla Polski – jest moim zdaniem tezą błędną i niebezpieczną na kilku poziomach.

Zwrot Tuska

Po pierwsze należy krytycznie, ale i rzetelnie ocenić rządy PO. Nawet jeśli uznamy aparat tej partii w ogólności za neoliberalny (trudno z tym dyskutować przy wychodzących co chwila na światło dzienne aferach, ostatniej związanej z byłym rektorem Uniwersytetu Łódzkiego, obecnie posłem Platformy), czy to samo możemy powiedzieć o drugiej kadencji rządu Platformy? Gabinet Donalda Tuska, a później Ewy Kopacz, z mniej lub bardziej pragmatycznych pobudek ograniczył pole działania jednej z najbardziej neoliberalnych instytucji  naszego kraju – OFE. Duże, być może rewolucyjne zmiany zaszły w polityce prorodzinnej: znaczący wzrost dostępu do żłobków i przedszkoli, prorodzinne ulgi podatkowe, karta dużej rodziny, wydłużenie urlopów macierzyńskich (więcej piszemy o nich w innych tekstach w dwutygodniku, między innymi w trzyczęściowym wywiadzie z Jackiem Cichockim). Zmiany te były odcinkowe, niekompletne, dla ludzi lewicy (również dla mnie) zdecydowanie niewystarczające, szczególnie zaniedbany został obszar rynku pracy. O tych już przeprowadzonych Platforma nie potrafiła skutecznie opowiedzieć. Nie znaczy to jednak, że wcale ich nie było, a Tusk podążał dokładnie ścieżką wytyczoną przez Balcerowicza w 1989 roku, którą szli wcześniej, obniżając podatki dla najbogatszych w latach 2001–2007 Miller z Kaczyńskim. Śmiem twierdzić więcej: był to najmniej neoliberalny rząd w tym wieku, a być może w całej III RP. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego. Skoro zmiana sposobu myślenia o ekonomii dotknęła nawet Międzynarodowy Fundusz Walutowy, którego szefowa bez skrępowania zaczęła cytować Marksa, jej odblaski musiały dotrzeć również i nad Wisłę. Zmiana podejścia do gospodarki wprowadzona przez rząd Tuska i Kopacz była na tyle istotna, że przestraszyła twórcę dotychczasowego ładu, Leszka Balcerowicza – wreszcie w Polsce ktoś zaczął realizować program ewidentnie sprzeczny z jego poglądami – i dała impuls do powstania Nowoczesnej.

do jana sowy 3

ilustr.: Zuzia Wojda

Patrząc z tej perspektywy, można zupełnie inaczej ocenić polską scenę polityczną. Mamy na niej neoliberalną Nowoczesną i PO z PiS, które w kwestiach ekonomicznych stoją wcale nie tak daleko od siebie. Żadna z tych partii nie proponuje rewolucji w stawkach najważniejszych podatków (VAT, akcyza, PIT, CIT), obie w kampanii wyborczej zwracały uwagę na rynek pracy, postulując wprowadzenie minimalnej stawki godzinowej. Obie widzą problem niskiej dzietności, jedna wprowadziła punktowe, ale istotne zmiany w kilku kwestiach, druga jeden wielki program 500+. Różnice pojawiają się ze względu na odmienne elektoraty. PiS zapowiadał opodatkowanie zachodnich banków i firm, a przede wszystkim wytropienie wielkich wyłudzeń w VAT, szukając kolejnych układów. PO proponowała jedną daninę na rzecz państwa (łączącą PIT i składki społeczne) klasie średniej. Obie partie wyszły z liberalnego zdziecinnienia, żadna nie jest w stanie zaspokoić wyborcy lewicy. Wskazywanie posunięć PiS w kwestiach ekonomicznych jako jakościowo różnych w porównaniu do poprzedniego rządu, a jednocześnie straszenie tym, co stanie się, jeśli Prawo i Sprawiedliwość straci władzę (przynajmniej dopóki Nowoczesna nie zdobędzie samodzielnej większości), nie wydaje się więc racjonalne.

Reguły gry

Po drugie postrzeganie neoliberalizmu jako największego zagrożenia dla Polski wskazuje na niedocenienie, a być może niezrozumienie sedna zmian przeprowadzanych przez Kaczyńskiego. Mogą one zahamować proces integracji ze światem zachodnim i ponownie, trwale wypchnąć nas na wschód. Stworzyć sytuację, w której zamiast narzekać, dyskutować i buntować się przeciw konkretnym rozwiązaniom gospodarczym proponowanym przez UE, na przykład TTIP, będziemy zdani na łaskę bądź niełaskę kapitału, nie będąc członkiem żadnego z ciał mogących realnie mu się przeciwstawić. Problem ten w wielu tekstach opisuje Cezary Michalski.

Kolejnym mogącym budzić obawy procesem jest zawłaszczenie przez ludzi oddanych PiS instytucji państwa. I nie chodzi tu o nadużycia, typowe, a zarazem zawsze godne pożałowania praktyki każdej władzy. Chodzi o konkretny projekt przejęcia wpływu i kontroli nad jak największą częścią otaczającej nas rzeczywistości, świadomą strategię Kaczyńskiego realizowaną na każdym froncie – od bezpardonowego przejęcia telewizji, poprzez podporządkowanie rządowi – a co za tym idzie: partii – prokuratury, służby cywilnej, aż do monitoringu wydarzeń kulturalnych przez wicepremiera Glińskiego, sprowadzenie urzędników, prokuratorów, dziennikarzy mniej lub bardziej rzetelnych, niezależnych i obiektywnych do roli funkcjonariuszy partyjnych. Wszystko wspomagane zwiększoną inwigilacją obywateli. Nie jest to jedynie zamach na liberalne, jednostkowe wolności, ale koniec mitu państwa będącego czymś więcej niż narzędziem władzy monopartii. To właśnie stanowi o tak dużym podobieństwie PiS do PZPR, które słusznie zauważył Sowa. Szkoda, że w swojej analizie nie poszedł dalej. Nie zwrócił uwagi na obłudną antyniemieckość retoryki przypominającą czasy Moczara. Na wskazywanie przez Kaczyńskiego zewnętrznych i wewnętrznych wrogów, którzy „próbują ciągle podnieść rękę na Polskę, na co obecna władza stanowczo nie pozwoli” – język bliski Cyrankiewiczowi z 1956 roku.

To właśnie jest sedno zamachu PiS na liberalną demokrację. Nie tyle na prawa i wolności jednostki, które, jak pisze Sowa, faktycznie może przestają być tak istotne, kiedy „nie ma co włożyć do garnka”. Chodzi o zmianę sfery polityki w sferę walki – kto nie z nami, ten przeciw nam: komunista i złodziej, wróg. Budowanie poparcia politycznego na antagonizmie, podziale tak głębokim, że nie pozostaje już żadne pole do dyskusji, skoro przeciwnicy polityczni są zdrajcami narodu, „mordercami poprzedniego prezydenta”. W takim świecie nie potrzeba głębokich różnic ekonomicznych, aby zwykli ludzie zaczęli zrywać z sobą kontakty, darzyć się wrogością czy stosować wobec siebie agresję. Przez używanie takiego języka radykalizują się wszyscy, oczywiście nie tylko wyborcy PiS.

To zagrożenie, którego zdaje się nie dostrzegać dzisiejsza lewica, rozumieli już starożytni Ateńczycy. W swoim ustroju wprowadzili procedurę ostracyzmu. Wedle najnowszych badań historyków jej celem wcale nie było skazywanie na wygnanie kandydatów na tyranów, ale utrzymywanie przez elity polityczne podstawowego poziomu zaufania do siebie nawzajem. Utrzymywania sporów politycznych w na tyle „niskiej temperaturze”, aby przynajmniej raz w roku można było się porozumieć.
Wizja polityki, w której jest miejsce na rozmowę i kompromis, przeciwnicy darzą się podstawowym poziomem zaufania, a zasady prawa, podstawowe reguły gry są przestrzegane przez wszystkie strony, jest charakterystyczna dla powojennego ładu panującego w Europie Zachodniej, a od 1989 roku również w Polsce. Nie twierdzę, że wizja ta była i jest zawsze, przez wszystkich w pełni realizowana. Polityka nigdy nie jest prowadzona w białych rękawiczkach. Problem w tym, że jest ona po prostu sprzeczna z wizją Jarosława Kaczyńskiego, który z zasady buduje poparcie na wrogości i nie cofa się w tym przed niczym, tym razem wracając nie do PRL, ale do Polski międzywojennej. Nikomu, kto zna historię, nie trzeba przypominać, jak może być to niebezpieczne.

Lewica walcząca czy łącząca?

Jak w związku z tym powinna zachować się lewica? Czy przyjmując mój punkt widzenia na rządy PiS, powinna stanąć ręka w rękę z Ryszardem Petru? Zdecydowanie nie. Doceniam argumentację Sowy, wedle której trzeba wreszcie znaleźć czas na bycie naprawdę lewicowym – realną walkę o podstawowe postulaty programu. Można zrozumieć Adriana Zandberga, który twierdzi, że najważniejsze dla Razem jest uzyskanie wiarygodności. Mam jednak wrażenie, że próbując wyrwać się z obozu liberalnego, lewicowcy chcą zerwać z nim przy tym wszelkie kontakty.

Nie rozumiem, dlaczego na manifestacji KOD w obronie TK zabrakło formalnego głosu partii Razem. Wystąpienie na jednej mównicy nie oznacza jeszcze stania w jednym szeregu. Nie trzeba od razu robić sobie selfie z przeciwnikami politycznymi. Wręcz przeciwnie: w czasie publicznej manifestacji można z całą mocą zaznaczyć, że należy bronić Konstytucji w każdej części, tak samo stanowczo w tej dotyczącej praw socjalnych. Można odczytać artykuł dotyczący powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych i wyrazić nadzieję na współpracę w tej kwestii wszystkich obrońców Konstytucji. Ja również, podobnie jak Sowa, nie przypominam sobie żadnej mobilizacji w związku z tą sprawą. Choć za brak realizacji tego zapisu ustawy zasadniczej odpowiedzialni są przede wszystkim politycy, pośrednio odpowiadamy za to my wszyscy – obywatele III RP. Nikt, nie tylko „obrońcy Konstytucji” spod znaku KOD, nie zrobił w tej kwestii wystarczająco wiele. Zamiast więc nazywać ich mobilizację „paniką moralną” może lepiej zaprosić ich do walki o rzeczywistą realizację postulatów naszej Konstytucji? Doceniam projekt pracy u podstaw, jaki stawia sobie partia Razem, nie rozumiem tylko, dlaczego wyklucza to bezpośrednią rozmowę z pięćdziesięcioma tysiącami zmobilizowanych Warszawiaków. Większość z nich prawdopodobnie nawet nie zna 68 artykułu Konstytucji RP. Kto ma ich z nim zapoznać, jeśli nie Adrian Zandberg? Nie łudźmy się, że zrobi to Ryszard Petru.

Bardziej niż rozróżnienie na lewicę radykalną i liberalną interesuje mnie podział na lewicę walczącą – konfrontującą się z każdym nie dość lewicowym (co moim zdaniem postuluje Sowa) – i łączącą, budującą wspólnotę. Polityka jest sztuką realizowania własnych interesów, szukania kompromisów, gdy są one możliwe i mówienia non possumus, gdy nie można zrezygnować z własnych postulatów dla zachowania swojej tożsamości. Przykładem takiej postawy jest postać Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Potrafił on rozmawiać z komunistami, skompromitowanymi przecież wielokrotnie bardziej niż politycy PO. Nie odebrało mu to jednak wiarygodności, w kluczowym momencie powiedział bowiem, ryzykując własnym zdrowiem i życiem, „nie możemy”. Nie da się wymienić z dnia na dzień całej klasy politycznej. Razem, chcąc skutecznie realizować swój program, będzie musiało wejść w mniej lub bardziej trwałe koalicje z dotychczas rządzącymi. Nazywanie ich wszystkich, jako zbioru, skompromitowanymi, mówienie non possumus wystąpieniu w tym samym miejscu i czasie nie tworzy obrazu partii umiejącej przekonywać politycznych oponentów do swoich racji.

Walki z patologiami kapitalizmu nie da się wygrać w pojedynkę. W walce tej lewica i klasa średnia stoją raczej po tej samej, a nie przeciwnej stronie barykady. Aby skutecznie zatrzymać wzrost nierówności – polegający głównie na niekontrolowanym wzroście bogactwa najzamożniejszego procenta czy nawet promila ludzkości – należy szukać sojuszników wśród wszystkich, dla których proces ten jest niebezpieczny. W tekście „Nie przeszkadzać” Sowa słusznie wskazał korzyści, jakie z powstania państwa opiekuńczego uzyskała klasa średnia. Rozmawiajmy z nią więc i edukujmy, jednocześnie twardo broniąc prawa do opieki medycznej czy praw pracowniczych. Bądźmy lewicą łączącą, realizujmy powojenną wizję polityki, gotową na kompromis tam, gdzie to możliwe; tak daleką od tego, co reprezentuje sobą obecna władza.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×