fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Po biednej stronie płotu

Gdy sięgniemy po rachunek ekonomiczny, okaże się, że prywatne nie zawsze jest bardziej efektywne od wspólnego. Nie wspominając już o tym, że na gruncie katolickiej nauki społecznej własność prywatna pozostaje podporządkowana zasadzie powszechnego przeznaczenia dóbr. Innymi słowy: nie ma czegoś takiego jak posiadanie dóbr dla ich posiadania.

ilustr.: Kuba Mazurkiewicz

Z Miszą Tomaszewskim rozmawia Błażej Strzelczyk. Fragment wywiadu pochodzi z „Tygodnika Powszechnego” nr 38/2015. 

BŁAŻEJ STRZELCZYK: Znasz swoich sąsiadów?
MISZA TOMASZEWSKI: Coraz mniej.
A gdzie mieszkasz?
W ścisłym centrum Warszawy. Wokół prawie same kamienice odbudowane z gruzów tuż po wojnie. Dom, w którym mieszkam, jest jedną z niewielu „plomb” w okolicy. Zbudowano go w latach 50., z myślą o pracownikach Instytutu Badań Jądrowych w Świerku. Jednym z nich był mój dziadek.
Kto dziś mieszka w tym budynku?
Pracowników Instytutujest już niewielu, kilka lat temu na drzwiach jedna po drugiej zaczęły pojawiać się klepsydry. Mieszkania przeszły na własność ich rodzin. Spora część jest wynajmowana, więc rotacja lokatorów jest duża. Sąsiedni budynek z częścią podwórka, na którym w dzieciństwie grywałem w piłkę, zreprywatyzowano. Nowy właściciel skokowo podniósł składkę na fundusz remontowy i większość lokatorów musiała się wyprowadzić. Na zebrania naszej wspólnoty mieszkaniowej mało kto przychodzi. Co to zresztą za wspólnota…
Wcześniej była?
Nie chcę romantyzować postpeerelowskiej przeszłości, ale jeszcze w latach 90. wielkim atutem Warszawy, i pewnie nie tylko Warszawy, było to, że na jednym piętrze budynku w centrum mieszkali profesor, hydraulik i emerytowany milicjant. Ich światy siłą rzeczy się przenikały, co w jakiejś mierze tępiło uprzedzenia i sprzyjało kształtowaniu lokalnych wspólnot. Był dozorca, który dbał o porządek. W naturalny sposób tworzyły się jakieś reguły kontroli społecznej, związane z użytkowaniem wspólnej przestrzeni. Ktoś powie, że dozorca mógł być pijany od świtu do nocy, a wspólne podwórko – zaśmiecone i zaszczane. Jasne, mogło być i tak. Ale nikt mi nie wmówi, że do rozwiązania tych problemów niezbędne było grodzenie przestrzeni i prywatyzacja usług publicznych.
(…)
Czyli jeśli budujemy małe wspólnoty, to wcale nie jest aż tak źle?
O ile to są wspólnoty, a nie luźne zbiory jednostek zamieszkujących apartamentowce lub zamknięte osiedla.
Nie uciekniemy jednak od dużych wspólnot, takich jak np. wspólnota mieszkańców miasta, która współużytkuje jego drogi i środki komunikacji. Burmistrz Bogoty powiedział kiedyś, że rozwinięte miasto to nie takie, w którym biedni jeżdżą samochodami, tylko takie, w którym bogaci jeżdżą komunikacją miejską. W Polsce ciągle mamy z tym problem. To spadek nie tylko po PRL-u, ale i po ostatnich 25 latach. Nadal wierzymy, że lepiej mieć własny samochód i tkwić w kilometrowych korkach – na warszawskich drogach „tragedia wspólnego pastwiska” rozgrywa się codziennie – niż przesiąść się w autobus lub nawet pozostać w samochodzie i zdecydować się na carpooling. Gdy sięgniemy po rachunek ekonomiczny, okaże się, że prywatne nie zawsze jest bardziej efektywne od wspólnego. Nie wspominając już, że na gruncie katolickiej nauki społecznej własność prywatna pozostaje podporządkowana zasadzie powszechnego przeznaczenia dóbr. Innymi słowy: nie ma czegoś takiego jak posiadanie dóbr dla ich posiadania – czy byłyby to prywatne źródła wody w okresie suszy, opatentowane leki w czasie epidemii czy grunty miejskie służące spekulacji w warunkach niedoboru mieszkań.
Od 25 lat powtarza się, że ważniejsza od współpracy jest konkurencyjność.
„Krytyka Polityczna” wydała książkę amerykańskiej antropolożki Elisabeth Dunn, która zatrudniła się na kilkanaście miesięcy w rzeszowskich zakładach Alima. W czasach PRL-ubyło to przedsiębiorstwo państwowe, a po 1989 r. sprzedano je amerykańskiemu koncernowi. Dunn opisała ewolucję stosunków pracy i zmianę relacji między nowym kierownictwem a starą załogą. Zachodni menedżerowie byli przekonani, że takie przymioty jak elastyczność, przedsiębiorczość i indywidualna zaradność są wrodzonymi cechami człowieka. Tymczasem pracownicy Alimy współpracowali i rozwiązywali problemy w warunkach gospodarki niedoboru. Nierzadko musieli rzeźbić z tego, co akurat było pod ręką, na zasadzie: „Przywieźli owoce, no to robimy przetwory”. Wymagało to różnych umiejętności, ale raczej nie takich, które cenili nowi szefowie. Stosunki pracy towarzyszące socjalistycznej „wymianie darów” nie kształtowały postawy self-made mana. Moment przestawienia się z jednego modelu na drugi był traumatyczny. Niektórzy nigdy nie odnaleźli się w nowej rzeczywistości.
(…)
Na jednym z filmów zamieszczonych w sieci ks. Stryczek mówi, że niektórym nie pomaga, bo jeśli ktoś nie miał pracy w 2010, 2011 i 2012 r., a ks. Stryczek zrobił w tym czasie tak wiele, to znaczy, że ten człowiek jest niezaradny.
Mówi coś gorszego: że człowiek, który jest biedny i przychodzi po pomoc w trzech kolejnych latach, nie chce pracować i tak sobie urządził życie, żeby inni go utrzymywali. Działam trochę wśród ludzi wykluczonych i zaręczam, że trudno o większe niezrozumienie ubóstwa i bezrobocia jako problemów psycho-społecznych.
Ks. Stryczek dzieli ludzi doświadczających tych problemów na dwie grupy. „Dobra bieda” jest cicha i pokorna, „zła bieda” jest leniwa i roszczeniowa. „Prawdziwa bieda” ukrywa się i wstydzi, „nieprawdziwa bieda” przychodzi i wyciąga ręce. Ta analiza – jeśli powielanie stereotypów można w ogóle nazwać „analizą” – jest bardzo płytka.
Ale bieda bywa też cwana. Zdarzają się przypadki wykorzystywania pomocy społecznej i przekręty na zasiłkach.
Jasne, że tak. Choć zarazem wątpię, żeby wielu ludzi marzyło o życiu na zasiłku. Nie skupiajmy się jednak na patologiach systemu bezpieczeństwa socjalnego. Mój problem z poglądami ks. Stryczka – jeden z wielu – polega na tym, że nie mówi on o ubóstwie i bezrobociu jako o problemach społecznych. Skupia się na indywidualnych dyspozycjach poszczególnych ludzi, zapominając, że są wielorako uwarunkowane. Istnieje coś takiego jak ubóstwo dziedziczone, istnieje strukturalne bezrobocie, istnieją wreszcie miejsca zapomniane przez Boga i ludzi – ich klasycznym przykładem są popegeerowskie wsie – w których nie funkcjonuje wzorzec brania swojego losu we własne ręce.
A niechby nawet istniał. Załóżmy, że mieszkający tam ludzie są całkiem „zaradni”. Cóż z tego, skoro w promieniu 50 kilometrów nie ma zakładu pracy, który mógłby ich zatrudnić? Bajka o wędce i rybie brzmi fajnie, dopóki nie zaczniemy wchodzić w szczegóły. Na cholerę wędka komuś, kto nigdy nie łowił albo kto nie ma dostępu do stawu? On musi nauczyć się współpracować, a nie konkurować. Jeżeli myślimy o zmianie społecznej, to punktem wyjścia jest dla mnie zmiana systemu edukacji.

Cały wywiad dostępny na stronie Tygodnika Powszechnego

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×