fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

O lisach, co w kurniku gospodarowały

„Z deszczu pod rynnę. Meandry polskiej prywatyzacji” prof. Jacka Tittenbruna to książka solidnie przemilczana przez polityczny i medialny establishment III RP. Bardzo rzadko wspominana jest także przez tych, co dużo krzyczą o złodziejskiej prywatyzacji, uwłaszczeniu nomenklatury, a w pakiecie dodają także żydowskie spiski.

Ilustr.: Olga Micińska


 

Od wydania czterotomowej pracy „Z deszczu pod rynnę. Meandry polskiej prywatyzacji” prof. Jacka Tittenbruna minęło pięć lat. To książka bardzo solidnie przemilczana przez polityczny i medialny establishment III RP, w tym postsolidarnościowy/poopozycyjny. Bardzo rzadko wspominana jest także przez tych, co dużo krzyczą o złodziejskiej prywatyzacji, uwłaszczeniu nomenklatury, a w pakiecie dodają także żydowskie spiski. O tym, że milczą o niej postkomuniści wspomnę tylko pro forma. Warto zaznaczyć, że sam autor jasno określał punkt odniesienia, jaki towarzyszył mu podczas iście benedyktyńskiego pisania (i zbierania materiałów): „[publikacja] jednoznacznie wyraża moje lewicowe, antykapitalistyczne, prorobotnicze i propracownicze stanowisko. A znaczeniu prywatyzacji dla warunków życia mas robotniczych i pracowniczych w ostatnich dwóch dekadach trudno zaprzeczyć”.

 

Książka pokazuje między innymi, jakimi sposobami dokonał się „mord założycielski” III RP na klasie robotniczej, niższych warstwach społeczeństwa i przy użyciu jakich metod doprowadzono do kanalizacji dóbr czysto materialnych, nieprzeliczalnych bezpośrednio na gotówkę wpływów i prestiżu, wysokiego statusu społecznego, z korzyścią dla wyłaniających się elit III RP. Dużo też mówi o tym, jak rodziła się dzisiejsza klasa średnia i oligarchia i jak na zapleczu politycznym/partyjnym umocowali swoje wpływy jawni i niejawni lobbyści interesów (bardzo) różnych. Nie ma tu równocześnie stereotypowego podziału na złych postkomunistów i zabiegających o „dobro Polski” byłych opozycjonistów, na zatroskanych „prawdziwych Polaków” i złowrogich „komuchów”/„michnikowców”. Każdemu dostaje się wedle „zasług” i każdy rozliczony jest z „możliwości”, jakie dawał i daje „brudny kapitał społeczny”. Wgląd pod podszewkę rzeczywistości zaburza najprostsze i przyjęte w powszechnie funkcjonujących interpretacjach sposoby jej oceny.

Remigiusz Okraska, naczelny „Obywatela”/„Nowego Obywatela” tak w 2008 roku pisał na temat „Z deszczu pod rynnę”: „Politycy, biznesmeni z list najbogatszych Polaków, pracownicy liberalnego aparatu propagandowego, czyli ludzie mediów, ale także lokalni kacykowie, »zagraniczni inwestorzy« – są tutaj wymienieni po nazwisku, przypisani do przekrętu, decyzji i opinii wyrażanej w kluczowym momencie. Nie ma tu sloganów i oskarżeń bez pokrycia. Tittenbrun bez pardonu wylicza przewinienia dawnych PZPR-owców oraz doktrynerów z ekipy Balcerowicza, ale jednocześnie wskazuje na takie aspekty kapitalistycznej transformacji i neoliberalizmu, które są i byłyby negatywne, niezależnie od tego, czy ster władzy dzierżyliby Michnik z Millerem, czy Kaczyńscy z Olszewskim. Zła była przede wszystkim doktryna – kapitalizm w wydaniu skrajnie antyspołecznym – a dopiero później ci, którzy wcielali ją w życie. Jestem pewien, że wokół tej książki zapadnie zmowa milczenia. Nie spotka jej krytyka, bo ona stanowiłaby formę reklamy – to zaś godziłoby w interesy zbyt wielu wpływowych środowisk, tych z prawej i tych z lewej, tych młodych i tych starych, tych na pewno liberalnych i tych podobno prospołecznych. Ale jeśli chcemy się dowiedzieć, co naprawdę stało się w Polsce od połowy lat 80. do dziś, jest to lektura po prostu obowiązkowa”.

 

O czym jest ta opowieść? Przypomnę punkt wyjścia. Prof. Tittenbrun tak opowiadał przed paru laty redaktorom „Obywatela”: „W lutym 1989 r. peerelowski Sejm przyjął ustawę »o niektórych warunkach konsolidacji gospodarki narodowej«. Była ona podstawą prawną do masowego przejmowania przez wspomniane spółki nomenklaturowe majątku przedsiębiorstw państwowych. Mniej więcej w tym samym czasie został rozwiązany wydział przestępstw gospodarczych Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej! Ale zasadnicza zmiana ustroju gospodarczego, w praktyce oznaczająca pożegnanie się z realsocjalistycznymi pryncypiami, przyszła wcześniej. Była nią wspomniana ustawa »o wolności i równości gospodarczej« z grudnia 1988 r., potocznie zwana »ustawą Rakowskiego«. Stanowiła ona, że każdy obywatel ma prawo prowadzić działalność gospodarczą z prawem do zatrudniania nieograniczonej liczby osób, a jedynym wymogiem formalnym jest wpisanie tej działalności do ewidencji. Ustawa ta zawierała pewien haczyk – wprowadzając nowe możliwości dla nowo zakładanych firm prywatnych, a nie ruszając starych rygorów dotyczących jednostek gospodarki uspołecznionej, upośledzała te drugie względem tych pierwszych. W ten sposób zmuszano przedsiębiorstwa państwowe do korzystania z pośrednictwa spółek nomenklaturowych!”. Ta „mediacja” właśnie stworzyła nader intratne możliwości dla odpowiednio umocowanych grup interesu późnego PRL, którego znaczną część stanowiła rzecz jasna PZPR-owska „kasta partyjno-menadżerska”, choć na przykład mechanizm kooptacji umożliwiał współuczestnictwo w procesach uwłaszczenia także bezpartyjnym i opozycjonistom.

Rzecz nie sprowadza się do historii spółek nomenklaturowych, które były dla ich właścicieli trampoliną do osiągnięcia dobrej pozycji społeczno-gospodarczej w zmodyfikowanych realiach ustrojowych. To stanowi punkt wyjścia. A przecież już pierwsze strony są jak cios między oczy, tym bardziej że nie mamy tu do czynienia w warstwie narracyjnej z hermetycznym żargonem naukowym, ale świetnie i przystępnie napisaną książką, gdzie niemal każda stronica przynosi konkretne egzemplifikacje składające się na fenomen łupieżczej prywatyzacji, dokonywanej na oczach pozbawionego niemal w zupełności narzędzi samoobrony społeczeństwa. Zresztą, głębokie wczytanie się w pracę prowadzi do zrozumienia, że bardzo trudno jest w tej materii dokonać ostrego podziału na „łupieżców” i ich ofiary, mieliśmy raczej do czynienia ze specyficzną hierarchizacją grabieży: inne przekręty dokonywały się w skali małomiasteczkowego sklepu GS, inne w dużych firmach czy w różnorakich sektorach gospodarki, jeszcze inne rozgrywały się na planie decyzji makroekonomicznych, gdzie często wkraczał jako główny zainteresowany zagraniczny kapitał, wykupujący polskie marki, infrastrukturę, pracownika – zwykle po zaniżonych kosztach. Inne korzyści miał kierownik sklepu meblowego, inne szef dużej fabryki, inne przedsiębiorczy, były opozycjonista, jeszcze inne ludzie umocowani politycznie, towarzysko i biznesowo na wysokich i bardzo wysokich szczeblach polskiej drabiny społecznej na końcu PRL, w początkach III RP.

 

Trzeba tu podkreślić bardzo prozaiczne kłopoty z transformacją gospodarczą: odbywała się ona przecież jako konieczna reakcja na patologiczną sytuację schyłkowego „realnego socjalizmu”. Jak zaznacza prof. Tittenbrun: „Upadek socjalizmu postawił wszystkie kraje Europy Środkowej i Wschodniej przed wspólnym problemem: w jaki sposób dokonać rewolucji własnościowej w warunkach ubóstwa ludności i braku systemu finansowego, który podołałby ogromnej skali prywatyzacyjnych zadań. W Polsce należało zdenacjonalizować 8 tys. 600 państwowych przedsiębiorstw. Tymczasem całe oszczędności społeczeństwa sięgały ledwie 7-10% wartości księgowej sektora publicznego”. Skoro jednak dopuszczono do prywatyzacji uprzywilejowane jednostki i grupy społeczne, efekty były choćby takie: „spółka »Żyrardbudex« zakupiła bazę magazynowo-sprzętową, której rzeczywista wartość wynosiła co najmniej miliard złotych, za 112 mln złotych (tyle wynosiła wartość netto środków trwałych według stanu z końca 1988 r.)”.

Ale nie tylko o finanse tu idzie. „Z deszczu pod rynnę” pokazuje także, pośrednio, jak kiepsko przedstawiała się na przełomie lat 80-tych i 90-tych sprawa kapitału społecznego (ile znaczył „brudny kapitał”!), zdolności samoorganizacji i samopomocy w skali lokalnej i ogólnokrajowej. Fakt, że pracownicy nie mieli zwykle żadnych narzędzi, by uchronić swoje zakłady pracy przed mniej lub bardziej jawnymi formami ich drenażu, osłabiania pozycji ekonomicznej i prawnej jest niezaprzeczalny. Wreszcie istniała ogromna, praktyczna dysproporcja między możliwościami jednych i biernością, bezbronnością drugich. To było wpisane w system i wciąż stanowi jego niezbywalną część, w innych już dekoracjach.

 

Podam drobny przykład, gdzieś ze środka wyżej przedstawionej skali: „według holenderskiej firmy NMP Bank Handlowy Consultants, która doradzała ministerstwu w prywatyzacji [wałbrzyskiej] »Porcelany«, fabryka była warta od 5 mld 40 mln do 12 mld 400 mln złotych. Według Urzędu Kontroli Skarbowej, który badał sprawę »Porcelany«, było to od 75 mld 500 mln złotych do 99 mld 500 mln zł. Zgodnie z ustaleniami NIK i urzędu skarbowego przy wycenie fabryki »zapomniano« o 26 obiektach”. Całość historii – bo to dopiero czubek góry lodowej – Tittenbrun opisuje w tomie drugim książki, w rozdziale „Za frajer”. Tu warto pokusić się o dopisek: „9 maja 1997 r. wałbrzyski Sąd Rejonowy wymierzył dwóm głównym bohaterom naszej relacji łączne kary po roku pozbawienia wolności i grzywny po 20 tys. złotych”… Jeśli sumę 20 tys. złotych skonfrontować choćby z różnicą między stu a pięcioma miliardami, pozostaje parsknąć śmiechem.

Można się tylko domyślać skali łapówek, wypitego alkoholu, prezentów, przysług, wybudowanych gdzieś w uroczych, zacisznych okolicach domów, przejętych nieprawnie ziem, jezior, budynków, sum zgromadzonych na zagranicznych kontach, a także rozmiarów szantaży, zastraszeń, wymuszeń, pobić, niewyjaśnionych zgonów, itp. jakie składały się na polską rzeczywistość początków III RP. Ale z tego trupa w szafie nikt się nigdy nie będzie chciał i musiał rozliczać – ponieważ zbyt wiele wpływowych grup interesów mogłoby na tym stracić, ponieważ ostatecznie ta struktura przypomina raczej kłącze, niż klasyczny model hierarchiczny (nie)porządku społecznego. Ponieważ także „zwykli” i „prawdziwi” Polacy, nawet gdy lubią sobie pokrzyczeć o złodziejach, niekoniecznie mają w tym względzie czyste sumienia. Wiele historii rodzinnych, opowiastek „krewnych i znajomych” mogłoby tu być nieocenioną pomocą w zrozumieniu zjawiska – ale jedni się ich wstydzą i wypierają, inni wiedzą, że bezpieczniej (wygodniej) jest milczeć, zaś ludzie cyniczni nie widzą w nich nic niezwykłego. Ale to wszystko zdarzyło się nie „gdzie indziej” ale właśnie w świecie, w którym musimy dziś funkcjonować, nawet jeśli „łaska późnego urodzenia” sprawia, że niewiele mamy własnych „społecznych”, nie tylko „dziecięco-onirycznych” wspomnień i doświadczeń z tamtych lat. Tamten fragment polskiej historii to płynąca magma: korupcja, przeobrażenia systemu prawnego i sądowniczego, zderzenie świata po-PRL-owskiego z zachodnim, konsumpcjonistycznym kapitalizmem, aspiracje Polaków, budowa nowej klasy politycznej, cynizm lisów w kurniku, szok transformacji – temat godzien wielkiej powieści, która mogłaby pobudzić wyobraźnię i plastycznie odmalować tamten świat oczom ogółu. Ale tej powieści właśnie zabrakło: nie miała prawa ujrzeć światła dziennego.

 

To mnóstwo konkretnych przykładów, na jakich operuje prof. Tittenbrun, wciąż odsyła do kwestii strukturalnych, do długofalowo i wieloaspektowo zachodzących procesów, wobec których jednostka miała ewentualnie wybór: skorzystać (jeśli to możliwe) lub zostać z pustymi rękoma, ryzykując zepchnięciem niżej na piramidzie społeczno-gospodarczej. To była bezpardonowa walka na nowo definiujących się klas, choć wspominanie o tym wówczas wywołałoby jedynie drwiny, a i dziś w dobrym tonie jest udawać, że nic takiego nie miało miejsca. A przecież nawet ci, którzy stali niżej, byli w tamtych realiach mocno zróżnicowani. Miasto i wieś stanowiły odrębne światy. Znakomitym przykładem jest właśnie po-PGR-owska wieś, dla której pierwsze lata III RP to był często prawdziwy „koniec cywilizacji”: bezrobocie, rozkradana infrastruktura (wedle formalnych i nieformalnych „grup trzymających możliwości”), nieprzeliczalne wprost na pieniądze skutki psychospołeczne prawdziwie szokowej terapii… A kilka pięter wyżej? Budowa nowej klasy latyfundystów i dookreślanie nowych stref politycznych i biznesowych wpływów przez lokalnych kacyków, nowobogackich i ludzi korzystających z bankowych kredytów i politycznego zaplecza. A kredyty, jak zaznacza prof. Tittenbrun, bynajmniej nie zależały jedynie od potencjalnych zdolności finansowych zainteresowanych ich otrzymaniem…

Zastanawiam się, jak wyglądałby wieloodcinkowy serial dokumentalny na podstawie tej książki. Niekiedy pojedyncze akapity mogłyby służyć za scenariusz. Ot, choćby taki przykład: „Piotr Rachtan, który zakładał jedną z pierwszych firm public relations zajmujących się lobbingiem parlamentarnym, wyjawił: »Znam przypadki sponsorowania przez koncerny tytoniowe osób ubiegających się o mandat poselski w 1993 roku«. Koncerny zaangażowały też pieniądze w kampanię prezydencką w 1995 roku. Siłę nacisku na posłów ze strony koncernów tytoniowych ujawniła też nagła próba nowelizacji art. 9 Ustawy Antytytoniowej, który zakładał, że na każdej paczce musi widnieć ostrzeżenie przed skutkami palenia, zajmujące co najmniej 30% każdej z największej powierzchni paczki. Posłowie z komisji transportu, łączności, handlu i usług zaproponowali natomiast, by napis zajmował nie 30, lecz 4%. Posiedzenie komisji, na którym rozpatrywano poprawkę, zwołano nagle i potajemnie – wielu posłów nawet o tym nie wiedziało. Inicjatorem tego ekspresowego trybu był poseł Szarawarski (SLD), który potem na sali sejmowej ze wszystkich sił wspierał nowelizację zgodną z interesami przemysłu tytoniowego. Andrzej Aumiller (UP) oświadczył: »Przed głosowaniem wielokrotnie dzwoniono do mnie z firm tytoniowych. Pytano na przykład, czy mam już zaplanowany urlop«” (tom trzeci, rozdział „Manufaktura Europy”).

 

Tak, wieloodcinkowy film dokumentalny na podstawie lektury „Z deszczu pod rynnę. Meandry polskiej prywatyzacji” byłby z pewnością skandalem dla klasy politycznej, decydentów gospodarczych, medialnych. Byłby też interesującym doświadczeniem dla opinii publicznej: okazją do krytycznego przyjrzenia się realiom polskiej transformacji, zmian społecznych, sposobom funkcjonowania polskiej gospodarki. Byłby właściwie spojrzeniem w lustro, aktem zbiorowego osądu. Nie mam jednak wątpliwości, że nikt nie odważy się na podjęcie tego tematu. A gdyby się zdecydował? Cena byłaby bardzo wysoka. Lisy, pilnujące tego kurnika, mogłyby się mocno zdenerwować.

 

PS Na koniec ostentacyjne lokowanie produktu. Książkę bardzo tanio można kupić tutaj.

PS 2 Jeśli ktoś z Czytelników tego felietonu widział recenzje pracy Profesora w „Gazecie Wyborczej” lub „Rzeczpospolitej”, albo dyskusje na jej temat choćby na wzmiankowanych łamach – proszę o informację.

Przeczytaj inne teksty Autora.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×