fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Nawratek: Dzieci potrzebują zwyczajnych historii

„Traktuję swojego czytelnika dokładnie tak samo jak czytelnika dorosłego – jedyna różnica jest taka, że wiem, że ma mniej doświadczenia” – Kasia Nawratek w rozmowie o tworzeniu i wyzwaniach stojących przed autorami literatury dziecięcej oraz o swojej książce „Kresek, Bartek i całkiem zwyczajny początek”.

 

ilustracja autorstwa Oli Szmidy pochodzi z książki „Kresek, Bartek i całkiem zwyczajny początek”

ilustracja autorstwa Oli Szmidy pochodzi z książki „Kresek, Bartek i całkiem zwyczajny początek”


Z Kasią Nawratek rozmawia Ida Nowak.
IDA NOWAK: Bartek Kłopotek, główny bohater twojej książki „Kresek, Bartek i całkiem zwyczajny początek”, to – jak w tytule – całkiem zwyczajny chłopiec. Mieszka w bloku z mamą, jej nowym partnerem i ukochanym psem Kreskiem. Dlaczego chciałaś pisać właśnie o nim, nie o superbohaterze z nadprzyrodzonymi mocami? Czy w Bartkowej zwyczajności kryje się jakaś niezwykłość?
KASIA NAWRATEK: Wydaje mi się, że bardzo dużo jest historii o superbohaterach. Ja się w takie historie nie potrafię zaangażować, ponieważ zawsze mamy w nich do czynienia ze schematem, w którym ktoś wyjątkowy, naznaczony palcem bożym, ratuje świat. Uważam, że znacznie więcej wartości może mieć historia, w której zwyczajna osoba po swojemu radzi sobie z rzeczywistością. Sądzę, że dzieciom brakuje takich opowieści, w których mogą zobaczyć siebie takimi, jakie są, nie w jakimś fantastycznym wymiarze. Z drugiej strony nie uważam, że Bartek jest tak do końca zwyczajny – ma niesamowitą siłę wyobraźni.
Czy można powiedzieć, że starałaś się „Kreskiem, Bartkiem i zwyczajnym początkiem” przełamać coś na rynku książki dziecięcej, który zalewany jest fantastyczną konwencją?
Pisząc tę książkę, nie miałam poczucia, że chcę cokolwiek przełamać. Moje pisanie nigdy nie wychodzi z takich pobudek. Sądzę po prostu, że dzieciom są takie historie potrzebne. Jest jednak jedno zastrzeżenie: nie uważam, że dzieci powinny czytać historie, w których mogą zobaczyć siebie dosłownie i dokładnie. Wartość literatury tkwi w tym, że możemy się zidentyfikować z kimś, kto jest od nas inny. Literatura istnieje między innymi po to, żeby czytać o innych ludziach i próbować się czegoś o nich dowiedzieć.
Rodzina Bartka zmaga się z różnymi problemami – rozstanie rodziców, nowe związki, bezrobocie. W opowieści pojawia się też problem bezdomności czy przemocy szkolnej. Jednak w żadnym miejscu narracja nie popada w dramatyczny ton. Myślisz, że wplatanie trudnych tematów do literatury dziecięcej mimochodem pozwala je oswoić?
Wierzę w to, że dzieci są znacznie odporniejsze na różnego rodzaju trudne tematy, niż się dorosłym wydaje. Dziecko jest w stanie poradzić sobie z wieloma sprawami, w tym z bezradnością dorosłych. Chronienie dzieci za wszelką cenę jest kompletnie nieskuteczne. Nie da się dziecka ochronić przed tym, co się dzieje wokół. Myślę, że dzieci przyjmują rzeczywistość wokół nich jako stan naturalny, który można i należy tłumaczyć, ale nie ignorować.
Niestety współczesna kultura i model rodzicielstwa zdają się nie wierzyć w możliwości dzieci. Tymczasem te próby ochrony mogą być wręcz niebezpieczne. Ignorując wszystkie trudności, udając, że nie widzimy na przykład osób bezdomnych, czy ucinając pytania o to, co dziecko usłyszy i zobaczy w telewizji czy znajdzie w Internecie, tylko pogłębimy w nim poczucie zagubienia. Takie próby są z naszej strony komunikatem, że nie chcemy się z czymś mierzyć albo że sami tego nie rozumiemy. Paradoksalnie to właśnie osłabia naszą pozycję i wcale też nie pomaga dziecku.
Czy uważasz, że dla dzieci ważne jest, żeby te niewyjaśnione sytuacje czy wątki, których nie rozumieją, odnajdować później w literaturze?
Myślę, że tak. Trzeba sobie uświadomić, że dla dziecka świat jest niezrozumiały. Nic nie jest dla niego oczywiste, wszystko wymaga przemyślenia. Często dzieje się to już na poziomie języka, bo dziecko czasami nie rozumie zabiegów stylistycznych czy poszczególnych słów. Uważam, że rolą dorosłych w relacji z dziećmi jest ten świat tłumaczyć.
W swojej poprzedniej opowieści, audiobooku „Czerwone piórko”, zajmowałaś się kwestią „emigracyjnego sieroctwa” – problemem powszechnym, ale, wydaje się, niewyeksploatowanym. W „Kresku…” jednym z najważniejszych „oswajanych” tematów jest bezdomność. Dlaczego zdecydowałaś się tym razem pisać właśnie o tym?
Tak naprawdę wątek bezdomności pojawił się zupełnie przypadkowo. „Kresek…” opowiada o dzielnicy, którą znam, w której się wychowałam. Za czasów mojego dzieciństwa nieodłączną częścią tego osiedla był bezdomny mężczyzna, którego pamiętam dosyć dobrze, a przede wszystkim pamiętam, jak traktowały go dzieci i z jakimi reakcjami się spotykał. Temat bezdomności wziął się więc z mojego osobistego wspomnienia, nie ze świadomej decyzji, że „o tym teraz chcę napisać”. Proces pisania w dużej mierze jest podświadomy – historia zawsze pisze się trochę sama, a różne wątki układają się w trakcie pracy.
Co w takim razie było twoją osią, kiedy zaczynałaś pracę nad „Kreskiem…”?
Przede wszystkim miała to być książka osadzona w śląskim krajobrazie – a konkretnie w wyobrażonym krajobrazie Śląska. Wydała mi się ciekawa myśl, że dla mieszkańców Śląska powierzchnia ziemi to tylko jedna z warstw, taki naskórek. Poczucie przestrzenne mieszkańców Śląska sięga w głąb i istnienie tego podziemnego świata jest odczuwalne bezpośrednio poprzez różnego rodzaju wstrząsy – tąpnięcia. Jest to też doświadczenie osobiste albo doświadczenie najbliższych członków rodziny, bardzo mocno obecne w codziennym życiu.
W książce słowo „Śląsk” nie pada ani razu – dla mnie ta opowieść miała wymiar mocno uniwersalny.
To ciekawe, co mówisz, bo dla dzieciaków na Śląsku i w ogóle ludzi ze Śląska „Kresek…” to jednoznacznie śląska książka. Dzieciaki na spotkaniach mówiły mi dokładnie, w jakiej dzielnicy, na którym osiedlu według nich toczy się akcja.
Jest jeszcze jedna rzecz, choć nie wiem, na ile jest ona czytelna dla ludzi, którzy nie są Śląska – kilka postaci mówi w bardzo specyficzny sposób, chodzi o pewien charakterystyczny rytm. Czytając „Kreska…” na głos, słyszę śląski akcent i myślę, że jest rozpoznawalny dla osłuchanych z językiem śląskim i lokalnym akcentem.
Śląsk to twoje rodzinne strony, ale myślę, że chciałaś pisać właśnie o tym regionie nie tylko ze względu na osobiste doświadczenia. Czy myślisz, że jest to obszar do wyeksploatowania, jeśli chodzi o literaturę dziecięcą i nie tylko dziecięcą?
Trudno powiedzieć, że jest to region niewyeksploatowany literacko, biorąc pod uwagę choćby pisarstwo Szczepana Twardocha. Zależało mi bardzo, żeby pokazać w „Kresku…”, że Polska nie jest jednolita. Śląsk jest jednak bardzo specyficzny, a w literaturze można to łatwo uchwycić, posługując się gwarą, charakterystycznym rytmem języka czy krajobrazem. Jednocześnie dobrze czuję się, pisząc o czymś, co dobrze znam, i myślę, że gdybym pochodziła z innego miejsca, to pisałabym właśnie o nim.
Duże wrażenie zrobiła na mnie przestrzenność „Kreska…”, ale to ze względu na skojarzenia z psychoanalizą. Kiedy o tym mówisz, to, że Bartek wyobraża sobie różne podziemne siły rządzące jego światem, wydaje mi się rzeczywiście po prostu bardzo śląskie.
Przede wszystkim samo poczucie zależności od sił natury jest na Śląsku bardzo mocno obecne. Przecież życzy się górnikom tyle zjazdów, co wyjazdów z kopalni – to realne niebezpieczeństwo jest stale odczuwalne. Myślę, że ta bezradność wobec sił podziemnych koresponduje z sytuacją życiową Bartka, która także jest niepewna i zmienna.
ilustracja autorstwa Oli Szmidy pochodzi z książki „Kresek, Bartek i całkiem zwyczajny początek”

ilustracja autorstwa Oli Szmidy pochodzi z książki „Kresek, Bartek i całkiem zwyczajny początek”


Chciałabym wrócić jeszcze do Franciszka, bezdomnego, który jest bardzo ważną postacią. Mówisz, że wzorowałaś go na realnej osobie, jednak zakończenie historii – właściwie z dnia na dzień odbudowanie relacji z bratem, podjęcie terapii, powrót do godnego życia – wydaje się mało realistyczne. Nie miałaś poczucia, że taki happy-end jest zbyt prosty, że może spłaszczyć zwykle bardzo skomplikowane problemy osób w kryzysie bezdomności?
Przede wszystkim uważam, że to zakończenie nie jest happy-endem. Myślę, że dorosły czytelnik zdaje sobie z tego sprawę. Chodzi raczej o zamknięcie historii dla Bartka, o to, żeby dzieci, czytając książkę, miały poczucie, że wszystko dobrze się skończyło. Myślę jednak, że to rozwiązanie też wcale nie jest proste – wymaga przecież zaangażowania wielu osób i spełnienia różnych warunków. Skoro pytasz o realizm, to nie chciałam pisać o wychodzeniu z bezdomności pesymistycznie. W końcu jako dorośli też nie powinniśmy myśleć, że Franciszek nie ma żadnych szans – my zdajemy sobie jednak sprawę, że wyjście z bezdomności jest bardzo trudne.
Wydaje mi się, że zdanie, które powraca jak echo w kilku scenach, żeby „nikogo nie skreślać tylko dlatego, że mu nie wychodzi”, jest proste i czytelne dla dziecka, a jednocześnie przecież dotyka sedna problemu.
Dla mnie ważne jest to, żeby dziecko, patrząc na osobę bezdomną, nie powielało stereotypów: pijak, leniwy, nie pracuje… Chodziło mi o to, żeby dziecko zawsze było w stanie zobaczyć człowieka. Myślę, że to jest bardzo proste.
Jednym z zabiegów, które pozwalają łatwo empatyzować z Franciszkiem, jest także to, że zostaje postawiony w takiej samej pozycji jak inne dzieci gnębione przez szkolną bandę –dokucza mu się w taki sposób, jaki wszyscy znamy ze szkoły.
Dzieci potrafią być bardzo okrutne, szczególnie jeżeli są w grupie. Bartek przeciwstawia się temu okrucieństwu wobec Franciszka, a inne dzieci widzą jego opór i rozumieją, że nie muszą podążać za Przemkiem, koszmarnym przywódcą szkolnej bandy. Chciałam dać dziecku poczucie sprawczości i pokazać, że nie jest bezbronne wobec tego typu sytuacji.
Czytając „Kreska…”, pomyślałam, że historia Franciszka jest dobrym puntem wyjścia do rozmowy o sytuacji osób bezdomnych. Czy pisząc, myślisz o tym, że twoja opowieść może posłużyć rodzicom jako furtka do dalszej rozmowy z dzieckiem?
Nie chciałabym mówić o mojej książce w kategoriach użyteczności i żeby była traktowana jako pomoc dydaktyczna. Chociaż jeśli się przydaje – to dobrze.
Cechą charakterystyczną literatury dla dzieci jest to, że pisze się właściwie do dwóch różnych odbiorców – do dzieci, ale też do rodziców, którzy często czytają książki na głos, a przynajmniej kupują je dla swoich dzieci. Czy starasz się odpowiadać na te różne potrzeby?
Dotykasz tutaj bardzo ważnej sprawy, jaką jest trudność wszystkich, którzy piszą i wydają książki dla dzieci. Piszemy dla dzieci, ale książki kupują dorośli. Z tego powodu bardzo dużo książek na rynku odpowiada tak naprawdę na potrzeby rodziców, a nie dzieci. Ja staram się uwzględniać potrzeby zarówno młodszych, jak i starszych czytelników.
Zawsze staram się, żeby tekst dobrze czytało się na głos. Ważne jest także to, żeby nam – dorosłym – podobała się lektura, ponieważ wynosi to doświadczenie wspólnego czytania do innego wymiaru. Uważam, że czytanie dziecku książek, które nam się nie podobają, mija się z celem, ponieważ dziecko natychmiast naszą niechęć wyczuwa i całe doświadczenie traci sens.
Chciałabym również, aby ci, którzy dziś przeczytają „Kreska…” jako dzieci, nie rozczarowali się, kiedy wrócą do książki za jakiś czas. Sama czasami wracam do książek z dzieciństwa i wiem, że nie zawsze wytrzymują próbę czasu. Często tekst po prostu się starzeje – na przykład okazuje się, że postawy, jakie promuje, są dziś nie do przyjęcia. Bardzo bym chciała, żeby „Kresek” był żywy przez dłuższy czas, żeby historia nie okazała się nieaktualna, żeby nikt nie odczuł zażenowania, kiedy przeczyta ją za kilkanaście lat.
Mówisz o doświadczeniach z czytaniem na głos. Mogę zapytać, czy pisanie i czytanie swoich książek jest dla ciebie częścią doświadczenia rodzicielskiego?
Nie chciałabym odpowiadać na to pytanie, bo ta kwestia wydaje mi się nieistotna. Sprowadzanie pisania dla dzieci do doświadczenia rodzicielskiego to zresztą niedźwiedzia przysługa dla autorów – ale przede wszystkim autorek – książek dla dzieci. Moja odpowiedź na to pytanie byłaby taka, że moje relacje rodzinne są nieistotne, bo piszę dla dziecka w sobie. Myślę, że pisarze i pisarki, którzy mówią, że piszą dla kogoś, mijają się trochę z prawdą – wszyscy piszemy przede wszystkim dla siebie.
Zresztą ja nie traktuję swojego czytelnika jak dziecka – nieważne, czy konkretnego, czy nie – tylko dokładnie tak jak czytelnika dorosłego. Jedyna różnica jest taka, że wiem, że ma mniej doświadczenia. W związku z tym pamiętam, żeby pewne rzeczy przedstawiać komuś, kto jeszcze się z nimi nie zetknął, a jeśli tak było, to niewiele z nich rozumie.
Osobiście uważam, że żeby pisać dobrą literaturę dziecięcą, trzeba po prostu traktować swojego czytelnika jak człowieka. Przy okazji pracy nad ostatnim numerem papierowego „Kontaktu” dużo zresztą rozmawialiśmy o tym, że często opisuje się wszystkie dzieci jedną kategorią, nie traktuje się ich po Korczakowsku jak „małych ludzi” – ze swoimi cechami, upodobaniami i dążeniami.
Tak właśnie! Zupełnie tego nie rozumiem, przecież segregowanie ludzi ze względu na wiek i przypisywanie im jakichś cech tylko z tego powodu budzi w nas słuszny sprzeciw. I tak doszłyśmy do wniosku, że dzieci należy traktować jak ludzi, co może nie jest odkrywcze, ale za to potrzebne.
***
Pozostałe teksty z bieżącego numeru dwutygodnika „Kontakt” można znaleźć tutaj.
***
Polecamy także:

Rodzina Nikodema

Karczewska: Jeśli kupować książki, to kameralnie!

Albin: Książka nie jest towarem rynkowym

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×