fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Nad polską wodą

Rafał Kucharczuk


 
Nocą słyszę rwącą rzekę. Szczególnie wyraźnie, gdy wcześniej nad Tatrami i okolicą przeszła burza. To Białka, choć jak powiedziała mi starsza kobieta ze słowackiej chaty, wcześniej nazywano ją w tych stronach „Polską Wodą” – wyznaczała granicę między wsiami osiedlonymi przez Słowaków i Polaków. W okolicy można jeszcze trafić na znaki graniczne bodajże z 1867 roku: podobno wyznaczały podział terytorialny między Austrią a Węgrami. Na tych ziemiach przez wieki mieszały się wpływy polskie, słowackie, węgierskie, austriackie, czeskie. Wielka historia i historie ludzkie, przyziemne znaczyły swoje wpływy pod niebem, szarpanym na horyzoncie panoramą gór. Niebo, tak, ono także ma tutaj znaczenie. Od setek lat na tej ziemi spotykały się katolicyzm rzymski, grekokatolicyzm, prawosławie, luteranizm, kalwinizm, religia mojżeszowa.
 
W Jurgowie (słow. Jurgov, węg. Szepesgyörke, niem. Jörg), położonym dziś kilka kilometrów od granicy, Msza Święta o godzinie 11 odprawiana jest po słowacku. Choć wespół uczęszczają na nią Słowacy i Polacy, po Eucharystii część wiernych zostaje jeszcze kilka minut. I drewniany, pełen pozłacanych zdobień, jasno malowany kościół (spiskie rokoko) rozbrzmiewa modlitwą: „Zdravas Mária, milosti plná, Pántebou. Požehnaná si medzi ženamipožehnaný je plod života tvojho Ježiš…”. Kobiety, starzy mężczyźni, dzieci z rodzicami. Słucham miękkiej wymowy. Patrzę na dłoń starca, która dziesięcioleciami zaznajamiała się z drewnem tutejszych kościelnych ław. Jestem na poły domownikiem w chramie Bożym, na poły kimś obcym – Polak, do tego turysta. I jeszcze grają organy, wykonane w fabryce braci Rieger około 1942 roku. W latach 1939–1945 Jurgów należał do niesławnej pamięci Republiki Słowackiej księdza Jozefa Tiso. Te okolice zapewne także gruntownie „oczyszczano” wówczas z Żydów.
 
Gdy godzina, dwie, dzielą wieczór od nocy, stoki, łąki, meandry Białki bierze w posiadanie mgła. W deszczowy wieczór ponad rzeką opary wodne biją jak dymy z wilgotnych ognisk, znieruchomiałe na wysokości koron drzew. Wyglądają jak lekkie obłoczki, bracia mniejsi wielkich, ciężkich chmur, co przyszły razem z chłodem, błyskawicami i nieodległym trzaskiem grzmotów – bliskość żywiołu jest dojmująca. Wyobrażam sobie okoliczne wsie przed stuleciem, dwoma stuleciami, ich pasterskie szałasy, których resztki przetrwały do naszych czasów. Widzę wieś po zmroku, pozbawioną prądu: życie z ziemi, z lasu, z rzeki, z łupiestwa. To z tych terenów pochodził legendarny Janosik, w tych również stronach kręcono zdjęcia do kultowego serialu poświęconego zbójnikowi.
 
I widzę jeszcze wieś w upalny dzień. Wtedy, gdy wybuchały pożary, niszczące całe wsie – dziś już prawie zapomniany strach. W kwietniu 1854 roku w godzinach popołudniowych żywioł strawił ponad dziewięćdziesiąt domów w Jurgowie. Woda, ogień, ziemia idąca górami ku niebu, pomiędzy nimi los człowieczy. Znów myślę o dłoni starego Słowaka, zaciśniętej na podparciu ławki. O starym człowieku, odmawiającym: „Svätá Mária, Matka Božia, pros za nás hriešnych teraz i v hodinu smrti našej”. Tak zaciskali dłonie przez wieki starzy ludzie, tak się modlili pod tym niebem: do Boga, Jego Matki, Jego świętych, w obecności czterech żywiołów, mocą serc, znękanych, szczęśliwych, przy-ziemnych, pod-niebnych.
 
Zapada zmrok, przeglądam książkę „Spisz i Orawa: w 75. rocznicę powrotu do Polski północnych części obu ziem” (red. Tadeusz M. Trajdos, Kraków 1995). W artykule „Rola Kościoła na Spiszu i Orawie” Jerzy M. Roszkowski zauważa: „Na Spiszu krzyżowały się interesy Polski i Węgier oraz stykały się, a także rywalizowały, administracje kościelne obu tych państw. Na tym właśnie terenie przez prawie pięć wieków (1313–1788), działał sprowadzony z Polski zakon Bożogrobców (Miechowitów), którego głównym ośrodkiem stał się Lendak. […] Bożogrobcy sprowadzali osadników na te tereny z Polski, najprawdopodobniej ze swoich dóbr w okolicach Miechowa, przez co wzmacniali miejscowy żywioł polski, który zasiedlał te tereny już od XIII wieku”. I dość wymowna kwestia, nawet jeśli traktować ją bardziej jako hipotezę niż zależność wywiedzioną z interpretacji: „W tych właśnie miejscowościach Spisza, gdzie działali Bożogrobcy, dawało się zaobserwować największą polską świadomość narodową” w czasie przygotowań do plebiscytu w latach 1919–1920. Warto przy tym odnotować słowa zapisane w 1828 roku przez podróżnika przez Spisz i Orawę, który tak opisywał polską diasporę na ówczesnych Górnych Węgrzech: „Mówią między sobą po polsku, modlą się z książeczek czeskich, kazań słuchają słowackich”.
 
A Bożogrobcy, zwani miechowitami, czyli odłam Zakonu Rycerskiego Grobu Bożego w Jerozolimie, sięgającego korzeniami XI wieku, wojen krzyżowych? Padli ofiarą rodzącego się świata nowożytnego. Umierająca I Rzeczpospolita, anachroniczne państwo szlachetczyzny, przez wieki ich przystań, stała się też grobem. Najpierw zlikwidowano ich działalność na terenie zaboru pruskiego, później – właśnie austriackiego. Kasatę domu generalnego w Miechowie przeprowadzono już w 1819 roku pod auspicjami Komisji Rządowej Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego Królestwa Polskiego, kierowanej przez Stanisława Kostkę Potockiego. Trudno tu o efektowne puenty, bo przecież jak precyzyjnych instrumentów trzeba by było, by tę polskość z początku XX wieku, której nagle zaświtała jutrzenka swobody, polskość z czasów plebiscytu lat 1919–1920, połączyć i z bożogrobcami, i z oświeceniowym projektem patriotyzmu polskiego, a później z tradycją romantyczną, niepodległościowym socjalizmem młodego Piłsudskiego… I cóż mają Bożogrobcy z frazą: „Śpij kolego w ciemnym grobie, niech się Polska przyśni Tobie”…? Choć i oni przetrwali, zmartwychwstali, dziś działają także w III Rzeczpospolitej.
 
Samo w sobie to fascynujące, ta mgła dziejów, unosząca się nad Polską Wodą, nieopodal której stoi stary kościół z niemieckimi organami, w którym modlą się Polacy i Słowacy. A gdzieś na wsi wzniesionej wyżej żyje rodzina Madziarów. A znów niedaleko, w Czarnej Górze, stare Cyganki siedzą na schodach i patrzą na busy ciągnące od Nowego Targu. A w ciszy małych cmentarzy wciąż podobnie brzmiące nazwiska, zapisywane w różnej mowie: swojskość i obcość, jedna ziemia, wiele języków.
 
Siąpi deszcz, patrzę z okna na starego mężczyznę, siedzącego w luksusowym samochodzie obok młodego kierowcy, pewnie dziadek i wnuk. Czy starzec pamięta jeszcze tę drogę bez asfaltu? Czy śnią mu się pożary, o których jako dziecko słyszał od krewnych, sąsiadów? Czy pamięta jeszcze ławki stojące przed domami, wychodzące prosto na drogę? Czy zaćmiła się w nim pamięć, czy głuchota zabrała mu szum opowieści bystrej wody? Ile czasu sam musiałbym tu spędzić, żeby własne domniemania dotyczące tych stron zamienić na pewniki? A przecież czeka już zwykłe, wielkomiejskie życie, które przenosi wspomnienia takich miejsc do rezerwatu baśni, gdzie mieszają się z fabułami filmów Jana Jakuba Kolskiego i amorficzną pamięcią snów dziedziczonych po własnych przodkach. I gdy piszę te słowa góry znikają za deszczem i zmrokiem. Ale jutro być może zobaczę je w słońcu.
 
Przeczytaj inne teksty Autora.
UWAGA! W czasie wakacji internetowa odsłona „Kontaktu” będzie ukazywać się raz na dwa tygodnie – co drugi poniedziałek. Serdecznie zapraszamy do lektury!
 
 

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×