fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Kryzys niemocy

Fundusze – są, infrastruktura logistyczna – jest, rządy uznane przez społeczeństwo – są, sprawne i wyposażone w nowoczesne technologie służby bezpieczeństwa – są, uznanie praw człowieka – jest, miliony wpompowane w przygotowanie do sytuacji kryzysowych – są. We wszystkich tych aspektach ponoć jesteśmy w światowej czołówce. Paradoksalnie Europa nie radzi sobie ze zorganizowaniem spraw podstawowych i dość prostych u siebie, podczas gdy tyle razy reagowała na większe kryzysy setki tysięcy kilometrów dalej, niosąc w świetle fleszy pomoc w imię humanitarnych wartości.

fot.: Maks Hryniewicz

fot.: Maks Hryniewicki


Europejscy liderzy mają różne stanowiska względem tego, jak reagować na zwiększoną migrację ku Europie i wewnątrz niej, ale wydają się dość zgodni, że mierzą się z kryzysem na wielką skalę. Medialna i polityczna retoryka szybko zaczęła wpadać w apokaliptyczny ton. Pod takim przewodnictwem Europejczycy borykają się z mieszanką strachu, empatii, zniechęcenia i chęci działania.
Kenneth Roth, dyrektor Human Rights Watch, podsumował wydźwięk dyskursu wokół tematu migrantów już w sierpniu i jego słowa zdają się nie tracić na aktualności: „Powinniśmy przyznać, że jeśli jest jakiś kryzys, to polityki, a nie możliwości” (We should recognize that if there is a crisis, it is one of politics, not capacity).
Według danych UNHCR/IOM w styczniu 2015 roku do Europy dotarło drogą morską pięć i pół tysiąca ludzi, a w każdym kolejnym miesiącu liczba ta rosła. W sierpniu „niespodziewanie” podwoiła się względem lipca, osiągając 131 tysięcy przybyszów w ciągu miesiąca. Całkowita liczba migrantów przybywających do Europy łodziami w pierwszej połowie 2015 roku przekroczyła całkowitą liczbę z roku poprzedniego. Prawdopodobnie kilka tysięcy osób przybyło także drogą lądową i powietrzną, choć tego póki co brak w statystykach UNHCR. W Europie zaczęto krzyczeć o kryzysie.
Liczby wciąż rosną: we wrześniu zanotowano pojawienie się na południowych wybrzeżach 173 tysięcy migrantów, w październiku 218 tysięcy. Tylko w przeciągu sierpnia, września i października dotarło ich do Europy drogą morską pół miliona.
Pół miliona, co to znaczy?
Pół miliona – ile to jest? To mniej niż łączna publiczność dwóch największych festiwali rockowych w Europie – serbskiego Exit i węgierskiego Szieget, trwających razem dziesięć dni. Gdy z tych dwóch miejscowości słuchacze rozjeżdżają się do domów, nie powodują paraliżu transportowego.
Pół miliona ludzi to kilka razy mniej niż liczba oczekujących na pomoc podczas katastrof naturalnych w Europie.
Pół miliona ludzi schroniło się w irackim Kurdystanie w ciągu nieco ponad tygodnia, uciekając z Mosulu przed ofensywą zbrojnego ugrupowania, które kilka tygodni później zaczęło anonsować się jako Państwo Islamskie. Na obszarze 125 razy mniejszym niż Europa nie dało się nie zauważyć takiej liczby ludzi. W przeciągu pierwszej doby pomoc zaczęła docierać do potrzebujących Irakijczyków od międzynarodowych NGO-sów, lokalnych organizacji, rządu, zwykłych ludzi. Nie wynikało to raczej z głębokiej miłości między nacjami – relacje między Kurdami a Arabami są dość skomplikowane i obfitujące w napięcia. Trudno dopatrzeć się też ekonomicznej kalkulacji, skoro uchodźcy z Syrii żyjący w obozach w Kurdystanie oddają część swoich racji żywnościowych Irakijczykom, którzy uciekli z Mosulu.
Choć największa z dotychczasowych, była to nie pierwsza i nie ostatnia fala szukających schronienia w relatywnie bezpiecznym Kurdystanie. Przed żadną nie zamknięto granic. Dziś, półtora roku później, Kurdystan wciąż jest domem dla wielu z tych ludzi i dla wielu pewnie nim pozostanie, bo zakończenie walk wcale nie nadciąga. W całym Iraku jest obecnie dwa i pół miliona wewnętrznie przemieszczonych oraz ponad dwieście tysięcy uchodźców z Syrii, skupionych właśnie w Kurdystanie. Według szacunków OCHA obecna liczba potrzebujących pomocy humanitarnej w Iraku to osiem milionów ludzi.
Do czterdziestu sześciu europejskich państw przybyło około siedemset pięćdziesiąt tysięcy migrantów w przeciągu dziesięciu miesięcy, doprowadzając do kryzysu. Ale kryzysu czego?
Kryzys, którego nie powinno być
Niezależnie od sympatii politycznych czy poziomu solidarności z uchodźcami mieszkańcy Europy mają prawo oczekiwać od rządów, instytucji i służb porządkowych sprawnego reagowania na zaistniałą sytuację. Abstrahując od braku działań w kierunku uregulowania migracji u jej źródła, można spodziewać się przynajmniej, że Europa poradzi sobie na swoim własnym lądzie.
ECHO (EU Humanitarian Aid and Civil Protection department) od lat angażuje się w pomoc humanitarną na świecie; roczny budżet podstawowy to bilion euro. Od początku kryzysu migracyjnego w Europie przeznaczyło ponad osiem milionów euro na pomoc w Serbii i Macedonii, a zadeklarowało kolejne dziewięć. W ramach EU Civil Protection Mechanism pomoc od ECHO może uzyskać każde państwo, a wsparcie wynosi do 85 procent potrzebnej kwoty. ECHO przeznaczyło też dodatkowe (poza stoma milionami zaplanowanymi dotychczas) 133 miliony euro dla Syrii, Jordanii i Libanu na rok 2015. Wszystko, by „pomóc uchodźcom natychmiastowo”. Fundusze ECHO to tylko część środków – wkład oczekiwany jest także od poszczególnych państw na ich terenie oraz od państw Unii do wspólnego funduszu. Z perspektywy zarządzania kryzysowego i pomocy humanitarnej mobilizacja środków do zapewnienia minimum potrzeb migrantów nie powinna przerosnąć możliwości Europy.
Fundusze – są, infrastruktura logistyczna – jest, rządy uznane przez społeczeństwo – są, sprawne i wyposażone w nowoczesne technologie służby bezpieczeństwa – są, uznanie praw człowieka – jest, miliony wpompowane w przygotowanie do sytuacji kryzysowych – są. We wszystkich tych aspektach ponoć jesteśmy w światowej czołówce. W jakikolwiek sposób nie zestawialibyśmy liczb i statystyk, w kwestii zasobów i możliwości sytuacja powinna być pod kontrolą.
Paradoksalnie Europa nie radzi sobie ze zorganizowaniem spraw podstawowych i dość prostych u siebie, podczas gdy tyle razy reagowała na większe kryzysy setki tysięcy kilometrów dalej, niosąc w świetle fleszy pomoc w imię humanitarnych wartości.
Agencje ONZ, NGO-sy, organizacje międzynarodowe, inicjatywy i uniwersytety wyprodukowały gigabajty, jeśli nie terabajty, dokumentów o tym, jak oceniać potrzeby w sytuacji kryzysowej, jak nieść pomoc, komu, kiedy, gdzie, po co, jak szkolić, jak monitorować, jak raportować. Są tabelki standardów dotyczących tego, ile powinno być toalet na osobę, jak daleko do szpitala, co ile metrów przerwa przeciwpożarowa. Standardy, strategie, narzędzia i dyrektywy wydawane w Genewie są wykładnią, jak mają pracować lokalni pracownicy w międzynarodowych organizacjach oraz lokalne organizacje korzystające z globalnych funduszy. Na całym świecie. Choć zaczynają się pojawiać wątpliwości, czy aby Unia Europejska nie jest za blisko Genewy, by te zasady obowiązywały.
W Calais gorzej niż w Darfurze
Początkiem sierpnia The Doctors of the World alarmowało o tragicznych warunkach w obozie Calais, w którym przebywa około sześć tysięcy ludzi. To, że żadne ze standardów nie są tam spełnione, to jeszcze nie „tragiczne warunki” – wciąż może być po ludzku. Jeśli jednak wieloletni pracownicy pomocy humanitarnej alarmują, że takiego koszmaru nie widzieli w obozach w Darfurze, na Haiti i na Bliskim Wschodzie, a lekarze informują, że występuje zagrożenie epidemią, czy nie powinno dać to do myślenia? Od tego czasu Calais, zwany w mediach „dżunglą”, regularnie gości na łamach The Guardian, jak i wielu innych mediów. Urósł prawie do miana ikony.
Dwa miesiące później, początkiem listopada, nie czytamy bynajmniej w The Guardian uspokajającej wiadomości o zapewnieniu opieki medycznej, sanitariatów, wody pitnej, ciepłych schronień i rejestracji uchodźców. Najświeższe wiadomości są o tonach darów z Wielkiej Brytanii, przez które przekopują się wolontariusze, by pomiędzy butami na obcasie i urządzeniami elektrycznymi (w obozie nie ma prądu) znaleźć pasujące ubrania i koce. A także o tym, że lokalne władze zapewnią więcej sanitariatów i usuną śmieci, bo taki nakaz wydał im lokalny sąd w Lille po wniesieniu pozwu przez NGO-sy. Do tej pory stronę rządową reprezentowała głównie uzbrojona po zęby policja.
Calais przypomina mi sytuację z irackiego Kurdystanu. Jedna z organizacji natrafiła na spontanicznie utworzony tam obóz – kilkaset rodzin, dwa otwarte doły z fekaliami, brak opieki medycznej. Po jednostronicowym raporcie była tam reprezentacja jednej z agencji ONZ i negocjacje z lokalnymi władzami, na których efekty długo nie trzeba było czekać.
Mimo relatywnie niewielkiej skali sytuacja migrantów w Europie pogarsza się. Nie tylko w związku z rosnącą ich liczbą, lecz głównie z powodu braku znaczącej poprawy działań mimo upływu czasu. Calais jest medianie nagłośnionym, przez co jeszcze bardziej rażącym, ale nie jedynym miejscem, gdzie europejskie standardy oznaczają zimno, wodę po kolana, brud, brak sanitariatów, brak opieki medycznej, brak informacji i kordon policji. A obozy i granice to tylko część problemu, zauważana głównie ze względu na ilość zbierających się tam ludzi
Wolontariusze zamiast państwa
Jest problem migrantów, ale nie ma problemu kobiet i dzieci narażonych na przemoc, molestowanie i porwania. Jest problem migrantów, ale nie ma problemu policji stosującej fizyczną przemoc. Jest problem migrantów, ale nie ma problemu zimy, która się zbliża i zastanie tysiące ludzi w namiotach albo bez schronień.
W tym samym czasie organizacje międzynarodowe w wielu krajach pouczają lokalne władze i organizacje o tym, jak ważne są prawa człowieka, dlaczego nie wolno rozdzielać rodzin i że do monsunu, pory suchej czy zimy należy zacząć przygotowywać się pół roku wcześniej. A podpierają to swoim wieloletnim doświadczeniem w sytuacjach kryzysowych.
Niemoc sięgająca od poziomu Unii Europejskiej do poszczególnych miast nie tylko pozostawia w tragicznej sytuacji tysiące osób, ale negatywnie odbija się na społeczeństwie w Europie. Skoro zorganizowanie transportu, sanitariatów, opieki medycznej, a przede wszystkim komunikowanie jasnych zasad i procedur dla grupy przybyszów dwukrotnie mniejszej niż populacja Warszawy przerasta możliwości Europy, można poczuć się zagrożonym. Skalą niemożności głównie.
Niektórzy nie mogą nie móc, więc działają. Trudno nie zauważyć, jak dużą rolę w zapewnianiu pomocy ludziom, którzy utknęli na przejściach granicznych lub w obozach albo pozostawionym samym sobie w miastach, stanowią działania samoorganizujących się grup wolontariuszy. Ich powstanie w dużej mierze bazuje na frustracji brakiem działań ze strony rządów, jak i poczuciem, że ten obowiązek spadł na obywateli. Nawet jeśli takie oddolne inicjatywy działają szybciej niż duże organizacje pomocowe, nie są w stanie zapewnić długotrwałej i zrównoważonej pomocy. Nie zdejmują odpowiedzialności za letarg na wyższym szczeblu.
Kryzys istnieje, nie da się temu zaprzeczyć. Kryzys humanitarny, którego doświadczają migranci. Europa mogła, może i powinna poradzić sobie z owym kryzysem. Póki co jednak wydaje się sparaliżowana przez kryzys własnego humanitaryzmu i nie potrafi rozpoznać swojej zdolności do pomocy ludziom szukającym schronienia w podobno najbardziej rozwiniętej i postępowej unii na świecie. Ani tego, że bardziej niż doraźnej pomocy potrzeba im bezpiecznego sposobu ubiegania się o azyl.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×