fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Krwawymi nićmi szyte

W dzisiejszych czasach prawie każdy nasz konsumpcyjny wybór jest realnie powiązany z wyzyskiem ludzi na drugim końcu świata: szwaczek w fabryce w Bangladeszu, niewolników na plantacji bananów w Kolumbii, dzieci pracujących w kopalni w Kongo. Nasze zakupy często są niczym innym, jak luksusem okupowanym czyimś cierpieniem.

hm1

bilboard reklamowy sklepu H&M w centrum Warszawy, fot. autorka tekstu


Ruszyła kolejna kampania sieci sklepów marki H&M. Firmuje ją aż za bardzo widoczne w centrum Warszawy hasło: „Dołącz do globalnego ruchu świata mody dla dobra naszej planety”. Obok takich słów nie można przejść obojętnie – choć raczej z powodów, które nie zachwyciłyby Karla-Johana Perssona, prezesa szwedzkiej firmy.
Sklep H&M na swojej stronie internetowej reklamuje się słowami w luźnym tłumaczeniu brzmiącymi tak: „Pasjonujemy się modą, a także naszą planetą oraz tym, w jaki sposób oddziałujemy na świat wokół nas. Bycie świadomym każdej części procesu powstawania mody jest podstawą naszej działalności”. Takie zdania, bardzo górnolotne i szlachetne, wyglądają naprawdę dziwnie, gdy zilustrowane są logiem największej spośród firm produkujących odzież w Bangladeszu. Może więc warto przypomnieć, że to kraj, w którym szycie zagraża życiu.
24 kwietnia 2013 roku. W fabryce Rana Plaza w Szabhar (pod Dhaką, stolicą Bangladeszu) – gdzie produkują między innymi firmy Benetton, Carrefour, Zara, Primark czy Walmart  – w wyniku zawalenia się ośmiopiętrowego budynku ginie 1135 osób, a ponad dwa i pół tysiąca zostaje rannych. Powody katastrofy to zbyt silne wibracje wielkich generatorów, zła konstrukcja, nielegalne dobudowanie trzech najwyższych pięter oraz błędy w projekcie budynku. Czyli niedbałość i chciwość oraz lekceważenie praw i bezpieczeństwa pracowników.
Dzień przed katastrofą pracownice fabryki zgłaszają widoczne pęknięcia w ścianach nośnych budynku. Właściciel mówi lokalnej telewizji: „To taka mała rzecz, a robią z tego wielką aferę. To nie pęknięcie, odpadł tylko tynk”. Ludzie się boją, nie chcą wracać do pracy. Menadżerowie zagrozili wtedy masowymi zwolnieniami, więc robotnicy następnego dnia wracają. Jedna trzecia z nich zginie w katastrofie, prawie cała reszta zostanie poważnie ranna. Wielu podczas zawalania się budynku nie zdoła uciec – drzwi przeciwpożarowe zostały wcześniej zamknięte, aby uniemożliwić pracownikom wychodzenie na przerwy.
Pozorowana zmiana
Można by pomyśleć, że coś musi zmienić się po katastrofie o tak wielkiej skali (choć nie oszukujmy się, nie była to pierwsza – wypadki i pożary, także takie, których ofiary liczone były w dziesiątkach czy setkach, zdarzały się też wcześniej, nawet w tej samej fabryce; po prostu nie zyskały takiego medialnego rozgłosu – nasuwa się gorzka myśl, że jak zwykle znaczenie mają liczby). Firmy, które produkują odzież w Bangladeszu – szwedzki H&M, brytyjski Marks and Spencer, włoski Benetton, hiszpańska Zara, francuski Carrefour, amerykańskie Calvin Klein i Tommy Hilfiger i wiele innych (w tym polskie LPP, to znaczy właściciel marek między innymi Cropp i Reserved) – po długich pertraktacjach zobowiązały się do podpisania porozumienia w sprawie bezpieczeństwa w fabrykach. Jaki to miało efekt? „Od lat oglądam akcje tak zwanej korporacyjnej odpowiedzialności społecznej tych firm. Wszystko to pozorne i jednostkowe działania” – mówiła w 2015 roku Saydia Gulrukh, która od osiemnastu lat walczy o prawa robotnic w fabrykach odzieżowych. Trudno nie przyznać jej racji – w funduszu na rzecz ofiar, na który zachodnie firmy zdecydowały się pod naciskiem opinii publicznej wpłacić pieniądze, dwa lata po katastrofie wciąż brakowało ośmiu i pół milionów dolarów, czyli jednej trzeciej zadeklarowanej kwoty. Odszkodowania są więc śmiesznie niskie (mniej więcej siedem i pół tysiąca taka, czyli około tysiąc dwieście złotych za cały rok) albo nie są wypłacane w ogóle. A przecież wiele ofiar katastrofy straciło zdolność do pracy – ogromna część z nich została inwalidami do końca życia. Organizacja Action Aid Bangladesh w swoim raporcie twierdzi, że dwa lata po zawaleniu się budynku 60 procent z nich wciąż wymaga opieki medycznej i psychologicznej. Nie dostali jednak nic.
Pod względem bezpieczeństwa też niewiele się zmieniło. Dowodem jest pożar, który niecałe pół roku po katastrofie w Rana Plaza wybuchł w fabryce Aswad Composite Mills, (jak podaje Clean Clothes Campaign, produkującej ubrania między innymi na zlecenie H&M-u, dla którego przecież „bycie świadomym każdej części procesu powstawania mody jest podstawą działalności”), spowodowany w dużej mierze nieprzestrzeganiem wymogów bezpieczeństwa. Zginęło wtedy siedem osób, a ponad pięćdziesiąt zostało rannych. Niepokojącym dowodem na brak jakiejkolwiek zmiany jest też inny pożar, który wybuchł dwa miesiące temu w fabryce odzieży w mieście Gazipur. Całe szczęście w tym przypadku ofiar akurat nie było – budynek był pusty, bo stało się to o 7 rano. Godzinę później byłoby tam już sześć tysięcy osób.
Miażdżący jest też opublikowany niedawno – bo we wrześniu 2015 roku – raport stworzony między innymi przez Clean Clothes Campaign i International Labor Rights Forum . Udowadnia on, że bezpieczeństwo pracowników w fabrykach produkujących na zlecenie H&Mu jest wciąż niezagwarantowane, a zmiany i naprawy zadeklarowane po katastrofie w Rana Plaza są wprowadzane bardzo powoli lub wcale. Szokujące są zawarte w nim dane – na przykład procent fabryk bez wyjść ewakuacyjnych w razie pożaru (61%) i liczba pracowników w związku z tym zagrożonych (ponad 78 tysięcy!).
Jedyną właściwie realną zmianą, która zaszła po katastrofie w Rana Plaza, było podniesienie płacy minimalnej w Bangladeszu – z 38 do 66 dolarów miesięcznie, co wciąż plasowało ją na niechlubnym pierwszym miejscu w kategorii najniższej płacy minimalnej w tej branży na świecie. A i tak, według raportu Bangladeskiej Organizacji Wytwórców i Eksporterów Odzieży, ponad 40 procent fabryk nie wypłaca ustawowej stawki. Uchodzi im to bezkarnie – trudno się jednak dziwić, skoro ich właścicielami jest aż 10 procent parlamentarzystów, a przecież nie jest to jedyny sposób powiązań rządu z tym przemysłem, który zapewnia 80 procent dochodów z eksportu, wynoszących około dwadzieścia miliardów dolarów rocznie. Dlatego też związkowcom trudno jest przeforsować jakieś zmiany, protesty są tłumione przez niedawno powołaną policję przemysłową, a służby specjalne porywają, torturują, a czasem nawet zabijają działaczy na rzecz pracowników.
Za tym wszystkim stoją międzynarodowe korporacje, wywierające presję na jak najtańszą siłę roboczą. Firmy płacące coraz mniej za efekty pracy pracowników pod groźbą przeniesienia interesu gdzie indziej – co H&M już zresztą zrobił, zapowiadając otwarcie nowych fabryk w Etiopii i rozpoczynając tym samym nowy rodzaj kolonizacji Afryki.
Metka polskiej firmy Cropp (LPP) na gruzach fabryki Rana Plaza, fot. Clean Clothes Polska

Metka polskiej firmy Cropp (LPP) na gruzach fabryki Rana Plaza, fot. Clean Clothes Polska


Samotny bunt
Można by teraz dojść do wniosku, że system ten jest zły i niemoralny oraz postanowić, że nie będzie się więcej korzystać z niewolniczej pracy i zrezygnować z zakupów w sklepach sieci H&M. I choć często można usłyszeć argument, że niepodjęcie takiego wyrzeczenia jest swego rodzaju hipokryzją („Mówisz, że warunki panujące w fabrykach odzieży w Bangladeszu są straszne, a ile masz ubrań z H&M-u?”), to wydaje mi się, że taka asceza nie jest odpowiedzią idealną z trzech powodów.
Po pierwsze: jest ona po prostu niemożliwa. W dzisiejszych czasach nie jesteśmy właściwie w stanie kupić czegokolwiek, nie przyczyniając się jednocześnie do czynienia zła i wyzysku. W dobie totalnej globalizacji człowiek jest uwikłany w sieć różnych współzależności, najczęściej przebiegających na linii globalna Północ – globalne Południe. Prawie każdy nasz konsumpcyjny wybór jest realnie powiązany z wyzyskiem ludzi na drugim końcu świata: szwaczek w fabryce w Bangladeszu, niewolników na plantacji bananów w Kolumbii, dzieci pracujących w kopalni w Kongo. Nasze zakupy często są niczym innym, jak luksusem okupowanym czyimś cierpieniem. Właściwie każdy nasz produkt jest skażony złem: telefony i laptopy, zawierające tak zwane „krwawe metale”; benzyna w samochodzie, przy wydobyciu której niszczone jest środowisko; uwielbiana przez wszystkich Coca-Cola, której rozlewnie w Indiach wydobywają 510 tysięcy litrów wody dziennie i wylewają podobną ilość trujących ścieków, co doprowadziło do chorób i suszy; nawet banany „Chiquita”, nam kojarzące się ze śmiesznymi reklamami, a w Kolumbii kojarzone raczej z tak zwanymi szwadronami śmierci, które ten koncern zatrudniał do pilnowania plantacji. Nasze buty, nasze samochody, nasze iPhone’y (przy okazji: firma Apple zamontowała niedawno w swoich fabrykach siatki za oknem, by pracownicy nie popełniali samobójstw), nasze koszulki, nasze plecaki, nasze czekolady (dlaczego krajami znanymi na cały świat z wyśmienitości tych słodyczy – czyli Belgia, Szwajcaria, Austria – są te, w których nawet nie rośnie kakaowiec?). Długo by wymieniać.
Jest też drugi powód. Bojkoty konsumenckie naprawdę rzadko są skuteczne. Nie da się zaprzeczyć, że jest trochę takich przykładów, gdy szereg indywidualnych decyzji oraz zbiorowe naciski na producentów zmieniły politykę firm albo przyczyniły się do uświadomienia i uwrażliwienia części społeczeństwa. Ale przypadek katastrofy w Rana Plaza nie budzi optymizmu – i nie jest to przecież wyjątek. Jedyną zmianą, do której doprowadzają naciski, bojkoty i protesty, jest najczęściej zmiana PR firmy, która, by wydać się „eko” czy „fair-trade”, tworzy nowe kampanie reklamowe o recyklingu lub świadomej modzie – jak dziś w cynicznej hipokryzji robi to H&M. Żadnej zmiany na lepsze nie doświadczają zaś pracownicy – a są nawet głosy (choć dość kontrowersyjne), że bojkoty konsumenckie im tylko szkodzą, bo przecież to dzięki międzynarodowym koncernom dostają oni jakiekolwiek pieniądze i pracę, mimo że godne pożałowania i potępienia. Zadajemy więc tu sobie dość tragiczne pytanie: wspierać potworny system czy pozbawić ludzi zarobku? Nie wiem, czy da się na nie satysfakcjonująco odpowiedzieć.
I ostatni powód: za takimi wyrzeczeniami kryje się poważne ryzyko i pokusa skupienia się wyłącznie na swojej moralności i swoich wyborach. Taka narcystyczna alienacja może doprowadzić do zwykłego uciszenia wyrzutów sumienia: „Świat jest potworny, ale ja jestem czysty – przecież kupuję fair-trade, eko i lokalnie”. A czy chodzi o uspokojenie naszego poczucia winy, czy jednak o los tych wyzyskiwanych i zniewolonych? Niektórzy twierdzą, że to właśnie te indywidualne wybory i rozterki leżą u podstawy naszej moralności. Gdy jednak założymy, że człowiek jest istotą społeczną, współzależną i odpowiedzialną za innych, mogą one nie wystarczyć.
Globalne wyzwolenie
Może trzeba więc uznać, że skoro jest to globalny i nasz wspólny problem, musimy sięgnąć po wspólne, globalne rozwiązania i starać się zmieniać obecne struktury wyzysku. Wydaje się przecież, że sami indywidualnie nic nie zdziałamy – tu potrzebne są międzynarodowe wymagania i traktaty, tak koszmarnie dalekie od tych proponowanych dzisiaj, jak TTIP (USA – Europa) czy FTAA (Ameryka Północna – Ameryka Południowa). I choć sprawiedliwe gospodarczo-społecznie umowy to dziś bardzo odległa i utopijna przyszłość, wydają się one jedynym skutecznym rozwiązaniem. A mogą być realnie osiągalne tylko wtedy, gdy przyznamy, że to nie nasze sumienia i bycie „czystym” jest ważne, a los pokrzywdzonych.
Misza Tomaszewski w tekście „Wszyscy albo nikt” z poprzedniego numeru Magazynu Kontakt postawił tezę, że właściwą postawą człowieka w stosunku do zła nie jest przystosowanie ani ucieczka, lecz solidarność. Jeśli uznajemy, że jesteśmy uwikłani w struktury wyzysku i powiązania geopolityczno-gospodarcze, musimy powiedzieć za Albertem Camus: „Wszyscy jesteśmy zadżumieni”. Wszyscy w tym tkwimy i sami się nie wyzwolimy. Jedyne, co możemy robić, to starając się zmieniać te struktury, jednocześnie przez cały czas wiedzieć – wiedzieć, co się dzieje w Bangladeszu, w Kolumbii, w Kongo. Mieć świadomość dziejącego się zła oraz poczucie współodpowiedzialności za los ludzi, z którymi solidarnie tkwimy w tym samym, zniewolonym świecie. I wierzyć, wbrew nadziei, że kiedyś przyjdzie wyzwolenie.
 
***
SPROSTOWANIE
W poprzedniej wersji tekstu – opierając się między innymi na artykule opublikowanym przez Gazetę Wyborczą   – zamieściliśmy nieprawdziwą informację. Chcemy podkreślić, że firma H&M nie zlecała produkcji odzieży w fabryce Rana Plaza. Za nieświadome i niezamierzone wprowadzenie w błąd czytelników bardzo przepraszamy.
 

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×