fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Kościół włączający albo żaden

Zbawienie nie dokona się, jeśli światy ludzi bogatych i biednych się nie spotkają. A będzie to spotkanie katastrofalne – przekroczy nasze wyobrażenia i wymknie się statystykom. Obedrze nas ze złudzeń o nas samych.

ilustr.: Zuzia Wojda

ilustr.: Zuzia Wojda


Tekst pochodzi z 36. numeru papierowego Magazynu „Kontakt” pod tytułem „Biblia dziesięciolecia”.
Ma to być tekst o Kościele, dlatego że jestem jego członkinią. O Kościele, który mnie rani, przez który czuję się zdradzana, któremu czasami sama też nie jestem wierna. Często, za profesorem Stefanem Swieżawskim, powtarzam, że krytykuję Kościół, bo go kocham. Karol Wojtyła, już jako Jan Paweł II, w jednym z wielu listów do Swieżawskiego – będących również odpowiedzią na jego krytykę Kościoła – napisał, że „miłość jest zawsze troską o to, co się miłuje”. Tak też postrzegam moje miejsce w Kościele – współtworzę go. Również poprzez niemilczenie, kiedy coś mnie w nim boli.
Chcę napisać o Kościele w oparciu o jego istotne zadania wynikające z Katolickiej Nauki Społecznej, która do niedawna wydawała się jeszcze cokolwiek passe. I to pomimo tego, że „Kompendium Nauki Społecznej Kościoła” mówi, że owe zasady „są wyrazem chrześcijańskiej antropologii, owocem objawienia miłości, jaką Bóg darzy ludzką osobę” – czyli czymś kluczowym dla chrześcijaństwa. KNS jest na uniwersytetach wykładana w większym stopniu jako przekrój encyklik społecznych papieży z ostatnich 130 lat, niż jako namysł nad jej praktyczną aplikacją w realnym życiu społecznym. A jednak – jak się zdaje – obecnie zaczyna ona przeżywać swój renesans. Nie ma w tym przypadku – żyjemy bowiem w czasach miłosierdzia, którego potrzebujemy bardziej niż kiedykolwiek. Kościół bez miłosierdzia jest niewiarygodny, a Katolicka Nauka Społeczna poucza, jak je realizować w praktyce.
Wspomniany Stefan Swieżawski mówił, że „Kościół nie może być Kościołem sukcesu. Należy zacząć myśleć o Kościele jako Kościele świadectwa”. Bóg przyszedł zbawić człowieka i potrzebuje człowieka, żeby to zbawienie się dokonywało. Dziś to zadanie szczególnie trudne – nawet dla Boga. Współczesny świat jest wszak pęknięty na dwie części. To z jednej strony świat ludzi bogatych, zapatrzonych w smartfony, lusterka luksusowych samochodów, żyjących w rozpadających się, skomplikowanych związkach. Z drugiej – świat ludzi przeraźliwie biednych, migrujących, wyglądających i zachowujących się niejednokrotnie źle, prowokujących nas po równo do złości i do współczucia. Zbawienie nie dokona się, jeśli te światy się nie spotkają. A jest to i będzie spotkanie katastrofalne. Przekroczy nasze wyobrażenia i wymknie się statystykom. Obedrze nas ze złudzeń o nas samych.
Według przywołanego „Kompendium” naczelne zasady Katolickiej Nauki Społecznej to: zasada dobra wspólnego, pomocniczości i solidarności. To one są punktem odniesienia przy interpretacji przez Kościół zjawisk społecznych. Warto przyjrzeć się więc temu, jak sam Kościół w Polsce realizuje powierzoną sobie misję troski o losy ludzi – choć przyznaję, że zajmę się tylko tymi aspektami, które są ważne dla mnie osobiście, które mnie poruszają , a w konsekwencji nie wyczerpują istoty zagadnienia.
Kościół milczy i nie słyszy
Kościół musi stać na straży dóbr, które stanowią niepodzielną spuściznę ludzkości, którą należy chronić wspólnym wysiłkiem – do tego wzywa zasada dobra wspólnego. Dlatego powinien bez wytchnienia poszukiwać sposobów praktycznego urzeczywistniania i szerzenia pokoju, trwałego porządku prawnego, ochrony środowiska naturalnego, metod zaspokajania istotnych potrzeb człowieka (będących w niektórych wypadkach jednocześnie jego prawami) takich jak pożywienie, mieszkanie, praca, wykształcenie i dostęp do kultury, środków komunikacji, zdrowia, swobodnego przepływu informacji i ochrony wolności religijnej. Jak to wygląda w Polsce? Przyjrzyjmy się choćby reakcji części społeczeństwa na zmiany w polskim prawie oraz recepcji encykliki Papieża Franciszka „Laudato si’”.
Wszyscy dziś mówią o podzielonej Polsce. Widać olbrzymie zacietrzewienie polityczne w naszych dyskusjach i sporach. Linia tego podziału przecina również Kościół. W lipcu 2017 roku, podczas protestów w obronie niezależności sądów, katoliczki i katolicy czekali na głos Kościoła hierarchicznego nawołujący do poszanowania prawa, dialogu i pojednania. Taka już jest nasza historia, że Kościół był zawsze z narodem, a bywał nawet wyrazicielem jego pragnień i dążeń w czasach przeróżnych opresji i dyktatur. Dziś, gdy naród jest podzielony poprzez stosunek do władzy i jej działań, Kościół powinien znaleźć odpowiednie środki, by być z ludźmi po obu stronach barykady, a niekiedy także tłumaczyć jednym racje drugich. Tyle tylko, że Kościół w Polsce wciąż szuka swojej roli do odegrania w przestrzeni społecznej czy obywatelskiej w warunkach demokracji. Dlatego, choć głos zabrali poszczególni hierarchowie, można było odnieść wrażenie, że są to właśnie wypowiedzi personalne, a nie jeden głos Kościoła. Bez większego echa przeszła też w Polsce encyklika „Laudato si’” papieża Franciszka. Od nikogo z nauczających nas w Kościele nie usłyszałam, o co tak naprawdę w niej chodzi. Zdarzało mi się natomiast słyszeć utożsamianie troski o Ziemię z ruchami lewicującymi, co jest wyrazem sporej ignorancji, a nawet – powiedziałabym – grzechu, który wskazuje na brak odpowiedzialności za Boże stworzenie oraz za najuboższych i opuszczonych.
Czy rozumiemy, że obecne ruchy migracyjne związane są również ze zmianami klimatycznymi, pustynnieniem dużych obszarów ziemi i brakiem możliwości wytwarzania dóbr, a co za tym idzie, brakiem środków do życia? Widziałam kraje Południa z ich zacofaniem i biedą. Martin Caparros w swojej książce „Głód” pisze, że jeszcze nie było w historii bardziej niszczycielskiej i jednocześnie tak łatwej do zwalczenia plagi jak głód. Papież, widząc to, formułuje prośbę o ochronę naszego wspólnego domu, wzywa do zrównoważonego i zintegrowanego rozwoju, który milionom ludzi da szanse na godne życie. Wzywa do współodpowiedzialności za wspólny dom. W polskim Kościele brakuje jednak recepcji tego wezwania w duchu troski o powszechne dobro, jakim są zasoby Ziemi. Nieliczne próby jej podejmowania są naturalnie związane z franciszkanami, którzy prowadzą choćby projekt chrześcijańskiej edukacji ekologicznej: „Czyńcie sobie ziemię kochaną!”.
Dopiero uczymy się troski o dobro wspólne. W poprzednim systemie to, co wspólne, znaczyło „niczyje” i można było to sobie bezkarnie przywłaszczać. Dzisiaj to, co wspólne, domaga się zarówno indywidualnego, jak i wspólnotowego zaangażowania. Czy polski Kościół do niego jednak wzywa?
Odnowić życie parafii
Koleżanka z Warszawy spędziła ostatniego sylwestra wraz z ubogimi. Młodzież z jednej z katowickich parafii organizuje tego dnia przyjęcie dla wykluczonych. Zdziwiło mnie, gdy okazało się, że nie stoi za tym określona wspólnota, ale właśnie młodzież parafialna. Moje zaskoczenie brało się z przekonania, że chcąc coś zrobić w Kościele, trzeba to czynić w ramach wspólnoty. Nie wystarczy być po prostu parafianinem czy parafianką, by się zaangażować – na ogół nie ma do tego przestrzeni. To, jak mocne jest to przeświadczenie, nie świadczy dobrze o kondycji naszego Kościoła.
A powinno być przecież inaczej – zgodnie z zasadą pomocniczości, która odnosi się do relacji w  ramach wspólnot zhierarchizowanych, w których należy wspierać określone grupy w realizowaniu odpowiadających im zadań. Efektem wcielania jej w życie jest upodmiotowienie jednostek czy grup społecznych poprzez niewyręczanie ich i nieodbieranie im obowiązków, które do nich należą. Chodzi więc o docenianie stowarzyszeń, oddolnego jednoczenia się ludzi, budowania wspólnoty, by osiągnąć wspólny cel – najlepiej na najniższym poziomie. By realizować tę zasadę, trzeba chronić wrodzoną społeczną naturę człowieka i nie poddawać się indywidualizacji.
Możemy i powinniśmy przenieść tę zasadę także na grunt kościelny, a konkretnie do naszych parafii. Trudno jednak znaleźć takie, których proboszczowie dają realne miejsce do rozwoju różnych działań. A przecież także to jest zadaniem proboszcza: przygotowanie przestrzeni dla realizowania rozmaitych celów, tworzenia nowych inicjatyw i instytucjonalne ich wspieranie. Słowem: czynienie Kościoła włączającym. To potencjał, który czeka na wykorzystanie – widać, jak na naszych oczach rodzi się wielka, oddolna siła zaangażowania osób świeckich poza parafiami, wynikająca bardziej z ich osobistej odpowiedzialności niż z przywiązania do tradycji. Młodzież, angażując się w akcje pomocowe, nie argumentuje swojego wyboru wezwaniem Jezusa, ale mówi po prostu o chęci wsparcia drugiego człowieka, dostrzeżeniu wartości w samym pomaganiu. Innymi słowy: młodzi ludzie dają świadectwo wartościom po prostu dlatego, że są one wartościami.
Obecnie Kościół albo będzie społeczny, albo go nie będzie, stanie się albo żywą wspólnotą, albo muzeum. Wspólnoty – jakkolwiek niezbędne – nie wyręczą w tym zakresie parafii. Jedne i drugie są potrzebne, ale to parafia powinna być w naturalny sposób pierwszym i podstawowym miejscem naszej religijnej przynależności – również w ramach działań charytatywnych. W Polsce to jednak rozmaite wspólnoty przejęły zadania parafii – także dobroczynne. Jeśli proces ten będzie postępował, parafie będą się wyludniać.
Najlepszą drogą do tego, by temu przeciwdziałać, jest danie ludziom przestrzeni do zaangażowania się, poczucia odpowiedzialności za parafię, za wspólnotę i za to, co i w jaki sposób się w niej dzieje. Dobrą drogą pod tym względem jest właśnie animowanie działań charytatywnych. Nie przez przypadek badania pokazują, że Caritas jest w społeczeństwie postrzegana lepiej niż Kościół jako taki – i to pomimo tego, że jest ona immanentnie organizacją Kościoła katolickiego. Według motu proprio „O posłudze miłości” Benedykta XVI to biskup wraz z proboszczem powinni zapewnić możliwość współistnienia różnych inicjatyw charytatywnych na terenie każdej parafii. Skoro więc widzimy spadek praktyk religijnych, zachętą do pozostania w Kościele może być nie tyle nawet zaangażowanie ludzi w rozmaitą działalność ale sprawienie, by ich własne inicjatywy mogły wykwitać na żyznym gruncie. A potencjał wiernych jest niewyobrażalny. W Warszawie, w parafii błogosławionego Edmunda Bojanowskiego (dodajmy, że dopiero się budującej!) parafianki i parafianie sami się zmobilizowali i objęli sześciomiesięcznym wsparciem aż trzydzieści jeden rodzin syryjskich w ramach akcji „Rodzina Rodzinie”. Przedstawiciele parafii mówili mi, że wspólne zaangażowanie pozwoliło im się lepiej poznać właśnie dlatego, że proboszcz umożliwił im działanie. Zaufał i pozwolił działać.
Nie wiem, czy to dużo, czy mało. Ale w polskim Kościele wciąż dzieje się to zbyt rzadko. Potrzeba do takich działań świadomych, wykształconych, odważnych i wierzących duszpasterzy, otwartych na dialog ze współczesnymi wyzwaniami. Ojciec Wacław Oszajca w jednym z wywiadów powiedział niedawno, że „trzeba by zreformować cały system funkcjonowania parafii, żeby księża byli właściwie tylko od kwestii duchowych – tak jak to Benedykt XVI przypomniał nam w Warszawie w 2006 roku – i scedowali dla świeckich trzy czwarte swojej roboty”. To się i tak – raczej prędzej niż później – wydarzy. Świadczy o tym choćby spadek powołań. Nie mamy jednak czasu! Trzeba już teraz zrobić wiele, by w międzyczasie nie utracić ludzi młodych, którzy swój potencjał będą realizowali gdzie indziej.
Pomocne w tym byłoby, gdyby lepiej słyszalny był głos Kościoła „wyjaśniającego Pisma”, biorącego udział w debacie społecznej, wpływającego na kształtowanie wartości. Póki co nie posługuje się on sprawnym i przystępnym językiem komunikacji. Wciąż najczęściej praktykowana na polskim podwórku forma komunikacji z wiernymi, jaką są listy pasterskie Konferencji Episkopatu Polski, jest już całkowicie nieadekwatna do czasów, w których żyjemy. Ton biskupich przesłań jest trudny do przyswojenia, bo w zbyt małym stopniu odnoszą się one do ludzkiego życia – zbyt dużo jest w nich teologii nieprzełożonej na praktykę. O co konkretnie chodzi? Otóż chciałabym – zamiast kolejnego, rzeczywiście pięknego i będącego rdzeniem Ewangelii, cytatu o przyjęciu przybysza – usłyszeć o tym, skąd się biorą nasze lęki i zamknięcie na obcych w kraju, którego mieszkanki i mieszkańcy szczycą się swoją rzekomą gościnnością. Poznać propozycje naszych pasterzy na to, jak możemy te lęki przezwyciężyć, jak się przygotować na przyjęcie uchodźczyń i uchodźców, którzy prędzej czy później dotrą do Polski, jak tworzyć wspólnoty schronienia w naszych parafiach. Zapewne lepszą formą byłyby w tym zakresie listy nie całego episkopatu, ale poszczególnych biskupów skierowane do ich diecezjan. Zwłaszcza gdyby bazowały na faktycznych wyzwaniach, próbach szukania realnych rozwiązań, propozycjach adekwatnych do możliwości diecezji, staraniu, by porwać ludzi do aktywności.
Tak czy siak, listy nie zastąpią bezpośredniego kontaktu z wiernymi, którego brakuje. Dla diecezjan z pewnością więcej znaczy biskup, który nakłada pierogi ubogim, patrzy w oczy, słucha, bo chce wiedzieć, niż listy, które pojawiają się przy okazji różnych wydarzeń liturgicznych. Potrzebują świadectwa, które staje się zaproszeniem. To właśnie przez świadectwo pasterzy prowadzi droga powrotów do Kościoła – przekonuje o tym przecież nawet przykład samego Boga, który stał się człowiekiem, by ocalić człowieka.
Za mało solidarności
Kościół zresztą wagę tego kontaktu rozumie – przynajmniej na poziomie nauczania. Widać to choćby w sposobie, w jaki formułuje trzecią kluczową dla Katolickiej Nauki Społecznej zasadę, jaką jest zasada solidarności. Trudno bowiem z abstrakcji wywieść słowa o potrzebie „mocnej i trwałej woli angażowania się na rzecz dobra wspólnego, czyli dobra wszystkich i każdego; wszyscy bowiem jesteśmy naprawdę odpowiedzialni za wszystkich”. Trudno bez wglądu w rzeczywistość uświadomić sobie współzależności zachodzące między ludźmi i narodami, których znajomość również stanowi o sednie tej zasady.
Teoria jednak idzie swoim torem, a życie swoim. Wszystkie wypowiedzi osób duchownych, które podsycają lęk przed uchodźczyniami i uchodźcami pochodzącymi z krajów muzułmańskich, podkreślając prześladowania chrześcijanek i chrześcijan w tamtych krajach, skazują konkretnych ludzi, za których jesteśmy odpowiedzialni, na ostracyzm jako potencjalnych terrorystów, morderców chcących podbić Europę. Papież Franciszek w orędziu na tegoroczny Światowy Dzień Pokoju napisał, że „ci, którzy podsycają strach przed migrantami, być może w celach politycznych, zamiast budować pokój, sieją przemoc, dyskryminację rasową oraz ksenofobię, które są źródłem wielkiego niepokoju”.
Zadziwiające jest, jak szybko zbitka „uchodźca – terrorysta” powstała i jak dobrze ma się nad Wisłą. A już Jan Paweł II w 2001 roku podkreślał potrzebę prowadzenia duszpasterstwa i wsparcia dla migrantek i migrantów, wskazując na zjawisko zwiększania się liczby niechrześcijańskich przybyszów, osiedlających się w krajach, w których większość społeczeństwa stanowią katoliczki i katolicy. Właśnie dziś potrzebuję jednoznacznego głosu mojego Kościoła tłumaczącego, na czym polega postawa chrześcijańska wobec „obcego”, którym dzisiaj jest muzułmański uchodźca. Grzmiącego, że napady na inaczej wyglądających i mówiących w polskich miastach są nie do pogodzenia z Ewangelią. Że bliźni to również ten uciekający przed biedą, prześladowaniami, poniżeniem, że Biblia pokazuje, że nigdy nie mamy tak mało, by nie móc się podzielić.
Tak, Polska jest biedniejsza od Niemiec i Stanów Zjednoczonych, ale wciąż jest bogatsza od 170 z 200 krajów świata. Jesteśmy w czołówce, jeśli chodzi o poziom życia. Ciągle mamy jednak w głowach przekonanie, że potrzebujemy takiej pomocy, jak trzydzieści lat temu – jakbyśmy tylko jedną lekcję przyswoili z lat 80., kiedy to nam pomagano. Ciągle wydaje nam się, że tak powinno być nadal. Wciąż brakuje nam solidarności, poczucia, że skoro istnieje współzależność między narodami, z której korzystaliśmy, to dziś nadszedł czas spłaty długu.
Kościół wędruje drogami historii wraz z ludźmi. I czasami znajduje się razem z nimi na zakręcie. Od tego, jak się wtedy zachowa, zależy jego wiarygodność. Jak wtedy, gdy papież Pius XI milczał w odpowiedzi na list Edyty Stein, który wysłała do niego w 1933 roku, widząc, co działo się w tamtych czasach z Żydami w Niemczech. Pisała: „My wszyscy, którzy jesteśmy wiernymi dziećmi Kościoła i z otwartymi oczami patrzymy na sytuację w Niemczech, obawiamy się, że jeśli milczenie będzie trwało dłużej, wizerunek Kościoła będzie jak najgorszy”.
Jak dziś, gdy znów znaleźliśmy się na zakręcie – także w Polsce.
Owszem, powstał dokument Konferencji Episkopatu Polski z kwietnia 2017 roku pod tytułem „Chrześcijański kształt patriotyzmu”. Kluczowe wydaje się jednak pytanie o to, kto ów dokument przeczytał. Czy został odpowiednio nagłośniony, wytłumaczony i przełożony na nauczanie? Rzeczywiście, w sprawie traktowania uchodźców głos zabierają poszczególni biskupi, apelując o przyjęcie przybyszów w Polsce w ramach korytarzy humanitarnych. Faktycznie, pojawiają się kolejne komunikaty z poszczególnych zebrań Episkopatu, w których hierarchowie podkreślają to stanowisko. Ale czy to wystarczy? Czy nie potrzeba więcej, gdy w Polsce gwałtownie wzrasta sprzeciw wobec przyjmowania uchodźców? Badania CBOS pokazały, że obecnie już 63% Polaek i Polaków nie zgadza się na przyjęcie uchodźczyń i uchodźców niezależnie od tego, skąd pochodzą.
Co gorsza, największy sprzeciw spotkamy wśród młodzieży w przedziale wiekowym 18-24 lata – w tej grupie wynosi aż 73%. To kolejny dowód na to, że Kościół traci młodych, a także, że nie potrafi namówić ich do konfrontacji z konkretnym potrzebującym człowiekiem, które to spotkanie – jak przekonują ci, którzy spróbowali – sprawia, że nie widzimy innej opcji, niż pomagać. Że nie przekonał ich do zobaczenia w migrantach i uchodźcach Boga oraz siebie – a każdy z nas przecież nosi w sobie część ich losu. Kto tego nie odkrył, ma zbyt mało pokory wobec życia. Że nie pokazaliśmy młodym skarbu, jakim jest chrześcijaństwo.
***
Rozmawiałam niedawno z muzułmanką, która chce przejść na chrześcijaństwo. Tym, co ją urzeka w naszej religii, jest dobrowolna ofiara z siebie, bezwarunkowa miłość. Czy mamy świadomość, co posiadamy i kim jesteśmy? I czy na pewno robimy wszystko, by tego nie roztrwonić?
 
***

Pozostałe teksty z bieżącego numeru dwutygodnika „Kontakt” można znaleźć tutaj.

***

Polecamy także:

S. Radosława: Naszą opcją jest miłość

Inne języki Kościoła

Pędziwiatr: Jest wielu Jacków Międlarów w polskich seminariach

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×