fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Kolejka do Europy

Przypominamy fotoreportaż Dawida Zielińskiego, który ukazał się w lutowym wydaniu dwutygodnika. Jedno ze zdjęć z reportażu otrzymało nagrodę główną Grand Press Photo 2016. Gratulujemy!
Kolejka do Europy

Uchodźcy przypływający na wyspę Lesbos. fot. Dawid Zieliński

Numer czterdzieści dwa zawsze kończy się pierwszy. Potem schodzą buty mniejsze i większe, damskie, męskie i dziecięce, dalej torby, swetry, bluzy. I kurtki. Bo w Alemanii jest zimno.
Te buty i kurtki to dary Europejczyków dla przybyszów ze Wschodu. Przekazywane przez ludzi dobrej woli na granicy współczesnej i historycznej, geograficznej i kulturowej. Zamiast chleba i soli.
Na betonowym placu przy nabrzeżu ustawiają się kolejki po ubrania, buty, czasem żywność i wodę. Zająć miejsce w kolejce możesz tylko, jeśli masz bilet na prom, który odpływa do Aten codziennie wieczorem. Ale żeby kupić bilet, trzeba okazać dokumenty pozwalające na dalszą podróż. Dokumenty wystawiają lokalne władze. Codziennie na drewnianej tablicy przed posterunkiem policji na wyspie Kos pojawiają się listy z nazwiskami osób, które je otrzymają.
Dokumenty wydaje komisariat, po odbiór trzeba stanąć w kolejce. Ale zanim to nastąpi, trzeba się zarejestrować. Znowu kolejka.
Ustawianie ludzi w kolejkach pozwala wprowadzić względny porządek, ład, spokój. Kolejki pomagają zapanować nad rzeszą ludzi bezustannie przypływających pontonami z Turcji, bezpiecznie przeprowadzać rejestrację, wdrażać procedury. Stwarzają poczucie, może złudne, na pewno potrzebne, kontroli nad sytuacją.


Volunteers comfort a refugee family shortly after arriving on Lesbos island.

W 2015 roku do Europy przybyło drogą morską ponad milion ludzi (według danych Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji oraz UNHCR), z czego około 85 procent przez Grecję. Według szacunków Frontexu łączna liczba migrantów, również niezarejestrowanych, może sięgać nawet 1,3–1,5 miliona. Niezarejestrowanych, czyli takich, którym udało się umknąć strażom granicznym i niepostrzeżenie przekroczyć europejskie granice, zanim Pierwszy Świat zaczął pospiesznie wznosić współczesne limes.
Na Kos oczekiwanie na dokumenty trwa kilka dni, wypełnionych najczęściej nudą. Pranie, kąpiel, telefon do rodziny, drzemka. Czasami wolontariusze przywożą pizzę, innym razem lokalny piekarz częstuje pieczywem. Przenocować można w tanich hotelach, namiotach albo na gołej ziemi.
Sytuacja na wyspie Lesbos jest dużo bardziej napięta. I nic dziwnego – tutaj przybywa najwięcej migrantów, tutaj też są aż dwa obozy rejestracyjne. Oba zatłoczone, więc kolejki są dłuższe, ludzie sfrustrowani, zawiedzeni, rozczarowani.
„I to ma być Europa?” – pytają mnie młodzi Irańczycy, rozglądając się z nieukrywanym niesmakiem. Dookoła nas śmieci: worki foliowe, zużyte i podarte ubrania oraz koce, plastikowe butelki, papierki i opakowania, folie, pieluchy.
Przekraczając morską granicę na morzu Egejskim, migranci i uchodźcy trafiają na grecką prowincję. Urokliwą, ale jednak prowincję. Do Europy kuchennymi drzwiami. Zamiast wielkomiejskich świateł Londynu czy Paryża lądują w suchym, wyludnionym krajobrazie. Europa to nie tylko miejsce, obszar – to symbol, mit, wyobrażenie, wizja lepszego świata. A tu wszędzie śmieci. Wśród nich rosną drzewa oliwne, pokrywające okoliczne wzgórza, między drzewami dziesiątki, nawet setki ludzi siedzą, leżą, jedzą i piją, śpią, przychodzą i odchodzą. Ale głównie czekają. To obóz rejestracyjny Moria. A właściwie okolice obozu, który jest przepełniony. Wojsko i policja pilnuje porządku i bezpieczeństwa wewnątrz obozu, ale poza zwieńczonym drutem kolczastym ogrodzeniem można liczyć tylko na siebie.
Ani Kos, ani Lesbos, ani sama Grecja nie są dla nich celem. Oni chcą dalej – promem do Aten i potem na północ, w stronę macedońskiej granicy. Determinacja jest niesamowita. Pokonują setki, tysiące kilometrów, dzień w dzień, bez względu na wszystko, pociągiem, autobusem, pieszo. Cel jest tylko jeden – dotrzeć do Niemiec (albo Danii, Szwecji, Holandii). Wszystko, co ich spotyka po drodze, to tylko tymczasowa niedogodność, przeszkoda do pokonania, wkrótce będzie wspomnieniem. Głodni – jedzą, spragnieni – piją, zmarznięci – rozpalają ogień, zmęczeni – idą spać. A potem wstają i idą. Byle dalej, ciągle w ruchu. Do Niemiec.



„Hello” i „Thank you” to często pierwsze słowa, które padają z ich ust. Dzięki obecności wolontariuszy i pracowników organizacji pozarządowych mają do kogo skierować te słowa. Ich pierwsze słowa w Europie.
„Uciekliśmy z naprawdę popieprzonego kraju” – Afgańczyk rzuca mimochodem, wyciągając suche spodnie z plecaka. Kilka minut temu dotarł na brzeg. Jego towarzysze podróży (około czterdziestu, wszyscy z Afganistanu) powoli się rozchodzą, sprawdzają swoje zawiniątka, telefony, dolary. On jako jedyny mówi po angielsku, jakby trochę się spiesząc: „Płynęliśmy godzinę, silnik działał do samego końca, morze spokojne, nie było żadnych problemów. Nie, dzięki, niczego nam nie trzeba”. I w drogę.
Nie wszyscy mają tyle szczęścia z przeprawą. Silniki łodzi się psują, trzeba wiosłować, przeciążone pontony łatwo nabierają wody, dzieci płaczą, ludzie się boją – nigdy nie byli na wodzie, wielu nie potrafi pływać. Mimo że turecki brzeg jest oddalony zaledwie o kilka kilometrów, a morze zazwyczaj spokojne, już ponad czterysta osób utonęło w tych wodach. I oni o tym wiedzą. Wiedzą, bo zdobycie informacji potrzebnych do zaplanowania podróży to łatwizna.
Wystarczy telefon. Dla wielu współczesnych migrantów podróż zaczyna się na Facebooku. Tutaj wymieniają się pomysłami, radami, nawiązują kontakt z przemytnikami. Docierając do Stambułu czy Izmiru, muszą jedynie uzbroić się w cierpliwość i zaopatrzyć w kamizelki ratunkowe.
Na pierwszy rzut oka to szpak. Jest chyba trochę zdezorientowany, oszołomiony. Mimo że przebył długą drogę, z Afganistanu, przez Iran, Turcję i teraz do Grecji, nie zmęczył się lotem – w niewielkiej klatce trzyma go pogodna dziewiętnastolatka ubrana w czerwony dres. Jej promienny uśmiech, bezpretensjonalność i spontaniczność uświadamiają mi, jak powierzchowna potrafi być nasza wiedza o przybyszach z Afganistanu, Syrii czy Iraku. O tych wszystkich, dla których, jak ujęła to Warsan Shire, „woda jest bezpieczniejsza niż ląd”.

10

12


Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×