fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Klicka: Pomiędzy porządkami

„Zdrój” mierzy w intymność, w szczegół, który pewnie można uogólnić na własne potrzeby. Nie chciałam, by było łatwo opisywać go zdaniami z kropką.
Klicka: Pomiędzy porządkami
ilustr.: Julia Tyszka

JAN BIŃCZYCKI: „Zdrój” dzieje się w sanatorium w Ciechocinku. To z pozoru miejsce dobrze rozpoznane. Jego funkcje są oczywiste, cała kiczowata, uzdrowiskowa estetyka także. A tymczasem po lekturze czuję się, jakbym odwiedził Twin Peaks.

BARBARA KLICKA: Tak, Twin Peaks to zdecydowanie dobry trop. Chociaż dla mnie ważniejszy jest inny film Lyncha, „Blue Velvet”, i otwierająca go scena. Sielskie, anielskie amerykańskie przedmieścia, mężczyzna podlewa trawnik przed domem, po chwili dostaje zapaści, pada, a kamera kieruje się ku ziemi. Osuwa się w głąb trawy. Tam widać całą brudną robotę: umieranie, zjadanie się, mroczny ruch różnych organizmów.

Pewna część publiczności, sięgając po „Zdrój”. oczekuje werystycznej opowieści obyczajowej.

Starałam się bardzo oprzeć tendencji do udawania rzeczywistości w literaturze, takiemu tworzeniu iluzji, że można napisać opowieść, która będzie po prostu „prawdziwa”. Moim zdaniem nawet książki non fiction zawierają elementy fikcjonalne. Idziemy ścieżką wytyczoną przez autora, stworzoną przez jego język, i mocą (a także prawdą) literatury jest zdawać sobie (i czytelnikom) z tego sprawę. Poza tym sama nie lubię powieści obyczajowych z morałem, a miło jest móc lubić własną książkę, więc starałam się, żeby „Zdrój” taki nie był. Nie chciałam, by łatwo było go opisywać zdaniami z kropką.

„Zdrój” mierzy w intymność, w szczegół, który pewnie można uogólnić na własne potrzeby. Mam „podbicie poetyckie” i prozę również pisałam w odrobinę poetyckim trybie. Zależało mi bardzo na tym, aby ta opowieść wymykała się jednoznacznym kategoriom gatunkowym czy krytycznym, aby nie było łatwo powiedzieć po prostu, że jest realistyczna lub nadrealistyczna. Chciałam, by pracowała w sferze pomiędzy porządkami. Bo sanatorium jest dla mnie właśnie takim miejscem, w którym przebywa się pomiędzy: na przykład pomiędzy porządkiem zdrowia i choroby, czasu i utraty jego odczuwania. To usytuowanie jest – tak myślę – niesłychanie istotne dla tej książki. Wszystko w niej dzieje się w delikatnym, wątłym i niejednoznacznym miejscu.

Postaci też nie próbują być „prawdziwe”. Starałam się, żeby ich rozmowy były chwilami wręcz ostentacyjnie literackie. Zależało mi na tym, by opowiedzieć o mechanizmach, a nie psychologii konkretnych osób. Chciałam opowiedzieć kilka anegdotek, ale przede wszystkim pokazać grozę placówki w taki sposób, w jaki ją widzi narratorka, Kamila. Ona jedna ma może w tej opowieści kawałek życia psychicznego.

Tych przeciwstawnych komponentów jest więcej. „Zdrój” to powieść o życiu psychicznym i o tym, jak wyrażamy się przez język, ale też o cielesności.

O ciele poddanym przemocy. Ale według mnie to powieść o tym, jak miesza się wewnętrzne z zewnętrznym, jak pozorne i płynne bywają granice między tymi dwoma porządkami.

„Zdrój” z literaturą realistyczną, a nawet z doświadczeniami pokoleniowymi łączy obraz totalizującej instytucji.

Nie wiadomo, czy instytucja jest w istocie autorytarna, czy Kama tak ją nam relacjonuje – przecież patrzymy na placówkę tylko jej oczami. Być może ta przemoc jest w postaci, a nie na zewnątrz. Nie mam chęci ani interesu, by to rozstrzygać, chciałabym zostawić czytelnikowi obie ewentualności.

Jeśli jest tak, jak w pytaniu – czyli relacja Kamy bardziej opowiada o miejscu jej pobytu niż o niej samej – trzeba chyba powiedzieć, że leczenie ma dużo wspólnego z przemocą. To zawsze jest opresja. W imię zdrowienia trzeba przekraczać różne cielesne granice, sprawić, że ciało stanie się obiektem poddawanym różnym manipulacjom. Czymś międlonym, dotykanym, ulegającym manipulacjom, niesamowystarczalnym. W dodatku wszystkie te zabiegi mają doprowadzić do metamorfozy: na końcu procesu ciało jest czymś innym niż na początku.

Medycyna coraz więcej uwagi poświęca komfortowi pacjenta, ale nie ma to tamto – nie da się „śpiącego przebudzić grzecznie”, nie można przekształcić obiektu zabiegów w coś innego bez złamania, jakiejś przemocy. Kręgarzowi, który nastawia szyjny odcinek kręgosłupa, trzeba pozwolić wykonać ruch, który mógłby skończyć się skręceniem karku. Głowa gwałtownie wykręca się w lewo lub w prawo, rozlega się trzask. Żeby pozwolić działać uzdrawiającej sile, trzeba zdjąć z siebie barierę obronną, zgodzić się na pewien rodzaj przemocy, która docelowo ma służyć pacjentowi.

A może sanatoryjna przemoc służy nie tylko leczeniu? Może język i zachowanie personelu, przepustki, kary regulaminowe mają charakter rytualny?

Bardzo możliwe. Taki pomysł jest mi bliski, bo lubię myśleć, że w pewnym porządku „Zdrój” wcale nie jest książką o sanatorium. Podobnie jak – zachowując wszelkie proporcje – „Proces” nie jest książką o sądownictwie. To opowieść o przemocy, którą stosuje wobec nas świat, o ugniataniu, nie tylko w ramach fizjoterapii.

Przemoc ma wymiar instytucjonalny, ale dokonuje się też w ramach „drugiego życia” pacjentek i pacjentów. Polega ono na odtwarzaniu ról społecznych. W scenach z dzieciństwa dziewczynki naśladują rodziców, a w sanatorium dla dorosłych stare kobiety odgrywają spektakl złożony z agresji i jednocześnie swoistej troskliwości.

Działają trochę jak starszyzna plemienna, prawda? Nakłaniają Kamę wszelkimi sposobami, by weszła na ścieżkę, którą one same wybrały (czy też zostały zmuszone do tego, żeby ją wybrać) i na której czują się znośnie. Wydaje im się ona sprawdzonym patentem na niecierpienie. Po prostu stosują falę – trochę jak w wojsku.

W „Zdroju” interesują mnie też postaci mężczyzn. Jest ich dwóch: jeden „wybrakowany”, drugi przerysowany.

Żywię wiele ciepłych uczuć do Piotra, jedynego sojusznika Kamy, który pojawia się na półpiętrze, pomiędzy męskim a żeńskim oddziałem placówki. Nie można o nim powiedzieć z całą pewnością, że istnieje, ale chyba też nie można stwierdzić, że nie. Nie ma ciała, które byłoby przypisane do któregoś z pięter. Jest amorficzny, więc może się schować za kaloryferem, pojawiać się w miejscach, w których nikt poza nim i Kamą nie może przebywać. To „kochanek bez kochanka”. To, że nie ma ciała, w kontekście ciągłych fizycznych przekroczeń, którym podlega Kamila, stanowi dla niej wybawienie.

A fizjoterapeuta Mariusz, jak pan zauważył, jest przerysowany. Do tego stopnia, że psychologicznie chyba mało możliwy. To nie jest konkretny masażysta, a model mężczyzny nadużywającego władzy.

Model wad powszechnych u polskich mężczyzn.

Owszem, ma sporo uważanych w Polsce za „męskie” odruchów. I władzę, z której lubi korzystać. Wraz z doktor Dziarską rządzi światem Kamy.

Tylko że on jest jednocześnie nieporadny, jakoś pęknięty. Opowiada Kamili o swojej pracy takie rzeczy, że brzmi jak przykład z poradnika „Czego nie mówić na randce”. Trochę wymusza zgodę na intymność, trochę ją negocjuje. Nadużywa władzy, ale też się boi.

Owszem, on może nie jest tak bezpośredni, jak mógłby być. Zachowuje pozory czegoś, co sam uważa za flirt, ale sądzę, że robi to bardziej dla siebie niż dla Kamy. Zależy mu na swoim obrazie we własnych oczach, wypróbowuje posiadaną przewagę. Ale Kama i tak od początku czuje się poddana jego absolutnej władzy.

Doświadczenia bohaterki dają się opisać za pomocą modnego ostatnio terminu cringe, który chyba nie ma dobrego polskiego odpowiednika. To poczucie zażenowania, dyskomfort, wstyd za innych i za siebie z powodu uczestnictwa w jakiejś sytuacji czy jej obserwowania.

Kiedy byłam nastolatką, to razem z przyjaciółką w podobnych przypadkach mówiłyśmy, że coś nas mierzi. Ale tak, Kama odczuwa konglomerat emocji, o jakich pan mówi. Jest cały czas w skrajnym napięciu. Przejawia się ono między innymi w różnicy między tym, co robi, a tym, co myśli. Chciałam to oddać również w rytmie języka. Jej jedynym właściwie marzeniem jest to, by dobić do drugiego brzegu swojego turnusu i opuścić placówkę.

Macierzyństwo jest sprawą obarczoną cringe’em. Sanatoryjne rozmowy na jego temat to rozwinięcie frazeologizmu „wpychać dziecko w brzuch”.

To bardzo trafne. Według mnie można powiedzieć, że Kama jest w ciąży z placówką. Oczywiście, są inne możliwości, na przykład taka, że pan Mariuszek jednak dopiął swego. Ale „wpychać dziecko w brzuch” znaczy w tym wypadku tyle, co „przywoływać do roli, do ciała i jego fizjologicznych funkcji”, „dyscyplinować”. I to się idealnie, moim zdaniem, zgadza z kondycją Kamy.

Wydaje mi się, że istnieje ciemny nurt kobiecości, o którym mało się mówi. Jaki czas temu robiłam teksty piosenek do projektu Pochwalone. To było zestawienie poezji ludowej ze współczesnymi wierszami pisanymi przez kobiety. Z całym zespołem, ale przede wszystkim z koleżanką Ewą Chomicką, etnografką, znalazłyśmy na przykład mnóstwo piosenek i wierszy o tym, jak kobiety czują się udręczone przez własne dzieci. Opowieści o niejednoznaczności macierzyństwa od czasu do czasu pojawiają się w kulturze, tylko po to, by zaraz zniknąć wśród obrazów ślicznych, bezzapachowych i cichutkich bobasów.

W naszej patriarchalnej kulturze to, co naprawdę kobiece, jest anarchiczne.

I zgadzam się, i nalegam, żebyśmy nie wylewali dziecka z kąpielą. Znam mnóstwo kobiet, dla których ciąża jest chcianym i oczekiwanym momentem. Ale ta, która przydarza się Kamie, to z całą pewnością efekt przemocy i ona jej nie chce, tak jak nie chce się niczego, co zostaje ci przemocą wtłoczone w ciało.

Wobec tej wielopoziomowej opresji blizny i rany stają się symbolem indywidualnej tożsamości, odrębności.

Możemy przypuszczać, że choroba na początku była dla Kamy czymś zewnętrznym, ale w sytuacji, w której ją poznajemy, to właśnie ona umiejscawia ją w świecie i określa, wgryza się w nią i staje jej podstawową tożsamością. Nic w placówce nie zależy od Kamy i wobec tego trzymanie się rany (jak tonący brzytwy) jest być może jedyną suwerenną decyzją, jaką moja bohaterka może podjąć.

Uwalnia to też od pracy. Może dlatego w „Zdroju” pojawia się ona na bardzo dalekim planie. To jedna z cech, które sprawiają, że polityczna powieść unika publicystycznego, interwencyjnego konkretu.

Być może ten brak śladów po pracy to tradycyjny rys postaci z literatury sanatoryjnej. W tym świecie pensjonariuszy i rekonwalescentów praca nie istnieje, bo zastępuje ją choroba. To chorowanie jest pracą. Chorowanie, a właściwie „walka z chorobą”, to zajęcie na pełen etat, które może być produktywne. Szczytem nieproduktywności byłoby w tym sensie umrzeć, bo oznaczałoby to, że nie pracowało się nad własnym zdrowieniem dość pieczołowicie.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×