fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Kaproń: Odkrywanie Europy

Podobnie jak przykazanie „nie zabijaj” ustala jasne granice dla zabezpieczenia wartości ludzkiego życia, dzisiaj musimy powiedzieć: „nie” dla ekonomii wykluczenia i nierówności społecznej. Ta ekonomia zabija.

Ilustr.: Cerezo Barredo, dzięki uprzejmości dr hab. Zofii Marzec


Papież zaprasza nas do tego, byśmy wyruszyli na peryferie. Nie redukujmy tej zachęty do metafory peryferii, ale wyruszmy na konkretne peryferie naszych miast i naszego świata, gdzie panuje bieda i gdzie grasują bandy młodocianych przestępców.
Pracuje ojciec na misji w Boliwii, najbiedniejszym państwie Ameryki Południowej. Co pontyfikat Franciszka oznacza dla ludzi zamieszkujących peryferie peryferii?
Do najbliższego miasteczka, w którym można zrobić zakupy, mamy czterdzieści kilometrów. Do miasta, w którym znajduje się skrzynka pocztowa – trzysta pięćdziesiąt. Rzym jest bardzo daleko stąd… Myślę, że Franciszek znacznie więcej wniósł do Kościoła na Starym Kontynencie niż do Kościołów peryferyjnych. Pełne prostoty gesty, bezpośredniość i spontaniczność zachowań, które tak bardzo zachwyciły Europejczyków, nie są w kulturze latynoskiej niczym nadzwyczajnym. Po pięciuset latach Europa na nowo odkrywa Amerykę!
A może raczej sama jest przez Amerykę odkrywana? Nieżyjący już ojciec Jan Bereza mówił, że aby przekazać chrześcijaństwo mieszkańcom globalnego Południa, trzeba z nich najpierw zrobić Europejczyków, bo teologia katolicka została zbudowana na fundamencie filozofii greckiej. Czy dziś, gdy papieżem wybrano biskupa z Ameryki Łacińskiej, sytuacja może ulec odwróceniu?
Josef Estermann wzywał swego czasu do tego, by chrześcijaństwo i chrześcijańska teologia uwolniły się od „helleńskiego obrzezania”, to znaczy grecko-rzymskiego systemu myślenia, który po dziś dzień obowiązuje w teologii katolickiej. To, co udało się osiągnąć Pawłowi w sporze z Piotrem i jego propozycją utrzymania „żydowskiego obrzezania”, było aktem otwarcia się na nowe kręgi kulturowe. Z biegiem czasu stało się jednak nowym jarzmem i „nowym obrzezaniem”, jedyną dopuszczalną normą chrześcijańskiego myślenia o Bogu.
Wszystkie kultury lokalne mogą stać się językami, w których wybrzmi Słowo. Potrzebują one Chrystusa, żeby osiągnąć swoją pełnię, ale w pewnym sensie również Chrystus ich potrzebuje – by wciąż na nowo kontekstualizować dar wcielenia. Przecież wcielenie Słowa dokonało się w historii: w ściśle określonym miejscu i czasie, w narodzie posiadającym własną kulturę.
W wydanej w listopadzie adhortacji apostolskiej „Evangelii gaudium” Franciszek napisał, że „czasem w Kościele ulegamy pokusie próżnej sakralizacji własnej kultury”, gdy tymczasem „jest rzeczą niepodważalną, że żadna kultura nie wyczerpuje tajemnicy odkupienia Chrystusa”.
Porównując prostotę opowiadań biblijnych ze skomplikowanym językiem teologów, nieraz zadaję sobie pytanie o to, czy nasza teologia wciąż jeszcze jest kerygmatyczna, czy głosi dobrą nowinę o zbawczej śmierci i zmartwychwstaniu Chrystusa. Czy nie stanowi ona swego rodzaju getta dla sekty uprzywilejowanych, którzy opanowali jakiś dziwaczny kod? O kim myślimy, uprawiając teologię: o Ludzie Bożym czy też o innych teologach?
Hiszpański teolog Victor Codina, który związał swoje życie z Boliwią, słusznie zauważył, że „teolog w Europie posiada jako zaplecze dla swych poszukiwań bibliotekę, teolog w Ameryce Łacińskiej posiada prosty lud”. Tutejszy teologiczny język może drażnić lub wywoływać uśmiech na twarzach pracowników zachodnich ośrodków akademickich; tych, którzy do niedawna uważali się za jedynych właścicieli teologii i którzy sądzą – mając do tego prawo – że ich sposób mówienia o Bogu jest tym właściwym. Podobnie jak sposób mówienia Jezusa z Nazaretu i jego ucznia Piotra, o którym powiedziano: „twoja mowa cię zdradza”, drażnił uszy intelektualistów z Jerozolimy. Teologiczny język nie odbiega od tej reguły: jest naznaczony cechami ludów, kultur, ras.
Czy to znaczy, że europejscy teologowie powinni wyjść ze swoich bibliotek?
Teologia zrodziła się w środowisku pierwszych wspólnot chrześcijańskich. W kolejnych wiekach rozwijała się głównie w murach monasterów i klasztorów, następnie zaś w aulach kościelnych i świeckich uniwersytetów. Gdzie powinna być wypracowywana dzisiaj? Czy nie tam, gdzie zmęczeni ludzie o zmroku wracają do swych domów? Gdzie pozbawieni perspektyw młodzi ludzie kopią piłkę na ulicy? Gdzie słychać krzyki kłócących się sąsiadów i dźwięki osiedlowej muzyki? Gdzie unosi się dym zakładów pracy i gdzie wyczuwalny jest niepokój bezrobotnych? Takie miejsca nie są jedynie przestrzenią geograficzną i społeczną. To prawdziwe miejsca teologiczne.
W dniu wyboru Franciszka na papieża napisał ojciec, że stanowiące europejską codzienność spory o laicyzację, celibat i kapłaństwo kobiet są tematami zastępczymi. Kościół na Północy zamknął się w swoich własnych problemach, które porównał ojciec do problemów „starego, rozgoryczonego, żyjącego w dostatku człowieka, który zastanawia się nad tym, w jaki sposób mógłby zabić nudę”. Jakie problemy są udziałem „młodego” Kościoła na Południu?
W mojej wiosce największym problemem jest AIDS. Ponad trzydzieści przypadków zachorowań wykrytych w tym roku daje nam niechlubny prymat w całym departamencie Santa Cruz. To skutek dezintegracji struktur życia rodzinnego, spowodowanej wielką falą migracji. Średnia wieku w mojej parafii nie przekracza osiemnastu lat. Na ulicach widzi się tylko dzieci i młodych, wychowywanych przez babcie, bo rodzice – najczęściej niepołączeni cywilnym ani kościelnym związkiem – wyemigrowali do miasta, do dalekiej Hiszpanii, do Stanów Zjednoczonych. Właśnie ten brak więzi i rodzinnego ciepła stanowi główną przyczynę zjawisk takich jak narkomania, alkoholizm, duża liczba aborcji czy AIDS.
Mamy więc do czynienia z łańcuchem zazębiających się problemów: ubóstwo zmusza ludzi do emigracji, która niszczy ich rodziny. Największą cenę płacą za to najsłabsi, to znaczy dzieci i młodzież. Papież mówi jednak wyraźnie: nie popadajmy w obsesję, zwalczając jedynie skutki; skoncentrujmy się raczej na przyczynach zjawisk. Stąd temat najbliższego Synodu Biskupów, jakim jest rodzina. Stąd też powracający temat papieskich przemówień, jakim jest kwestia niesprawiedliwości społecznej, nierównomiernego podziału dóbr, globalizacji obojętności.

Ilustr.: Cerezo Barredo, dzięki uprzejmości dr hab. Zofii Marzec


„Prosimy Pana o łaskę płaczu nad naszą obojętnością, nad okrucieństwem, które jest na świecie, w nas, także w tych, którzy anonimowo podejmują decyzje społeczno-ekonomiczne, otwierające drogę do dramatów takich jak ten” – mówił Franciszek na Lampedusie. Czy coś z tych słów, a nawet płaczu, wynika?
My, chrześcijanie, jesteśmy ludźmi, którzy mają nadzieję nawet wbrew nadziei. Naszym zadaniem jest być widzialnym znakiem tego, że można zmienić aktualny porządek, czyniąc świat bardziej ludzkim. Tym wszystkim, którzy mierzą świat skalą geograficznych map i ekonomicznych zysków, mieszkańcy Lampedusy pokazują, że nawet tak mały skrawek ziemi można powiększyć, kiedy tylko wymaga tego od nas nasiąknięta cierpieniem i nadzieją historia. Lampedusa, miejsce pierwszej papieskiej podróży poza Rzym, stała się symbolem tego pontyfikatu. Symbolem istniejących podziałów społecznych i ekonomicznych, ale również symbolem gościnności wobec przybysza. Symbolem poszukiwania lepszej przyszłości przez tych, którzy z przyczyn ekonomicznych lub na skutek prześladowań na tle rasowym czy religijnym zmuszeni są porzucić to, co kochają, aby rzucić się w nieznane. To właśnie na Lampedusie, wraz z dłonią wyciągniętą w ich kierunku, otwiera się nowa karta historii. Historii jeszcze niejasnej, ale już pełnej nadziei.
„Och, jakże bardzo chciałbym Kościoła ubogiego i dla ubogich” – powiedział Franciszek podczas swojego pierwszego spotkania z dziennikarzami.
Kwestia społeczna stanowi bardzo silny akcent w nauczaniu papieża. Czy jednak mógłby uniknąć myślenia „na lewo” człowiek pochodzący z kontynentu, którego mieszkańcom – jak pisał urugwajski myśliciel Eduardo Galeano – zabrano niemal wszystko, włącznie z nazwą? Przecież nazwę „Ameryka” zawłaszczył sobie ad usum proprium jeden kraj Nowego Świata i nikt już nie traktuje mieszkańców Ameryki Południowej jako Amerykanów.
Franciszek przybywa z Kościoła, w którym istnieje naturalna opcja na rzecz ubogich jako głównych adresatów Bożego Słowa, i chce wprowadzić Kościół powszechny na drogę ewangelicznego ubóstwa. Nie chodzi tutaj o jakiś pauperyzm ideologiczny, lecz o warunek sine qua non istnienia Kościoła: albo Kościół jest ubogi, albo też nie upodabnia się do swego Pana, który – jak pisze święty Paweł – „nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi”.
Zejdźmy na poziom konkretu. Co bycie częścią „Kościoła ubogiego i dla ubogich” oznacza dla chrześcijan żyjących na bogatej Północy?
W wigilię święta Zesłania Ducha Świętego papież przywołał swój dialog z penitentem: „«Powiedz mi, czy kiedy dajesz jałmużnę, patrzysz w oczy temu lub tej, którą obdarowujesz?» «Ach, nie wiem, nie zwróciłem na to uwagi». I drugie pytanie: «Kiedy dajesz jałmużnę, dotykasz jego lub jej ręki czy rzucasz monetę?». Tutaj – mówił Franciszek – leży właściwy problem: dotykać Ciała Chrystusa, brać na siebie cierpienie braci”.
Pierwsi chrześcijanie z jednakowym szacunkiem odnosili się do boskiej obecności zarówno w znakach chleba i wina, jak i w osobach braci i sióstr, szczególnie tych najuboższych. Nie można twierdzić, że oddaje się cześć Chrystusowi obecnemu w Eucharystii, i jednocześnie lekceważyć lub kpić z Chrystusa obecnego w drugim człowieku. „Chcesz uczcić Ciało Chrystusa? – pytał święty Jan Chryzostom. – Nie pozwól, by było przedmiotem pogardy w Jego członkach, to jest w ubogich, pozbawionych odzienia, by się okryć. Nie oddawaj mu czci tu w kościele przez jedwabne zasłony, podczas gdy na zewnątrz zaniedbujesz Go, gdy cierpi zimno i nagość… Jakiż pożytek może mieć Chrystus z tego, że stół ofiarny pełny jest złotych naczyń, gdy potem umiera z głodu w osobie biedaka. Najpierw nakarm zgłodniałego, a dopiero potem ozdabiaj ołtarz tym, co pozostanie”.
Nauczanie społeczne Franciszka wzbudza na Północy niemałą konsternację. Papież nawołujący do likwidowania strukturalnych przyczyn ubóstwa, przypominający o społecznej funkcji własności, piętnujący „uświęcone mechanizmy panującego systemu ekonomicznego”, coraz częściej określany bywa mianem „socjalisty”…
Pochodzę ze średnio zamożnej Polski. Po święceniach przez dłuższy czas pracowałem na Zachodzie Europy, w jednym z najzamożniejszych regionów Włoch. Teraz trafiłem do najbiedniejszego kraju Ameryki Łacińskiej i odwiedzam wioski, w których nie ma elektryczności ani podstawowej opieki medycznej, w których dobrze jest, jeśli dzieci nauczą się pisać i czytać, w których ludzie mieszkają w szałasach krytych palmowymi liśćmi. Oto nasz świat: niewielka część egoistycznie strzeże dostępu do dóbr, które należą do całej rodziny ludzkiej. Jedni płacą ogromne sumy, aby pozbyć się nadwagi, a inni cierpią głód.
Jeżeli jako chrześcijanie pragniemy urzeczywistnić Boże Królestwo, musimy zmierzać do usunięcia tych jaskrawych dysproporcji. Tu nie chodzi o jakąś rewolucję, która odbierze bogatym i rozda biednym. Wiemy doskonale, jak kończyły się wszystkie próby budowania sprawiedliwości w oparciu o przemoc. Nie chodzi również o dzielenie się tym, co nam zbywa, ani też o formy pomocy, które jedynie pogłębiają uzależnienie biednych od bogatych. Tutaj chodzi o autentyczną sprawiedliwość: ziemia i dobra, które się na niej znajdują, nie należą tylko do uprzywilejowanej grupy ludzi, którym sprzyjał los, bo urodzili się w zamożnej rodzinie w którymś z miast bogatej Północy, mieli dostęp do edukacji i tak dalej. Bóg powierzył świat nam wszystkim. W wymiarze chrześcijańskim chodzi zaś o to, co nazywamy urzeczywistnianiem Królestwa Bożego. To zaczyna się już tutaj, na ziemi.
Czy nam, Europejczykom, którzy tak skutecznie „skremówkowaliśmy” Jana Pawła II, nie grozi przypadkiem analogiczna tabloidyzacja nauczania Franciszka? Czy fascynacja jego skromnością – gestami, których nie ma potrzeby przypominać i które on sam uważa za całkowicie naturalne – pozwoli nam przekroczyć wąski horyzont prasowych tytułów i facebookowych memów?
Rzeczywiście, liczni komentatorzy przestrzegają przed redukowaniem papieskiego nauczania do zewnętrznych gestów. Upierałbym się jednak przy tym, że i one są bardzo ważne. Przecież nawet liturgia, którą Sobór nazywa źródłem i szczytem wszelkiej działalności Kościoła, wyraża się poprzez znaki, takie jak woda, olej, chleb czy wino, i gesty, takie jak obmycie czy namaszczenie. Siła liturgicznego przekazu tkwi właśnie w mocy znaków, które o wiele silniej przemawiają do człowieka niż intelektualny przekaz treści. To prawda, istnieje niebezpieczeństwo liturgicznego rubrycyzmu i zatrzymania się płaszczyźnie tego tylko, co zewnętrzne. Liturgia zostanie wówczas sprowadzona do obowiązku wykonania właściwego skłonu głowy lub do umieszczenia odpowiedniej liczby świec na ołtarzu. Za zewnętrznym znakiem musi iść wewnętrzna treść. Nie wątpimy jednak w autentyzm sposobu bycia papieża Franciszka. Dlaczego więc boimy się tego, że głosi on Chrystusa nie tylko słowem, ale również spontanicznym zachowaniem? Że ewangeliczne ubóstwo promuje nie tylko w magisterialnych dokumentach, ale również skromnością ubioru? Za przekazywaną treścią musi iść czytelność znaku. I właśnie ona stanowi najlepsze potwierdzenie nauczania. Nie można mówić o ubóstwie, nie będąc ubogim. Nie można mówić o radości, nie ciesząc się.
W ciągu wieków historii Kościoła zapełniliśmy biblioteki komentarzami do poszczególnych fragmentów Ewangelii. Być może nadszedł właściwy moment, by przestać analizować i interpretować słowa, a zacząć je przyjmować w ich dosłownym brzmieniu. Gdy święty Franciszek usłyszał wezwanie Chrystusa: „Idź, odbuduj mój Kościół”, nie interpretował go w kategoriach przenośni, lecz po prostu zaczął odbudowywać zrujnowany kościół św. Damiana. Papież zaprasza nas do tego, byśmy wyruszyli na peryferie. Nie redukujmy tej zachęty do metafory peryferii, które są w nas, ale wyruszmy na konkretne peryferie naszych miast i naszego świata, gdzie panuje bieda i gdzie grasują bandy młodocianych przestępców.
Tego właśnie nauczyła ojca praca w Ameryce Łacińskiej?
Moi Guarayos, z których żaden nie ukończył studiów teologicznych – być może właśnie dzięki temu, że nie dźwigają na swoich barkach ciężaru intelektualnych spekulacji – codziennie uczą mnie bezpośredniego podejścia do wiary. W ich mentalności nie ma miejsca na troskę o dzień jutrzejszy. Dziś mają, to dziś przejedzą. Nie myślą o koncie w banku ani o jakiejkolwiek formie zabezpieczenia na wypadek sytuacji losowej. Dla mnie, człowieka z Europy, bywa to denerwujące, ale przecież w Piśmie Świętym wyraźnie napisano: „Nie troszczcie się zbytnio o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie. Dosyć ma dzień swojej biedy”.
W Ewangelii Jezus pyta uczniów: „Któż z was, gdy ma sto owiec, a zgubi jedną z nich, nie zostawia dziewięćdziesięciu dziewięciu na pustyni i nie idzie za zgubioną, aż ją znajdzie?”. Ileż komentarzy poświęcono logice Boga, która jest odmienna od ludzkiej logiki. Dla nas bowiem oczywiste jest, że zabezpieczenie dziewięćdziesięciu dziewięciu owiec jest o wiele ważniejsze niż poszukiwanie jednej. Tymczasem moi Indianie – zgodnie ze słowami Ewangelii – pójdą szukać jednej sztuki bydła, które zaginęło, zostawiając na pastwę losu całe stado. I znalezienie tej zagubionej sztuki stanie się dla nich okazją do zabawy, która będzie kosztować życie kilka kolejnych zwierząt.
W ten sam sposób podchodzą do znaków liturgicznych. Jeśli powie się wiernym, że na Wigilię Paschalną mają przygotować ognisko, to każdy przyniesie z lasu swój kawałek drewna i w konsekwencji ogień buchnie na kilka metrów. Jeśli powie się, że będziemy się radować z okazji Bożego Narodzenia lub Wielkiej Nocy, to każdy założy odświętne ubranie i weźmie do ręki instrument, bo przecież gdzie człowiek wraz z innymi się raduje, tam trzeba grać i tańczyć. Guarayos biorą do serca to, co się mówi, i nie usprawiedliwiają się retoryką „bliżej nieokreślonych symboli”. Czasem zastanawiam się nad tym, kto tutaj jest bliższy Ewangelii i kto kogo ewangelizuje. „Wysławiam Cię Ojcze, Panie Nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom”.
Tekst ukazał się pierwotnie w 24. numerze naszego kwartalnika, Pols-kość niezgody.
O. Kasper Mariusz Kaproń jest franciszkaninem z krakowskiej prowincji Matki Bożej Anielskiej, doktor liturgiki. Przez kilka lat był duszpasterzem we Włoszech, po powrocie do kraju wykładał liturgikę w seminarium zakonnym Braci Mniejszych w Krakowie i pracował w duszpasterstwie w Warszawie. Od trzech lat pracuje na misjach w Boliwii, obecnie wśród Indian Guarayos.
UWAGA! W czasie wakacji internetowa odsłona „Kontaktu” będzie ukazywać się raz na dwa tygodnie – co drugi poniedziałek. Serdecznie zapraszamy do lektury!

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×