fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Jak czarny PR stworzył wojnę z narkotykami

Dlaczego za posiadanie narkotyków grozi kara więzienia? Czy narkotykowa prohibicja naprawdę chroni nasze zdrowie? Odpowiedzi na te pytania skrywa nieopowiedziana historia wojny z narkotykami.
Jak czarny PR stworzył wojnę z narkotykami
ilustr.: Ada Wawer

Zmianę, która nastąpiła później, najłatwiej prześledzić na przykładzie polityki narkotykowej Stanów Zjednoczonych. Po pierwszych doniesieniach o przypadkach uzależnień i nadużyć rząd USA zdelegalizował kokainę. W latach 20. na czarną listę trafiła również heroina. W latach 30. z kolei rozpoczęto walkę z marihuaną, a za korzystanie z określonych związków chemicznych zaczęto masowo wtrącać ludzi do więzień.

Trzy dekady później Richard Nixon w telewizyjnym wystąpieniu z 1971 roku wypowiedział wojnę narkotykom, przekazując światu, że są one wrogiem publicznym numer jeden. Rzetelna i swobodna debata o narkotykach stała się niemożliwa. W mediach coraz częściej zaczęły pojawiać się obrazy, które zdefiniowały nasze dzisiejsze myślenie o nich: uzależnienie, choroby, szaleństwo, krzywda, zło. Wykształciliśmy kolektywny obraz narkomana wstrzykującego sobie kompot brudną igłą na dworcu.

Wobec tego co należało zacząć robić z narkomanami? Posyłać ich do więzienia! Wizja ta jednak poparta była nie tyle przesłankami naukowymi, co potrzebą realizacji doraźnych politycznych celów. Jak do tego doszło?

Wielkie ambicje małego biura

W pierwszych dekadach XX wieku handel heroiną i kokainą w Stanach Zjednoczonych był już co prawda ograniczony pierwszymi regulacjami, jednak większość użytkowników nie sprawiała instytucjom szczególnych problemów. Ci, co potrzebowali pomocy, mogli ją otrzymać od lekarzy, np. uzyskując legalny dostęp do substancji, od której się uzależnili. Rozpętanie globalnej wojny z narkotykami przypisuje się Harry’emu Anslingerowi — pierwszemu szefowi Federalnego Biura ds. Narkotyków, powołanego przez rząd USA w 1930 roku. Biuro powstało w okresie upadku alkoholowej prohibicji i na początku było jedynie niewielką jednostką z kilkoma pracownikami i bez poważniejszych spraw.

W wyniku działalności Anslingera w mediach zaczęły pojawiać się informacje, że narkotyków używają przede wszystkim mniejszości etniczne. Marihuanę mieli propagować nielegalni imigranci, a heroiną rzekomo odurzali się czarni wywrotowcy lub chińscy komuniści. Sam Anslinger również zaczął udzielać wywiadów, z których można było się dowiedzieć, że wszystkie substancje są równie groźne, a marihuana „skłania białe kobiety do seksu z Murzynami”.

Harry Anslinger zrozumiał, że jeśli uda mu się zdemonizować narkotyki w mediach i przypisać ich używanie niewygodnym dla władz grupom społecznym, to jego małe biuro zyska na znaczeniu, a on sam zdobędzie uznanie przełożonych. Plan okazał się strzałem w dziesiątkę. Powołując się na zmyślone przypadki przestępstw popełnianych pod rzekomym wpływem narkotyków, Anslinger konsekwentnie otrzymywał kolejne zasoby ludzkie i finansowe do prowadzenia swojej wojny.

Trudno sobie wyobrazić, żeby rząd prześladował ludzi chorych na cukrzycę, obłożył insulinę wysokim podatkiem i sprawił, że trafiłaby na czarny rynek; by zabraniał lekarzom leczyć takich ludzi, a potem wysyłał ich do więzienia. Gdyby zrobili coś takiego, wszyscy uznaliby ich za wariatów. A przecież dzień w dzień traktuje się tak samo chorych ludzi uzależnionych od narkotyków – pisała w swoim pamiętniku piosenkarka jazzowa Billie Holiday, która jak wielu innych czarnoskórych padła ofiarą agentów Anslingera.

Niektórzy oczywiście protestowali. Już w 1939 roku burmistrz Nowego Jorku Fiorello la Guardia obnażył kłamstwa Anslingera dotyczące marihuany, publikując wyniki raportu Nowojorskiej Akademii Medycznej. Wynikało z niego, że zażywanie konopi nie powoduje fizycznego uzależnienia, skłonności do przestępczości ani też nie prowadzi do uzależnienia od innych narkotyków.

Anslinger publicznie zdyskredytował autorów raportu, pomawiając ich o to, że dokument jest „nienaukowy”. W ramach akcji odwetowej rozesłał po kraju grupę prowokatorów, którzy udając osoby uzależnione, prosili lekarzy, aby ci wypisali im recepty na leki zawierające morfinę. Lekarze wiedzieli oczywiście, że ze względów bezpieczeństwa pacjent powinien móc legalnie nabyć środek, od którego się uzależnił. Kiedy takie recepty wypisywali, zostawali aresztowani. W ten sposób Anslinger postawił zarzuty dwudziestu tysiącom lekarzy w całych Stanach Zjednoczonych. Większość z nich została ukarana wysokimi grzywnami, a niektórzy musieli odbyć kary nawet pięciu lat więzienia za każdą wypisaną receptę.

Pracownicy biura pilnowali Billie Holiday do ostatnich chwil jej życia, aby – przykuta kajdankami do szpitalnego łóżka – nie uzyskała dostępu do leków, które mogłyby ukrócić jej cierpienia. Za korzystanie z heroiny została ukarana przez sąd zakazem śpiewania, jedynej rzeczy, jaką w życiu naprawdę kochała. W tym samym czasie Anslinger osobiście pomagał Judy Garland — białej aktorce również uzależnionej od heroiny. Tuszując sprawę, wysłał do studia filmowego list, w którym zapewniał, że kobieta nie ma problemów z narkotykami. Pamiętajmy, że był to czas, kiedy w Ameryce wciąż w najlepsze trwała segregacja rasowa, a ruchy, których symbolami stali się Rosa Parks czy Martin Luther King, dopiero zyskiwały na znaczeniu. Publiczne przyznanie, że biali również biorą heroinę, zburzyłoby starannie budowaną opowieść o tym, że to narkotyk zdegenerowanych czarnych, niezasługujących na równe traktowanie.

Młot na kontrkulturę

Finał działań Anslingera przypadł na lata 60., kiedy narkotyki stały się jednym z najgorętszych tematów politycznych, a dyskusja o nich przekroczyła granice USA i opanowała forum Organizacji Narodów Zjednoczonych. John Ehrlichman, zaufany doradca Richarda Nixona, a „przy okazji” zawodowy spin doctor, po latach w ten sposób opisywał prowadzoną wówczas kampanię prezydencką:

„Kampania Nixona w 1968 roku i jego późniejsza prezydentura były skupione na dwóch wrogach: lewicowych ruchach antywojennych i czarnych. […] Wiedzieliśmy, że nie możemy zdelegalizować antywojennej opozycji i nie możemy zdelegalizować bycia czarnym. Ale dzięki utożsamieniu hipisów z marihuaną i czarnych z heroiną mogliśmy zacząć nękać te grupy, kryminalizując narkotyki. Mogliśmy zakłócać ich spotkania, aresztować liderów, robić naloty na ich domy i szkalować ich każdego dnia w wieczornych wiadomościach. Czy wiedzieliśmy, że kłamiemy w sprawie narkotyków? Oczywiście, że tak”.

Powtarzane tysiące razy w telewizji i prasie mity dla wielu stały się rzeczywistością. Uzależnienie, do którego – w myśl przekazów medialnych – miałoby niechybnie dochodzić w wyniku kontaktu z jakąkolwiek nielegalną substancją, zaczęło być traktowane jako fakt niepodlegający dyskusji. „Uzależnienie od narkotyków”, „narkomania” – to określenia, które weszły do potocznego języka, a lansowane przez media zyskały zupełnie nowy ciężar gatunkowy.

Tymczasem pionierskie badania przeprowadzone w latach 80. przez profesora Bruce’a Alexandra wykazały, że główną przyczyną rozwoju uzależnień nie są chemiczne właściwości substancji, ale czynniki środowiskowe: alienacja i brak perspektyw nawiązania wartościowych relacji. Osoby wykluczone z trwałych więzi społecznych, zmarginalizowane, pozostające w trudnej sytuacji będą bardziej podatne na uzależnienia. Z kolei ci, którzy żyją w zdrowym środowisku i utrzymują relacje z innymi, z substancji nie będą korzystać wcale lub będą robić to okazjonalnie. Z tego powodu przypadki nadużywania związków psychoaktywnych i uzależnień częściej zdarzają się w zmarginalizowanych środowiskach oraz tam, gdzie poziom alienacji społecznej jest wysoki. To zaś pomaga lansować w mediach tezę, że narkotyków używają głównie przedstawiciele mniejszości czy ludzie „marginesu społecznego”. Nasyłając policję na czarne getta i aresztując użytkowników – tak jak robiono to w Ameryce od czasów Anslingera – jedynie pogłębiano problemy, które doprowadzały do nadużywania narkotyków, nie robiono natomiast nic, aby realnie pomóc potrzebującym.

Kiedy w latach 60. i 70. popularność zyskiwały nieznane wcześniej substancje, na przykład LSD, amerykańska administracja postanowiła postąpić z nimi podobnie, jak wcześniej Anslinger z marihuaną czy heroiną. Tym razem zagrożenie stanowili artyści, hipisi, poeci, pisarze, naukowcy – wszyscy ci, którzy między innymi w wyniku psychodelicznych doświadczeń zaczynali otwarcie sprzeciwiać się działaniom establishmentu i coraz częściej wychodzili na ulice w antyrządowych protestach. Poeta Allen Ginsberg, pisarz Ken Kesey czy psychodeliczny ewangelista Tim Leary stali się publicznymi wrogami, wyrazicielami wolnościowych dążeń i uczestnikami ruchów na rzecz równouprawnienia. Aby niwelować ich znaczenie, uderzono w psychodeliki, pokazując je opinii publicznej jako demony prowadzące do szaleństwa. Naturalnie raporty lekarzy i ekspertów, którzy wskazywali na fakt, że substancje psychodeliczne mają znaczące zastosowanie w psychiatrii oraz są stosunkowo bezpieczne, lądowały w koszu na śmieci. To samo stało się wcześniej z ekspertyzami wskazującymi na relatywne bezpieczeństwo marihuany i brak podstaw do jej kryminalizacji. W wojnie z narkotykami nie było miejsca na bzdurne naukowe votum separatum.

ONZ tworzy czarny rynek?

Rezultaty prowadzonej konsekwentnie propagandy okazały się spektakularne. W 1961, a później w 1971 roku ze względu na histerię rozpętaną na forum ONZ kraje członkowskie przyjęły konwencje, które zakazywały produkcji i obrotu wszystkimi substancjami przez lata demonizowanymi w mediach. Przy ocenie ryzyk zdrowotnych i uzależniającego potencjału poszczególnych substancji nie wzięto pod uwagę faktów farmakologicznych nie oceniono przeprowadzonych wcześniej badań. Hurtowo zakwalifikowano wszystkie znane wtedy narkotyki — od marihuany po heroinę — jako równie groźne, uzależniające i pozbawione jakichkolwiek medycznych zastosowań. Podział wprowadzony wówczas przez ONZ obowiązuje do dziś.  Jak doszło do tego, że fake newsy dotyczące używania narkotyków stały się obowiązującą doktryną prawa międzynarodowego?

W celu przegłosowania konwencji na forum ONZ Harry Anslinger i jego biuro wywierali naciski na te kraje, które pozwalały sobie kwestionować pomysł wprowadzenia międzynarodowej narkotykowej prohibicji. Jak pisze Johann Hari w książce „Ścigając Krzyk”, opisującej dzieje wojny z narkotykami: „Jeden z najbliższych współpracowników Anslingera, Charles Siragusa, chwalił się: Zauważyłem, że uwaga o możliwości zamknięcia naszych programów pomocowych, rzucona w odpowiednim towarzystwie, sprawia, że niemal natychmiast uzyskujemy niechętne, ale jednoznaczne pozwolenie na nasze operacje”.

W wyniku działań amerykańskiej administracji, polegających na przedstawianiu zawoalowanych gróźb i dyskretnego szantażu sankcjami gospodarczymi, kolejne kraje, od Tajlandii po Wielką Brytanię, uginały się pod naciskiem USA. Amerykańskie stanowisko było jasne: narkotyki to moralne zło i trzeba je wyplenić siłą. W rezultacie przegłosowano traktaty, które wprowadziły prohibicję, wpychając cały narkotykowy rynek w ręce przestępczego podziemia. A ono z aprobatą przyjęło wiadomości płynące z ONZ. Furtka do robienia interesów została otwarta na oścież. Być może Harry’emu Anslingerowi i jego stronnikom wydawało się, że zwalczając narkotyki, walczą z mafią, ale ich działania były właśnie tym, czego świat przestępczy potrzebował najbardziej. I na czym w kolejnych latach zbudował fortuny okupione krwią, wyniszczonym środowiskiem i ludzkim cierpieniem, szczególnie w najbiedniejszych rejonach świata, gdzie do dzisiaj produkuje się przeważającą część narkotyków. Groteskowy może się wydać fakt, że doszło do tego przy zaangażowaniu organizacji, której mottem jest ochrona ludzkiej godności i praw człowieka.

Budowany konsekwentnie od lat wizerunek dilera, który czeka na dzieci pod szkołą z działką narkotyku, nie pozostawiał wątpliwości – mieliśmy do czynienia ze złem na międzynarodową skalę. Można było sobie z nim poradzić, jedynie angażując Interpol, policję i wojsko. Politycy, którzy chcieli się zaprezentować jako szczególnie zaciekli obrońcy moralności i bohaterowie tej wojny, doprowadzili do tego, że w kolejnych krajach zakazywano nie tylko produkcji i handlu, ale de facto korzystania z narkotyków. Posiadanie nawet najmniejszych ich ilości stawało się przestępstwem. Wprowadzone rozwiązania miały zapewne w założeniu odstraszać od eksperymentów z narkotykami. Tak się jednak nie stało.

Do dzisiaj nie daje się obronić tezy, że tam, gdzie sankcje są najbardziej surowe, ludzie nie sięgają po narkotyki. Można jednak udowodnić to, że w wyniku kryminalizacji znacznie wzrosła liczba osób osadzonych za zażywanie. Każdego roku w samych tylko Stanach Zjednoczonych odbywa się ponad 1,5 miliona zatrzymań, a 85% spraw dotyczy posiadania niewielkich ilości substancji psychoaktywnych. Policji dużo prościej aresztować człowieka palącego jointa z marihuaną lub bezdomnego palącego crack niż jakiegokolwiek narkotykowego barona. Polityką kryminalizacji użytkowników złamano życiorysy setek tysięcy osób. Bardzo często zamykano młodym ludziom drogę do bycia prawnikiem, urzędnikiem państwowym, lekarzem – nie byli godni wykonywania zawodu zaufania publicznego. Byli moralnie skażeni.

Inna polityka jest możliwa

Dobre informacje są takie, że sytuacja powoli zaczyna się zmieniać. W Europie kolejne kraje dekryminalizują posiadanie narkotyków, bo zaczynają rozumieć, że kwestii zdrowotnych nie da się rozwiązać za pomocą sądów i prokuratury. Nawet ONZ zdaje się wyrażać gotowość do wprowadzenia odpowiednich poprawek w traktatach. Obecnie Sekretarzem Generalnym organizacji jest António Guterres, były premier Portugalii. W trakcie jego drugiej kadencji jako Prezesa Rady Ministrów powołano grupę medycznych ekspertów mającą rozwiązać kwestię uzależnienia od heroiny. Problem dotykał aż jednego procentu społeczeństwa, a stosowane wcześniej policyjne metody jedynie pogłębiały kryzys. Na podstawie wypracowanych przez ekspertów rekomendacji wprowadzono w Portugalii zasadę dekryminalizacji posiadania narkotyków. Za posiadanie można tam teraz dostać mandat i grzywnę, ale nie trafia się do więzienia. Efekty wprowadzonej w 2001 roku reformy były widowiskowe: spadek zakażeń wirusem HIV, spadek incydentów przestępczych oraz fakt, że dziś w Portugalii praktycznie nikt nie umiera od narkotyków. Potrzebujący nie boją się prosić o pomoc, ponieważ wiedzą, że nie zostaną potraktowani jak przestępcy.

Zazwyczaj jednak rzeczywistość wyprzedza działające w ślimaczym tempie instytucje. Czy możliwy jest świat bez narkotyków? Wiemy już, że nie. Dowiodła tego nieskuteczność narkotykowej prohibicji. Dziś powinniśmy pytać raczej o to, jaki model dekryminalizacji narkotyków wybrać, aby przywrócić elementarne etyczne standardy w państwie, które ciągle krzywdzi przede wszystkim tych, którym powinno pomagać.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×