fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Hardkor disco

„Hardkor Disko” jest dużym osiągnięciem. Film jest gorszy od historycznie złych „Big Love” i „Bejbi blues”.


Nie wsyzscy filmowcy, którzy robią świetne teledyski, sprawdzają się również w kinie. Idealnym przykładem, że nie jest to takie proste jest fabularny debiut Krzysztofa Skoniecznego – „Hardkor Disko”.
 
Ola to rozwydrzona dziewczyna z dobrego domu. Jej rodzice mają mnóstwo pieniędzy (tata jest architektem, mama spełnia się w teatrze), więc niczego jej nie brakuje. Pewnego dnia poznaje jednak Marcina, tajemniczego chłopaka, który, o czym dziewczyna nie wie, ma niejasne plany względem niej i jej rodziny.
 
Streszczenie fabuły jest tak krótkie i ogólnikowe, bo niewiele więcej da się na ten temat powiedzieć. Nie wiadomo bowiem, o czym film Skoniecznego ma być. Teoretycznie chyba o dwóch pokoleniach, które nie mogą się ze sobą porozumieć. Tak przynajmniej wynikałoby z koszmarnej sceny śniadania, które Marcin spożywa z rodzicami Oli. W ciągu tych pięciu minut, za pomocą najbardziej oczywistych kwestii, reżyser stara się wyłożyć widzowi, o co mu chodzi. Mimo tej bezpośredniości, z „Hardkor Disko” nie wynika absolutnie nic. Przykładowo o Marcinie wiadomo tylko tyle, że zależnie od swojego widzi-mi-się, czasem dobrze się czuje z kapturem na głowie, a czasem bez. Nie dowiemy się, co nim kieruje, jakie ma cele. Zresztą wszyscy bohaterowie przypominają ożywione figury woskowe. Swoją drogą Skonieczny sprawia wrażenie, jakby był mocno zafascynowany twórczością Michaela Hanekego, u którego intryga też często gra drugą rolę i jest tylko sposobem, by powiedzieć coś ważnego o rzeczywistości. Porównanie obu reżyserów, a nawet umieszczenie w jednym zdaniu nazwisk obu, bardzo mnie boli, gdyż Haneke to jeden z najwybitniejszych europejskich filmowców.
 
Skoniecznego łączy z nim również umiłowanie do długich ujęć. Tutaj są one tak przeciągnięte, że w zasadzie po piętnastu minutach ciężko jest już usiedzieć na miejscu, a wzrok coraz częściej kieruje się na zegarek. Wygląda to trochę tak, jakby Skonieczny koniecznie chciał udowodnić w ten sposób, że potrafi robić nie tylko teledyski. Co najśmieszniejsze najbardziej udane w filmie momenty, to dwie, teledyskowe właśnie, sceny imprez. I na nic zdają się całkiem ładne zdjęcia, czy nieźle dobrana muzyka – wszystko to razem zupełnie „nie gra”. Konia z rzędem także temu, kto wyjaśni dlaczego w filmie znalazły się fragmenty amatorskiego nagrania, na których widać kilkuletnią dziewczynkę, raz tańczącą, innym razem recytującą wiersz. Albo czemu mają służyć ze dwie sceny zrealizowane w zwolnionym tempie, które pojawiają się znikąd i do niczego nie pasują.
 
Jakby tego było mało, serwuje się nam tu koszmarne dialogi – w zamierzeniu pewnie miały być życiowe, jednak wszystkie bez wyjątku brzmią sztucznie. Skonieczny, najwyraźniej przekonany, że nakręcił dzieło przez duże D, karze je wypowiadać aktorom w sposób nadęty i egzaltowany, co sugerować ma chyba głębię przekazu. Nic dziwnego, że do ogólnego poziomu dostosowują się aktorzy – ani nie mają materiału do stworzenia postaci, ani nic ciekawego do powiedzenia. W efekcie snują się po ekranie z cierpiętniczymi minami, co jednak w żaden sposób nie łagodzi koszmaru, który przeżywać musi odbiorca.
 
Na swój sposób „Hardkor Disko” jest sporym osiągnięciem. Nie sądziłem bowiem, że po fatalnych „Big Love” i „Bejbi blues” coś jeszcze mnie tak negatywnie w polskim kinie zaskoczy. Jak widać, myliłem się.
 
Jeśli nie chcą Państwo przegapić kolejnych wydań naszego tygodnika, zachęcamy do zapisania się do naszego newslettera.
 

 
 

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×