fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Groza katolicyzmu otwartego

Pamiętajmy o ogromnej tradycji katolicyzmu otwartego, lecz nie pozwalajmy sobie na duchową bezczynność i bierność. W dobie jubileuszu soboru nie powtarzajmy starych zaklęć: powróćmy do radykalnego chrześcijaństwa odwagi i wielkiego serca. Potrzeba nam siły, nie „cnót w wianuszkach”.
Ilustr.: Kuba Mazurkiewicz

 
Niedawno obchodzony jubileusz pięćdziesięciolecia drugiego soboru watykańskiego zmotywował wielu polskich publicystów katolickich do przemyślenia na nowo pojęcia „katolicyzmu otwartego”, które często wiąże się z rewolucyjną zmianą jakości, jaką wniósł ze sobą sobór. „Tygodnik Powszechny” uruchomił nawet osobny fanpejdż na Facebooku funkcjonujący właśnie jako „Kościół Otwarty”. Zastanówmy się jednak całkiem serio: czy ten termin jeszcze cokolwiek znaczy, czy też, idąc za sugestią Dominiki Kozłowskiej ze „Znaku”, stał się on pojęciem historycznym. Przyznam szczerze, że sam mam z tym niemały problem. Nie zliczę sytuacji, w których oponent w dyskusji pytał mnie: czym właściwie jest ten „katolicyzm otwarty”? Będąc urodzonym i wychowanym w tradycji Kościoła posoborowego traktuję ją jako coś zastanego, to mój podstawowy punkt odniesienia. Długo nie potrafiłem zrozumieć przełomowego znaczenia aktywności świeckich w Kościele, ponieważ ona po prostu miała miejsce – rzecz jasna realizowana w większym lub mniejszym stopniu, lecz to nie zmienia faktu, że była obecna. Katolicyzm czy Kościół otwarty to rzeczywistość religijna w której się wychowałem i uznałem za swoją, to pierwszy horyzont odniesienia duchowego i intelektualnego.

Wydaje się, że powyższy scenariusz nie różni się znacząco od sytuacji wielu osób urodzonych już po soborowym przełomie, które, będąc aktywnymi katolikami, podzielają wspomniany problem: katolicyzm otwarty jest dla nas tak bardzo bliski, że nie potrafimy go zdefiniować, a zatem zrozumieć. Posługujemy się masą sugestii, przywołując nazwiska Mouniera czy Maritaina. Powołujemy się na dziedzictwo środowiska „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku” i „Więzi”, ale często pozostajemy w sferze deklaratywnej. Nasza tożsamość rozmyła się w codzienności. Tak bardzo znaturalizowała, że nie potrafimy jej zdefiniować, uchwycić jej postaci.

 

To tylko konsekwencje praktyczne, lecz nie sposób nie zauważyć także tych teoretycznych. Współcześni teologowie kierują się ku rozważaniom wpisującym się w nurt teologii negatywnej, która choć jest szalenie atrakcyjną propozycją teoretyczną, może posiadać realne konsekwencje praktyczne: Bóg apofatyki kryje się za zasłoną świątyni i stopniowo oddala się od codzienności chrześcijanina na rzecz takich wartości jak prawda, dobro i piękno, wspominane w głośnym artykule Piotra Sikory Credo katolika otwartego („Tygodnik Powszechny” nr 40/2012). Doskonale rozumiem powyższe zabiegi i nie ukrywam, że są mi bliskie. Staram się jedynie zwrócić uwagę na ryzyko, które za nimi stoi: w świecie rozmytych tożsamości, postsekularnego pluralizmu, łatwo nam utracić poczucie własnej wyjątkowości, tego, co nas odróżnia. Nawet jeśli nasza istota jest pewnym konstruktem, to poprzez podobne próby może tracić na spójności, a co się z tym wiąże, może gubić transcendenty cel, do którego powinna zmierzać, na rzecz immanentnych poszukiwań.

Zagubienie celu chrześcijaństwa we współczesnym świecie skutkuje postawą milczącej zgody, akceptowanej bierności. Nieświadomie gubimy poczucie tego, co święte, posługujemy się swoistym mechanizmem wyparcia sacrum poprzez ciągłe dystansowanie wobec własnego światopoglądu. Często natrafiałem na sytuacje, w których dyskutując w gronie osób o zróżnicowanych światopoglądach, katolicy nie potrafili bronić swoich racji. Powiedzmy, że rozmawiamy o duchowości. Ktoś wspomina doświadczenia związane z medytacją buddyjską, wszyscy są pod dużym wrażeniem. Tymczasem wspomnienie różańca budzi zgorszenie lub przynajmniej delikatny uśmiech na twarzach. Nie chcemy być uznawanymi za fundamentalistów, więc sami sobie odbieramy odwagę głoszenia Ewangelii. Takie sytuacje przypominają mi kontekst historyczny, w którym funkcjonował wspomniany duchowy ojciec katolicyzmu otwartego, Emmanuel Mounier. Zamiast żyć jego duchem, zwróćmy się do lektury:

 

Ach, mój Ojcze, oswojenie nie jest dla chrześcijanina powodem do dumy. Święty Franciszek nie kastrował wściekłych bestii, on je ujarzmiał. Elastyczny krok, ciągła żywotność, napięta gotowość – oto czego asceza powinna wymagać od instynktu. Przekształcenie, nie oswojenie. Instynkt, powalony jak św. Paweł na drodze do Damaszku, powinien jak on wyprostować się i krzyknąć człowiekowi, który dał mu odczuć ciężar swej ludzkiej ręki: „Panie, co trzeba, bym uczynił?”

A zamiast tego cała ta pogoda i łagodność, wierność i czystość, zrozumienie i tolerancja – czymże są, jak nie przedwczesnym starzeniem się? Drzewo poznaje się po owocach. Cnota, która poniża, jest cnotą skażoną. (…) Mówi się o umiarkowaniu, równowadze i mądrości. A tymczasem szuka się dobrego snu i cnót w wianuszkach. Cnoty, która wygładza, która kładzie nacisk na niebezpieczeństwa skrajności i pasji, na mierne piękności, na rezygnację wobec faktu dokonanego i na wartość małego osiągnięcia; która zniekształciła skromność i roztropność tak, że stały się one nieznośne dla dumnego serca. Jedną ze współczesnych partii, drobnomieszczańską i antyklerykalną, scharakteryzowano jako troszczącą się o wszystko, co małe. Istnieje, nienazwana po imieniu, rozproszona i potężna partia chrześcijańskich drobnomieszczan (…) Wszyscy bardzo podobni, bardzo mali, bardzo okrągli, bardzo układni, bardzo nudni. To nie to, co mamy najpiękniejszego. Wszyscy po trochu jesteśmy tacy z winy czasów, w których żyjemy. Dlatego właśnie trzeba przezwyciężyć ten czas. („Spotkanie z chrześcijaństwem”)

 

Bardzo lubimy mówić o cnocie tolerancji, lecz warunkiem tolerancji wobec innych jest posiadania własnego światopoglądu. W przeciwnym wypadku szlachetne pojęcie szacunku dla odmiennych postaw niepozornie zmieni się w obojętność wynikłą z niemożliwości zidentyfikowania swoich korzeni. Tak bardzo pragniemy cnoty obywatelskiej, że zatraciliśmy cnotę chrześcijańską Ośmiu błogosławieństw – przełamywania własnych uprzedzeń w imię miłości. Nie potrafimy stawać twarzą w twarz ze współczesnością i bezwiednie przyjmujemy jej kategorie. Zakładamy kaganiec z własnych lęków generowanych przez obawę o brak akceptacji, przez co powoli rozmieniamy na drobne siłę naszych przekonań, których owocem była jedyna udana rewolucja – rewolucja braterstwa Wieczernika i miłosierdzia Krzyża. Zaś jak pisze David B. Hart: „(…) jedyne prawdziwe rewolucje – to takie, które wpierw przemieniają umysły i wolę, przekształcają wyobraźnię i przekierowują pragnienia, czyli takie, które obalają tyranie w duszy”. („Chrześcijańska rewolucja a złudzenia ateizmu”).

Mieliśmy udział w takiej przemianie dzięki postawom naszych autorytetów: kardynała Johna Newmana, arcybiskupa Fultona Sheena, Dorothy Day, wspomnianych już Jacquesa Maritaina i Emmanuela Mouniera, czy też błogosławionego Jana Pawła II. Dziś powinniśmy przejąć ich dziedzictwo i aktywnie je wzbogacać. Tymczasem pozostajemy uwięzieni w bierności nieefektywnego dialogu, który nie może być skutecznie prowadzony, jeśli nie towarzyszy mu zdecydowane kształtowanie własnej tożsamości; pewien rodzaj dumy, która różni się od pychy.

 

Pamiętajmy o ogromnej tradycji katolicyzmu otwartego, lecz nie pozwalajmy sobie na duchową bezczynność i bierność. W dobie jubileuszu soboru nie powtarzajmy starych zaklęć: powróćmy do radykalnego chrześcijaństwa odwagi i wielkiego serca. Potrzeba nam siły, nie „cnót w wianuszkach”.

 

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×