fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

de Streel: Czy jesteśmy gotowi na cyfrowy monopol?

W ekonomii opartej o dane za zachowanie konkurencji odpowiadają trzy elementy: wykwalifikowani inżynierowie, którzy potrafią stworzyć sprawne algorytmy, dostęp do danych, które umożliwią trenowanie tych algorytmów, oraz inwestorzy. Musimy wprowadzić rozwiązania przeciwdziałające monopolizacji któregokolwiek z nich, aby zachować możliwość rozwijania innowacji.
de Streel: Czy jesteśmy gotowi na cyfrowy monopol?
ilustr.: Antek Sieczkowski

MARCIN KRASUSKI, ADAM KOWAL: Gospodarka cyfrowa oraz internetowa znacząco różnią się od tej obejmującej świat „realny”. Wskazują na to wyraźnie dwie cechy: po pierwsze, usługi w większości oferowane są za darmo; po drugie, firmy je oferujące są quasi-monopolistami na pewnych wycinkach internetowego „ekosystemu” – łatwo wskazać dominującą wyszukiwarkę, sieć społecznościową czy serwis handlowy. Czy w erze cyfrowej konkurencja jest czymś fundamentalnie innym od modelu, który dotychczas znaliśmy?

ALEXANDRE DE STREEL: Darmowość usług oraz monopolistyczny charakter firm wynikają z dwóch różnych czynników – efektów sieciowych oraz wartości uzyskiwanej z danych.

Efektów sieciowych?

Spójrzmy na przykład Facebook’a – każdy woli być w tej samej sieci społecznościowej, co jego znajomi. W klasycznej ekonomii naturalne było to, że na tym samym rynku występowało kilku graczy, którzy ze sobą konkurowali. Na rynku, na którym ważne są efekty sieciowe, normalne jest właśnie to, że występuje jeden dominujący gracz. To powoduje, że nie ma konkurencji na rynku, ale jest konkurencja o rynek.

Jeśli mamy do czynienia z monopolistą, to trudno mówić o jakiejkolwiek konkurencji…

Ważne jest to, żeby zapewnić nowym graczom możliwość wejścia na rynek i wykorzystania efektów sieciowych. Powinno być tak, że nowa sieć społecznościowa, jeżeli jest bardzo dobra, ma możliwość zabrania wszystkich „na pokład”. W gospodarce cyfrowej firmy takie jak Google, Facebook czy Microsoft starają się być innowacyjne, ponieważ boją się, że konkurencja – w tym start-upy – ich wyprzedzi. Jako że innowacyjność firm jest czymś pozytywnym z punktu widzenia ich klientów, prawo i organy regulacyjne muszą dbać, by bariery wejścia na rynek dla start-upów nie były za wysokie. To jest podstawa.

Drugi czynnik, o którym pan wspomniał, to wartość danych.

Tak, dane stały się bardzo ważne. Nowe technologie pozwalają na łatwe i relatywnie tanie zbieranie danych o użytkownikach usług. Te informacje mogą być monetyzowane. Firmy płacą za ich pozyskanie, żeby, przykładowo, efektywnie dotrzeć ze swoimi produktami do potencjalnych klientów. Choć więc usługi są teoretycznie darmowe, to tak naprawdę płacimy za nie swoimi danymi.

Na tradycyjnych rynkach cenimy konkurencję między firmami, a boimy się monopolistów, którzy mogą żądać zawyżonej ceny za swoje produkty. Ale skoro usługi w Internecie są za darmo, to nie wygląda na to, żebyśmy jako konsumenci wiele na tym tracili.

Ryzyko nie polega na tym, że za daną usługę czy towar zapłacimy za dużo, ale że oddamy za nie zbyt dużo informacji. Może być też tak, że monopol spowolni powstawanie innowacji, co w moim odczuciu byłoby prawdziwą szkodą. Monopoliści mają interes w tym, żeby hamować rozwój nowych produktów, bo te mogą wygryźć ich z biznesu. W ogólnym rozrachunku konsumenci zawsze korzystają z innowacji i tracą, jeżeli jej nie ma. Dla mnie to jest główne kryterium oceny sytuacji.

Wróćmy jeszcze na chwilę do dwóch głównych czynników, będących fundamentem gospodarki internetowej, oraz do dwóch firm, które są głównymi aktorami zachodzącej rewolucji: Google’a i Facebook’a. Obie dominują na swoich rynkach, ale wydaje się, że Google jest w większym stopniu napędzany przez pozyskiwanie danych o użytkownikach, a Facebook przez siłę swojej sieci. Czy te dwa rodzaje dominacji istotnie się od siebie różnią?

Jest oczywiste, że im dłużej szukasz czegoś przy użyciu wyszukiwarki Google, tym lepiej działają zaszyte w niej algorytmy. Potrzebują one, tak jak sportowcy, stałego treningu. Tyle że ci zawodnicy są „trenowani” danymi, które Google zbiera ze swojej wyszukiwarki i innych aktywności online użytkowników. Facebook działa natomiast zgodnie ze wspomnianą zasadą efektów sieciowych. Ci dwaj monopoliści różnią się więc sposobem wykorzystania tych efektów. W związku z tym inne są konsekwencje dla rozwoju konkurencji na tym rynku – łatwiej jest zmienić wyszukiwarkę niż sieć społecznościową, z której korzystają wszyscy twoi znajomi. Dlatego, moim zdaniem, z tych dwóch firm to Facebook ma silniejszą pozycję.

Wiele osób mówi jednak: konkurencja jest „na kliknięcie ręką”.

Tak, ale tylko jeśli zachowane są niskie bariery wejścia na rynek. W ekonomii opartej na przetwarzaniu danych odpowiadają za to trzy elementy: wykwalifikowani inżynierowie, którzy potrafią stworzyć sprawne algorytmy, dostęp do danych, które umożliwią trenowanie tych algorytmów, oraz inwestorzy. Ci ostatni muszą jednak należeć do takiego typu ludzi, którzy gotowi są zainwestować kapitał w przedsięwzięcia wysokiego ryzyka z przeświadczeniem: „dobrze, możemy tracić pieniądze przez następne dziesięć lat, ale pod warunkiem, że ostatecznie przejmiemy cały rynek”. Obecnie zagrożeniem jest to, że niektóre firmy monopolizują same dane i uniemożliwiają wejście na rynek start-upom. Nawet jeśli nowi gracze zatrudnią dobrych inżynierów i posiadają spory kapitał, mają utrudnione zadanie, ponieważ nie dysponują materiałem, który pozwoliłby im na trenowanie ich algorytmów.

Prawdziwym zagrożeniem jest więc monopolizacja danych, a nie konkretnych usług?

Tak, to jest najważniejsze, ale można też przywołać przykłady limitowania dostępu do inżynierów. Parę lat temu głośno było o swego rodzaju kartelu inżynierów w Dolinie Krzemowej. Duże firmy mające tam siedziby dogadały się, aby nie podkupywać sobie wzajemnie wysokiej klasy ekspertów. To zmniejszyło wymianę pomysłów i spowolniło rozwój innowacji. Jak widać, istnieje ryzyko monopolizacji każdego z tych trzech elementów niezbędnych do utrzymania innowacyjności.

Jak zapobiec tego rodzaju monopolizacji?

Potrzebujemy czegoś na kształt płynnego rynku dla tych wszystkich elementów: danych, inżynierów i kapitału. Ale jak zapewnić swobodny przepływ danych na rynku? Myślę, że istnieją tutaj trzy rozwiązania. Pierwszym z nich jest zapewnienie możliwości przenoszenia danych z jednej firmy czy aplikacji do drugiej. Tego typu rozwiązanie zostało już wprowadzone unijnym Rozporządzeniem Ogólnym o Ochronie Danych, ale tylko dla danych osobowych. Kolejną możliwością jest prawne zapewnienie bezpośredniego dostępu do danych. Każdy powinien mieć możliwość zażądania od Google’a albo Facebook’a bezpośredniego dostępu do konkretnego zbioru danych tak, żeby nowa firma na rynku również mogła z niego skorzystać. W takim wypadku dane zostają uznane za niezbędne narzędzie – dostęp do nich jest regulowany tak samo, jak w przypadku sieci dostarczających wodę lub energię. Trzecią możliwością jest, jak to się dzieje w niektórych sektorach, utworzenie centralnej bazy danych albo czegoś na kształt supermarketu z danymi. Byłoby to miejsce, z którego każdy może wziąć dane, których potrzebuje.

Na stole leży kilka możliwych rozwiązań. Musimy wybrać to, które pozwoli najskuteczniej przeciwdziałać monopolizacji danych. Ich monopolizacja byłaby najgorszym scenariuszem dla trwałego rozwoju innowacji.

W wielu dyskusjach podnoszone jest jeszcze jedno rozwiązane – udostępnienie algorytmów.

To prawda, ale nie jestem pewien, jak miałoby to wyglądać w praktyce. Bo co właściwie znaczy „udostępnienie algorytmów”? Czy chodzi o udostępnienie kodu? Jeśli tak, to z racji poziomu skomplikowania takich algorytmów nie jestem przekonany co do użyteczności tego rozwiązania. Dodatkowo, algorytmy zmieniają się cały czas, w szczególności te samouczące się, więc takie przekazanie kodu byłoby na dłuższą metę nieefektywne. Po drugie, obowiązek udostępniania algorytmów na pewno byłby kwestionowany w związku z potencjalnym naruszaniem tajemnic handlowych i prawa autorskiego, którym nie bez przyczyny chronione są algorytmy. Po trzecie, co łączy się też z punktem drugim, jeśli wymusimy udostępnienie algorytmów, to ryzykujemy zahamowanie albo zwolnienie powstawania innowacji. Po co ktokolwiek miałby wprowadzać innowacje, skoro zaraz musiałby się nimi dzielić ze wszystkimi wokół? Moim zdaniem lepiej jest dzielić się surowym materiałem, z którego powstają innowacje – czyli danymi – niż produktem tych innowacji – algorytmami.

Innym czynnikiem niezbędnym do wytwarzania innowacji, o którym już pan wspomniał, są dobrze wykształceni inżynierowie. Czy jest jakikolwiek sposób na zagwarantowanie swobodnej wymiany lub przepływu inżynierów między firmami?

Myślę, że w tym kontekście najważniejsze jest uniemożliwienie powstawania karteli obejmujących inżynierów, o czym mówiłem wcześniej. Coraz silniejszy jest pogląd, że Dolina Krzemowa tak się rozwinęła, ponieważ prawo pracy jest tam bardzo elastyczne. Przejście z jednej firmy do drugiej jest dla inżyniera, przynajmniej teoretycznie, banalnie proste. Ostrzejsze przepisy wewnętrzne firm powinny być w tym zakresie zakazane w prawie pracy.

Musimy pamiętać, że to inżynierowie są „wkładem” dla tworzenia innowacji, a ich algorytmy są „owocem” tej innowacyjności. Tym, czego potrzebujemy, jest elastyczność i płynność po stronie „wkładu”, a nie po stronie „owoców”, ponieważ inaczej firmy, które włożyły wysiłek w wytworzenie tych owoców, utracą motywację do dalszej pracy nad nowymi innowacjami.

Chcemy zapytać o kolejną ważną cechę ekonomii cyfrowej – o sposób, w jaki firmy mogą poruszać się pomiędzy różnymi rynkami. Przykładowo, na początku istniała tylko wyszukiwarka Google, teraz Google oferuje także mapy, streamowanie plików video, produkuje komunikujące się ze sobą samochody, oferuje podłączanie kolejnych urządzeń w domu do sieci. Facebook jest traktowany jak strona z wiadomościami. Przez Amazon kupimy nie tylko książki, ale już właściwie wszystko, a on sam jest coraz lepszy w usługach dostawczych i udostępnia ogromną pojemność dyskową i inne usługi w chmurze. Jak ci giganci używają swojej dominującej pozycji na jednym rynku, żeby podbijać inne?

Mówimy tu o dwóch różnych sprawach. Pierwsza to fakt, że dzięki efektom sieciowym, a także umiejętnemu wykorzystywaniu danych, wielkie firmy są w stanie szybko przenieść się z jednego rynku na drugi. Druga kwestia sprowadza się do tego, że giganci dysponują dużymi zasobami wolnych środków i mogą sobie pozwolić nawet na ryzykowne inwestycje w start-upy. Nawet jeśli czasem wydaje się, że znacznie przepłacają, to otwierają sobie drogę do podboju kolejnych rynków.

ilustr.: Antek Sieczkowski

ilustr.: Antek Sieczkowski

Spójrzmy najpierw na łączenie się firm. W ostatnich latach wiele medialnego szumu wywołało kupno przez Facebook’a firmy WhatsApp za dziewiętnaście miliardów dolarów. Podobnie było kilka lat wcześniej, gdy przejął Instagram’a za jeden miliard. Dzięki tym inwestycjom firma dominująca na rynku portali społecznościowych weszła na rynek wiadomości błyskawicznych (ang. instant messaging) oraz dzielenia się zdjęciami, znacznie poprawiając swoją pozycję w cyfrowym ekosystemie. W obydwu sytuacjach ani kwota, ani inne czynniki nie uzasadniały w oczach instytucji nadzorujących rynek oceny, że równowaga w tym ekosystemie może zostać zachwiana. Ale czy te instytucje mają właściwe narzędzia, żeby ocenić wpływ takich transakcji na rozwój rynku?

Zgadzam się, że jest to bardzo trudno ocenić. Zadajmy sobie w związku z tym pytanie: jak taka ocena miałaby wyglądać? Trzeba by znaleźć sposób na zbadanie motywacji tej firmy – dowiedzieć się, czy kupują drugą firmę z myślą o stłumieniu, czy rozwoju konkretnej innowacji. Przykładowo, kiedy Google kupił Nest (producenta „inteligentnych” termostatów – przyp. red.), mogliśmy wyobrażać sobie, że to był produkt komplementarny dla produktów Google’a i mógł wzmocnić rozwój innowacji. Jeśli jednak firma telekomunikacyjna chciałaby kupić Skype’a, to moglibyśmy argumentować, że robi to tylko po to, żeby Skype’a zmarginalizować. Sądzę, że pytaniem, które urzędy antymonopolowe powinny sobie zadawać, jest właśnie to, czy innowacja, jaką dany start-up miał wprowadzić na rynek, dzięki transakcji będzie miała szansę na tym rynku zaistnieć, czy nie.

Często pojawia się argument, że urzędy antymonopolowe nie są jeszcze gotowe na wyzwania związane z ekonomią cyfrową.

Na dzień dzisiejszy, w związku z europejskimi regulacjami, łączenie się spółek wymaga oceny Komisji Europejskiej tylko, jeżeli przekroczona jest określona kwota obrotów tych firm. W związku z tym, że ta kwota jest określona bardzo wysoko, to nie obejmuje ona firm cyfrowych, jako że większość ich produktów jest oferowana za darmo… Myślę więc, że koniecznością jest zmiana kryteriów, które trzeba spełnić w celu poddania transakcji pod ocenę, tak, żeby liczyła się nie tylko wysokość obrotów firm, ale także wartość sprzedaży. Jeżeli Facebook jest gotowy zapłacić dziewiętnaście miliardów dolarów za firmę z małymi obrotami, to taka transakcja powinna być zbadana przez Komisję.

Drugi mechanizm przenoszenia się między rynkami, o którym pan wspomniał, to wykorzystanie efektów sieciowych i możliwości płynących z przetwarzania zgromadzonych danych. Przedsiębiorstwa wykorzystują siłę, jaką dysponują na jednym rynku, do zdominowania innego rynku, i to bez potrzeby kosztownych akwizycji.

Zwykle ten sposób wykorzystują firmy, które mają silną pozycję w gromadzeniu danych i ich analizie. Jeśli wykorzystywane są dane, to nowy na danym rynku gracz z sektora cyfrowego może pokonać tradycyjne firmy, ponieważ giganci internetowi potrafią korzystać z danych znacznie lepiej niż ktokolwiek inny. Przykładem może być rynek map i nawigacji, w którym niezbędna jest duża liczba danych, dlatego też zastosowanie tego mechanizmu jest stosunkowo proste.

To podejście ma jednak swoje ograniczenia. Nie da się go łatwo przełożyć na rynki, w których czynnik ludzki jest bardzo ważny.

Ale i tak wszyscy mówimy, że w XXI wieku dane są nową walutą, a wszystko zamienia się w dane.

Tak, coraz więcej rynków zwraca się ku danym, ale nadal istnieje wiele czynników – interakcje międzyludzkie, sektorowe regulacje i wiele innych – które hamują rozwój oparty o wykorzystanie danych. Spójrzmy jednak chociażby na rynek finansowy. Czy bankowość Google’a mogłaby konkurować z tradycyjną bankowością? Google wie, jakie jest prawdopodobieństwo, czy dana osoba spłaci swoją pożyczkę, czy też nie, pewnie lepiej niż sam bank. Z kolei banki mają tę przewagę, że opanowały regulacje prawne, które odgrywają bardzo ważną rolę w sektorze finansowym. Myślę jednak, że łatwiej jest przeanalizować nawet złożone przepisy niż skutecznie zbierać i wykorzystywać dane. W konsekwencji sektor bankowy boi się – prawdopodobnie słusznie – że będzie musiał ulec sporym zmianom.

Obserwując czołówkę firm działających w sferze cyfrowej, widzimy ciągłe zmiany. W latach 80. liderem był IBM, w 90. Microsoft, potem, na wczesnym etapie Internetu, przewodziły Netscape, Altavista i Yahoo. W następnym cyklu nie udało się im jednak utrzymać dominacji. Teraz dostrzegamy samonakręcający się mechanizm: dane są coraz cenniejsze, więc e-firmy, które je gromadzą, są coraz silniejsze. Czy oznacza to, że firmy te będą rosły niezagrożone, przenosząc się na inne rynki, zgodnie z przedstawionymi przez pana mechanizmami?

Prawdopodobnie w najbliższym czasie będziemy mieli oligopol firm z „GAFA” [Google, Apple, Facebook, Amazon – przyp. red.], które będą nadal ze sobą konkurować. Na obrzeżach będą jednak start-upy, które będą próbowały przetrwać i kiedyś zająć ich miejsce. Ważne jest to, aby to konkurowanie nie zanikło, a start-upy wywierały stałą presję na oligopolistów.

Ale czy te firmy naprawdę konkurują ze sobą? Wydaje się, że raczej zajmują różne nisze na rynku.

Zgadzam się, że każda z nich gdzie indziej widzi swoje „centrum”. Trzymają się swoich nisz i nie próbują zbytnio wchodzić sobie w drogę. Jeśli jednak spojrzymy na kolejną falę rozwoju technologicznego, czyli sztuczną inteligencję, to wydaje się, że każda z tych firm chce tam zostać liderem. Utrzymają oni swoje nisze, tak jak chociażby Microsoft, który od trzydziestu lat pozostaje dużym graczem w obszarze systemów operacyjnych, ale właściwe pytanie brzmi: co się stanie w przyszłości i kto będzie w stanie zarobić, na przykład na sztucznej inteligencji? Powinniśmy mieć pewność, że ta brama pozostanie otwarta dla nowych innowatorów.

Żadna firma z „GAFA” nie ma siedziby w Europie, co więcej Europa nadal nie ma u siebie ważnej firmy z sektora cyfrowego. Jak możemy więc przejść na czoło wyścigu?

Kolejną rewolucją będzie Internet rzeczy, Internet przemysłowy i wspomniana już sztuczna inteligencja. Musimy być czujni, bo tam, jak sądzę, rynek jest wciąż otwarty, a Europa ma pewne atuty. Ze swoim wysoko rozwiniętym przemysłem i wykwalifikowanymi pracownikami, możemy być równie dobrzy w tworzeniu sztucznej inteligencji jak Dolina Krzemowa. Korzystnym działaniem dla Europy byłoby szybkie zwiększenie skali naszego przemysłu korzystającego z danych. Jak to zrobić? Po pierwsze, zapewnić płynność na rynku danych – umożliwić nowym przedsiębiorstwom ich wykorzystanie. Po drugie, budować na doświadczeniu, jakie mamy w tradycyjnych sektorach, i uzupełniać je o korzyści płynące z danych. To da możliwość włączenia się w prace nad Internetem rzeczy lub sztucznej inteligencji. Mimo pojawiającego się pesymizmu, nie sądzę, żebyśmy w tych kluczowych sektorach gospodarki przyszłości stali na straconej pozycji.

***

Alexandre de Streel jest profesorem na uniwersytecie w Namur, Dyrektorem Centrum Badań nad informacją, prawem i społeczeństwem (CRIDS). Doradza instytucjom europejskim w zakresie regulacji cyfrowych.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×