fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Dąbrowska: Praca na zmianę

Słowo „projekt” powoli odchodzi z naszych głów i działań. Nas interesuje zmiana społeczna, która się dzieje w obrębie naszego miasta czy regionu.

fot.: Marta Sienkiewicz

Rozmawiamy o Żydach, o Ukraińcach, o Romach, o Tatarach, ale nie szukamy analogii, bo to sytuacja, w której stawiamy się w centrum i jesteśmy punktem odniesienia do mówienia o innych. Tak nie poznaje się ludzi. Rabin nie jest księdzem, a carskie wrota nie prowadzą do zakrystii.
Z Anną Dąbrowską, lubelską animatorką kultury, rozmawia Tomek Kaczor. Wywiad pochodzi z najnowszego, 24. numeru naszego kwartalnika „Pols-kość niezgody”, który można kupić m.in. w prenumeracie.
 
Jakiś czas temu jeden z popularnych internetowych serwisów z dowcipnymi obrazkami opublikował rysunek przedstawiający mapę Polski. Kraj podzielony był na województwa, a każdemu z nich przypisane było opisujące go stereotypowe hasło lub obrazek. I tak między innymi suwalskiemu oberwało się z niskie temperatury, Podkarpaciu za zakorkowaną Zakopiankę, w kieleckiem oczywiście wieje, a na Pomorzu wprawdzie strajkują i palą opony, ale mają morze. Województwu lubelskiemu oszczędzono stereotypowego rysunku. Zamiast tego, jego obszar, oznaczony na mapie kolorem czarnym, zionął niczym wielka pusta dziura, a z jej czeluści wyłaniał się czerwony znak zapytania i bezczelne pytanie: „co to?”.
 
Homo Faber działa od dziesięciu lat. Wspólnym mianownikiem waszych działań jest Lublin i Lubelszczyzna. Co wy umieścilibyście w miejscu tego znaku zapytania?
Na tej mapie znajdują się same stereotypy, a my właśnie stereotypy chcemy ludziom wymazać z głów. Wiele z nich wynika na pewno z trudnej i wielokulturowej historii Lubelszczyzny. Ale to właśnie ona najbardziej nas inspiruje. Na tej trudnej historii chcemy budować potencjał tego regionu.
 
W jaki sposób ją poznajecie?
W gronie znajomych ustaliliśmy, że co wakacje chcemy gdzieś razem wyjeżdżać, bo ten sposób poznawania naszego regionu jest dla nas bardzo inspirujący. Pierwszą wspólną podróż po Lubelszczyźnie odbyliśmy śladami Isaaca Bashevisa Singera. Przez miesiąc jeździliśmy rozklekotanym PKS-em i pytaliśmy ludzi o to, jak wyglądały ich miasteczka przed wojną. Wydawało nam się, że jeśli nie będziemy pytali o Holocaust, to uda nam się wyabstrahować czystą, przedwojenną historię. Byliśmy naiwni. Ta podróż była dla mnie traumatyczna.
 
Dlaczego?
Przez bolesne zetknięcie się z bardzo zajadłym antysemityzmem polskich małych miasteczek. Gdy kilka lat później ukazała się książka Tomasza Grossa „Strach”, która wzbudziła tak wielkie oburzenie, pomyślałam sobie, że obraz w niej przedstawiony i tak jest łagodny w porównaniu z tym, co my usłyszeliśmy.
 
Poszliście jednak o krok dalej i postanowiliście przepracowywać to doświadczenie, angażując w to młodzież.
Powiedzieliśmy sobie, że dobrze by było przełożyć to na działania edukacyjne. W jednej z odwiedzonych przez nas miejscowości postanowiliśmy zadekować się na dziewięć miesięcy i nakręcić z dzieciakami film o polsko-żydowskiej historii. Ponownie posłużyliśmy się prozą Singera, a konkretnie jego opowiadaniem „Lemel i Cypa”, bo baliśmy się, że o faktycznych historiach z tamtych miejsc nie da się nakręcić filmu bez nadmiernego podgrzewania emocji.
 
Dostrzegliście zmianę w grupie, z którą pracowaliście?
Ostatniego dnia kręcenia filmu na rynku pojawiła się ekipa telewizyjna. Na pytanie dziennikarza, dlaczego kręcą film o Żydach, dzieci odpowiedziały: „Bo to jest część naszej historii”. Do końca życia będę to pamiętać. Ta odpowiedź nie była przez nas w żaden sposób sugerowana. Uważam to za duży sukces.
W ogóle, kiedy myślę o wszystkich naszych działaniach, to naczelną zasadą jest dla nas właśnie zmiana. Słowo „projekt” powoli odchodzi z naszych głów i działań. My robimy „zmianę”. I staramy się ją robić bez względu na to, czy akurat wśród instytucji finansujących jest na to trend, czy nie. Nas interesuje pewna zmiana społeczna, która się dzieje w obrębie naszego miasta czy regionu.
 
Nie przestajecie podróżować. Od kilku lat w ramach projektu „Wyprawka” zabieracie dzieci z lokalnych szkół na wycieczki po Lubelszczyźnie.
Próbujemy w ten sposób dawać dzieciom podstawową wiedzę o miejscu, z którego wyrastają. Nie organizujemy wycieczek do wielkich miast, nie jemy w McDonaldsie i nie słuchamy nudnej pani, która w nudny sposób opowiada nam o nudnych rzeczach. Dzieci ze wsi zabieramy na wieś. Nie kupujemy tanich, plastikowych zabawek, które zepsują się jeszcze w autokarze. Zamiast tego, podczas warsztatów dzieci same konstruują różne przedmioty, które będą przedłużeniem ich pamięci o tym, co się wydarzyło na wycieczce. Tworzymy przyjemną atmosferę, w której można porozmawiać o ważnych rzeczach, i dajemy narzędzia, które pozwalają o nich porozmawiać tak, by coś z tego wynikało. Rozmawiamy więc o Żydach, o Ukraińcach, o Romach, o Tatarach, ale nie gotujemy ich potraw, nie urządzamy inscenizacji bitew, nie rysujemy komiksów i nie przebieramy się za „innych” z naszych wyobrażeń. Nie szukamy podobieństw, bo uważamy, że szukanie analogii to sytuacja, w której stawiamy siebie w centrum i jesteśmy punktem odniesienia do mówienia o innych. Moim zdaniem tak się nie poznaje innych ludzi. Zatem rabin nie jest księdzem, a carskie wrota nie prowadzą do zakrystii. No i najważniejsze: staramy odkleić się od stereotypów i przełamać je faktami.
 
Wydawało mi się, że dzieci tych stereotypów jeszcze nie mają…
Nie mają? No nie wiem… Dzieci wynoszą stereotypy z domu, odziedziczone po dziadkach czy rodzicach, zasłyszane w szkole czy na podwórku lub podpatrzone w telewizji czy internecie. Ale nasza wycieczka trwa tylko dwanaście godzin. W tym czasie nie uda się wygrzebać im z głów tych stereotypów i powsadzać tam prawdziwych informacji. Sukces jest więc wtedy, gdy dzieci zaczynają wyciągać wnioski z tego, co zobaczyły i usłyszały, i zaczynają zadawać pytania o współczesność. Większość z nich ma doświadczenie migracji – nie swoje, ale w rodzinie. Mają ciocię, brata lub kogoś z rodziców, kto wyjechał za granicę. Oni też przywożą informacje z innego świata i to są informacje właśnie od tych „innych”, przyjezdnych. Stąd pojawiają się pytania dotyczące na przykład mniejszości polskiej żyjącej w Londynie. Czasami zdarzają się pytania dotyczące gejów i lesbijek albo dzieci czeczeńskich, które właśnie pojawiły się w ich szkole. To właśnie chcemy osiągnąć. By z poznawania trudnej historii ich regionu wynikła refleksja nad współczesnością.
 

fot. Anna Dąbrowska


Z kim konkretnie pracujecie?
Oferta wycieczek jest kierowana wyłącznie do dzieci uczących się w małych, wiejskich szkołach. Trochę na zasadzie wyrównywania szans. To jest dla nas priorytet. Dzieci z miasta mają bardzo wiele możliwości. Poza tym w wielu z tych miejscowości zatrzymujemy się podczas naszych wakacyjnych wypraw, nocujemy w tych szkołach, więc w ramach podziękowania zabieramy potem uczniów na wycieczkę.
 
Zaczęliście od przybliżania sobie i innym historycznej wielokulturowości korzeni Lublina i Lubelszczyzny. Dziś w równym stopniu zajmujecie się jego współczesną wielokulturowością.
W 2008 roku na zlecenie urzędu miasta Lublin przeprowadziliśmy badania studentów i studentek. Wcześniej nie zajmowaliśmy się w ogóle tymi kwestiami, ale udział w badaniu skłonił nas do tego, by przyjrzeć się tej grupie. Okazało się, że cudzoziemców jest w Lublinie całkiem sporo. Poza mniejszościami, o których wiemy, jak Ukraińcy, Białorusini czy Rosjanie, są w Lublinie też grupy, z którymi musimy dopiero nauczyć się rozmawiać: bardzo liczna społeczność Tajwańczyków, całkiem duża grupa z USA (przeważnie tamtejsi Hindusi). Sporą, choć zupełnie niewidoczną grupę stanowią migranci z krajów skandynawskich – głównie Szwedzi i Norwedzy. Wreszcie – mieszkańcy Arabii Saudyjskiej. Większość z nich przyjeżdża do Lublina na studia.
 
Dla nich zrealizowaliście program „Witamy w Lublinie”.
Rozpoczęliśmy go od wstępnych warsztatów z grupą Tajwańczyków, których prosiliśmy o narysowanie mapy Lublina. Patrzenie na efekty tego ćwiczenia było dla mnie jednym z bardziej przykrych przeżyć. Okazało się, że te mapy są zupełnie puste. Znalazły się na nich tylko trzy punkty: miejsce, w którym się uczą, miejsce, w którym mieszkają – przeważnie zgettoizowane akademiki tylko dla Tajwańczyków, i miejsce, w którym robią zakupy. Tym ostatnim najczęściej był supermarket, w którym nie trzeba rozmawiać ze sprzedawcą po polsku. Po tym druzgocącym doświadczeniu postanowiliśmy pokazać tym ludziom Lublin.
 
Udało się?
Mam nadzieję. Zaproponowaliśmy im tematyczne spacery po mieście, pokazywaliśmy instytucje kultury, w których można odbyć wolontariaty, i organizacje pozarządowe, które mogą im coś zaoferować. Objaśnialiśmy genezę miejsca, do którego trafili. Poza tym odbywały się dla nich lekcje, spotkania, warsztaty, które były zarówno wprowadzeniem do polskiego języka, ale także do kultury. Takie typowe „oprowadzanie po domu”. Tak to się nazywa w krajach, które mają rozwinięty system integracji. Jednak aby integracja była skuteczna, obie strony muszą się wysilić. I ta, która przyjeżdża, i ta, która przyjmuje. Dlatego część z naszych działań była skierowana do instytucji publicznych, w tym służb mundurowych.
 
Czy nie wyręczacie w ten sposób władz Lublina?
Władze miasta starają się promować Lublin jako miasto otwarte na migrantów i migrantki. W rzeczywistości nie jest aż tak dobrze i wciąż jest jeszcze wiele do zrobienia na tym polu, ale widzę też pewne pozytywne zmiany. Po ostatnich działaniach Lublin wychodzi naprzeciw swoim nowym mieszkańcom i mieszkankom. Być może za jakiś czas faktycznie będzie można powiedzieć, że Lublin jest prekursorem w działaniu na rzecz migrantów i migrantek, a może nawet i z nimi.
 

fot.: Marta Sienkiewicz


Wydawało mi się, że cały czas pokutuje nie najlepsza opinia na temat stosunków z cudzoziemcami przy wschodniej granicy Polski.
W Lublinie na szczęście nie odnotowaliśmy żadnych spektakularnych aktów agresji przeciwko przedstawicielom mniejszości – takich jak choćby w Białymstoku. Od zeszłego roku urząd miasta realizuje projekt „Lublin dla wszystkich”, którego efektem ma być stworzenie systemu zarządzania różnorodnością kulturową w mieście. To jest pierwsza inicjatywa samorządowa w Polsce, która w ten sposób wychodzi naprzeciw wyzwaniom, jakie wiążą się z rosnącą liczbą mieszkańców-migrantów. W innych samorządach dyskusję nad integracją zamyka stwierdzenie, że nie jest ona zadaniem dla samorządu. U nas to zostało przełamane i w tym momencie samorząd uważa, że skoro jego zadaniem jest dobra obsługa mieszkańców, to musi zadbać również o komfort mieszkańców-migrantów, nawet jeśli wymaga to dodatkowego wysiłku.
 
W jakim stopniu to podejście jest skutkiem waszych działań?
Nieskromnie rzecz ujmując, myślę, że w dużym. Kwestią nowych migrantów zajmujemy się od 2008 roku i ostro ciśniemy ten temat. Ale jest jeszcze parę organizacji, które od lat działają na rzecz integracji, między innymi Centrum Wolontariatu, Caritas. Wydaje mi się, że jeśli gdzieś w Polsce samorząd zaczyna interesować się tym problemem, to jest to efektem przekroczenia pewnej masy krytycznej i nacisków organizacji pozarządowych.
 
I znów poszliście o krok dalej.
Zaczęliśmy przyglądać się urzędowi miasta i różnym instytucjom, do których musi trafić cudzoziemiec, żeby zalegalizować swój pobyt. To zaowocowało kompleksowym monitoringiem urzędów miejskich. Z drugiej strony, zaoferowaliśmy komendzie wojewódzkiej policji i nadbużańskiemu oddziałowi straży granicznej szkolenia z zakresu praw człowieka, prawa antydyskryminacyjnego i przeciwdziałaniu mowie nienawiści. Przechodziliśmy z cudzoziemcami całą ścieżkę legalizacji ich pobytu w Polsce. Widzieliśmy, co nie działa, gdzie są problemy.
 
I co oni na to? Chętnie w to weszli?
Tak. To były początki naszej współpracy z policją, która trwa do dzisiaj. Wykorzystywaliśmy te spotkania do tego, żeby opowiadać im o specyfice ludzi, którzy tutaj przyjeżdżają, a także o krajach, z których pochodzą. To ważne, bo problem nieumiejętności dogadywania się leży nie tylko na poziomie językowym, ale też kulturowym. To jest kluczowe, a przy okazji dla wielu policjantów bardzo trudne. Zaczęliśmy też jeździć do placówek straży granicznej i to były spotkania trochę trudniejsze. Być może dlatego, że tam pracują bardzo młodzi ludzie…
 
To chyba powinno być łatwiej?
Ale ci ludzie żyją w bardzo skoszarowanym trybie. Przeprowadzają się tam z całymi rodzinami, pracują w trójzmianowym systemie. To jednak inna praca niż praca policjantów. Z tego, co wiem, dla części z tych funkcjonariuszy to w ogóle były pierwsze jakiekolwiek zewnętrzne szkolenie. Teraz nie kontynuujemy tej pracy tylko dlatego, że zwyczajnie nie mamy kasy na dojazd do Terespola, Hrebennego czy innej z bardzo wielu strażnic. Szkolenie dla funkcjonariuszy oczywiście było bezpłatne.
 
Ile czasu trwa takie szkolenie?
Niestety zdecydowanie za krótko. Opowiedzenie w cztery godziny o prawach człowieka z poziomu idei i poziomu praktyki osobom, które o tym słyszą po raz pierwszy, jest, delikatnie mówiąc, trudne. Po naszych spotkaniach zaproponowaliśmy jednak, by te kwestie włączyć do obowiązkowych szkoleń na poziomie akademii policyjnej czy kursów przygotowawczych do pracy w straży granicznej.
 
Jeśli nie chcą Państwo przegapić kolejnych wydań naszego tygodnika, zachęcamy do zapisania się do naszego newslettera.
 

 
Czy urzędnicy nie mają was dosyć za to, że na tak wielu płaszczyznach włączacie się w ich działania?
Nie wiem, co o nas myślą tam na górze. Ale urzędnicy, z którymi spotykamy się bezpośrednio, cały czas są bardzo otwarci na współpracę, zwłaszcza w zakresie dotyczącym integracji. To efekt wielu lat pracy nad tym, by nie traktowali nas jak wrogów, jak kogoś, kto patrzy im na ręce i cały czas ich sprawdza. To było kluczowe przy przeprowadzaniu monitoringu funkcjonowania cudzoziemców w Lublinie. Przebadaliśmy każdą instytucję, z którą musi mieć kontakt cudzoziemiec chcący zalegalizować swój pobyt. Na tej podstawie stworzyliśmy pierwszy zestaw rekomendacji. Bardzo często były to zupełnie błahe rzeczy jak choćby powieszenie kartki z informacją w języku ukraińskim. Dla urzędu to pestka, dla interesantów – ogromne ułatwienie. Po pewnym czasie zrobiliśmy ewaluację i sprawdziliśmy, jaką część naszych rekomendacji urzędnicy wprowadzili w życie, i dopiero na tej podstawie powstał ostateczny raport. Ale nadal na każdym kroku podkreślaliśmy, że nie przychodzimy do urzędów po to, by je napiętnować, ośmieszyć, wytknąć błędy czy zrobić skandal w mediach, ale by usprawnić ich działanie.
 
Widzicie pierwsze efekty?
W głównym Biurze Obsługi Mieszkańców, do którego cudzoziemcy przychodzą się meldować, powstaje dla nich punkt informacji. To zupełnie nowa sytuacja. Przez kilka lat prowadziliśmy taki punkt w ramach „Witamy w Lublinie”, ale skończyły się pieniądze z projektu i musieliśmy go zamknąć. Pomyśleliśmy wtedy, że w przyszłości będziemy dążyć przede wszystkim do zmian systemowych. Specyfika pracy metodą projektu jest trudna. Robi się coś fajnego – stronę internetową czy punkt, który przez pewien czas działa i pomaga, a potem nagle zostaje zamknięty. To jest gorsze, niż gdyby go nigdy nie było, bo ludzie zaczynają się przyzwyczajać. W trakcie monitoringu zaczęliśmy rozmawiać na ten temat z dyrektorką BOM-u i okazało się, że nasz pomysł spotkał się z ogromną otwartością.
 
Skąd w was takie imperatywy? Czym lub kim się inspirujecie?
Największą inspiracją był Jacek Kuroń, zarówno jego teksty, jak i spotkanie w 2004 roku w Teremiskach ze środowiskiem Uniwersytetu Powszechnego imienia Jana Józefa Lipskiego, który Jacek zakładał. Poza tym Homo Faber jest efektem działania lokalnej grupy Amnesty International, którą współtworzyli Piotrek Choroś i Piotrek Skrzypczak, założyciele Homo Faber. W pewnym momencie poczuli, że chcą dalej zajmować się prawami człowieka, ale w bardziej lokalnym wymiarze.
 
Wróćmy na koniec do wspomnianej na początku mapy. Jak to możliwe, że będąc tak bogatym historycznie i różnorodnym miejscem, Lublin i Lubelszczyzna zasłużyły sobie na ten wielki znak zapytania?
Kiedy dwanaście lat temu przyjechałam do Lublina, też z niczym mi się nie kojarzył. Znajomi pukali się w głowę, że jadę na ten koniec świata. W Pilawie mój pociąg mijał się z tym jadącym w drugą stronę, wypełnionym ludźmi ciągnącymi do Warszawy spełniać marzenia. Skłamałabym jednak, twierdząc, że wybór Lublina miał jakieś ideowe korzenie. Nie miał. Ja też przyjechałam tu na studia i po trzech pierwszych latach chciałam stąd uciec. Ale wtedy pojawiła się Akademia Obywatelska, trzyletni projekt tworzony przez Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN” i stowarzyszenie Homo Faber. Nagle okazało się, że Lublin to dobre miejsce do działania. To, co było brakiem, okazało się szansą.
 
Zamiast się spakować, zakasałaś rękawy.
Z Homo Faber jest o tyle śmiesznie, że poza Piotrkiem Skrzypczakiem nikt z nas nie pochodzi z Lublina. W pewnym momencie każde z nas ten Lublin wybrało. To taka trudna miłość, bo ciągle nas tu coś wkurza, ale to wkurzenie jest punktem wyjścia do działania. Ja, warszawianka z dziada pradziada, przez całe lata musiałam się tłumaczyć, dlaczego porzuciłam wspaniale rysującą się karierę w stolicy i przyjechałam do Lublina.
 
Anna Dąbrowska jest trenerką i animatorką kultury. Prezeska stowarzyszenia Homo Faber. Działa również w Amnesty International Polska i Towarzystwie Inicjatyw Twórczych „ę”.
 

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×