fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Broad Peak. Cena marzeń

Nie pytania o przyczyny wypadku są jednak w tej sytuacji najgorsze. O wiele bardziej bulwersujący jest spektakl, jaki media uczyniły z tego dramatu.

Ilustr.: Rafał Kucharczuk


Wypadek, który zdarzył się podczas zimowej wyprawy na Broad Peak, stał się na jakiś czas głównym tematem w mediach. Wielu z zapartym tchem śledziło wydarzenia, komentowało, a niektórzy zadawali wręcz zasadnicze pytania o sens zimowych wypraw w Himalaje i Karakorum. Publicznie wypowiadało się mnóstwo osób, od wybitnych himalaistów po sprzedawców ze sklepów sportowych. To, że sprawa wzbudziła takie emocje, nie jest dziwne – na oczach milionów widzów Tomasz Kowalski i Maciej Berbeka walczyli o życie w warunkach tak trudnych, że dla większości zupełnie niewyobrażalnych. Części z tej większości brak pojęcia o tym, jakie warunki panują na ośmiu tysiącach metrów, nie przeszkadzał w próbach demaskowania winnych i doszukiwania się błędów po stronie kierownika lub członków wyprawy, biorących udział w ataku szczytowym. Z jakiego powodu kierownik podejmował takie a nie inne decyzje? Jak to możliwe, że czteroosobowy zespół się rozdzielił? Dlaczego szli o tak późnej porze? Dlaczego w ogóle szli? Choć dobrze jest myśleć samodzielnie, czasem należy zdawać sobie sprawę z własnej niekompetencji i posłuchać, co mają do powiedzenia fachowcy.
 
To, że zespół się rozdzielił, jest w górach wysokich zupełnie naturalne. W warunkach, jakie tam panują, po prostu nie da się czekać na wolniejszych, nie ryzykując przy tym własnym życiem. Bohaterska postawa, która każe do końca towarzyszyć wolniejszemu partnerowi, jest bardzo piękna, ale nie wolno od nikogo jej wymagać. Nie można oczekiwać, że ktoś odda życie za drugiego człowieka. Zresztą jedyna pomoc, jakiej można udzielić zimą na tej wysokości, polega na tym, że po prostu schodzi się w tempie słabszego wspinacza, towarzysząc mu. Jakiekolwiek sprowadzanie nie wchodzi w grę w sytuacji, gdy samemu walczy się o każdy krok.
Decyzja o kontynuowaniu ataku, gdy wiadomo, że jest bardzo późno, pozostaje w rękach wspinaczy. Gdy szczyt jest blisko i nie ma szans na kolejne okno wiatrowe, nie tak łatwo jest odpuścić. Tym trudniej, że zajmujących się tym ludzi cechują pasja i determinacja, bez których nigdy nie zaszliby tak wysoko. Są dorośli i odpowiedzialni, mają prawo ryzykować. Jest zresztą coś wzniosłego w ich sile i uporze, który pozwala realizować tak ambitne marzenia.
 
Co do decyzji kierownika – nie wiem, jaką wiedzę trzeba posiadać, żeby śledząc wydarzenia w internecie, podważać autorytet Krzysztofa Wielickiego. Z jednej strony to żadna świętość i dyskutować można, z drugiej – by sensownie polemizować, trzeba mieć odpowiednie kompetencje.
Pytanie zaś o sam powód wspinaczki od zawsze pozostaje bez odpowiedzi i nie ma w tym nic złego. To jest irracjonalne, ale widocznie niektórzy tego chcą i potrzebują.
 
Ktoś, kto nigdy nie był na dużej wysokości, ma małe szanse zrozumieć, jak się tam funkcjonuje, jak bardzo męcząca może być najdrobniejsza czynność i jak wiele potrzeba mobilizacji, by iść do góry. Nie na miejscu jest mieć pretensje, że himalaiści w strefie śmierci nie są w stanie pomagać sobie nawzajem tak skutecznie jak w normalnych warunkach (zresztą idąc tam, wiedzą, że zdani są niemal wyłącznie na siebie). Warto zastanowić się nad tym, w jak trudnej sytuacji jest ktoś, kto ma na tyle dużo sił, by samemu zejść do obozu, ale nie potrafi już sprowadzić partnera. To nie jest tak, że im nie zależy, po prostu nie są w stanie dokonać niemożliwego.
Nie pytania o przyczyny wypadku są jednak w tej sytuacji najgorsze, wynikają one ostatecznie z chęci zrozumienia. O wiele bardziej bulwersujący jest spektakl, jaki media uczyniły z tego dramatu. Co innego relacje z bazy i wywiady z osobami zaangażowanymi w program Polski Himalaizm Zimowy 2010-2015, a co innego sztuczne kreowanie zainteresowania, sprowadzające się do szukania sensacji. Relacjonowanie na żywo tak dramatycznych wydarzeń wymaga szczególnego wyczucia i umiaru. Niestety, tym razem często ich brakowało. I tak tragedia na Broad Peaku stała się okazją do wizyty dziennikarza w sklepie ze sprzętem turystycznym, dzięki czemu telewidz mógł się dowiedzieć, czym jest czekan i co zrobić, by nie zamarznąć w ekstremalnych warunkach. Serwisy informacyjne podawały zaś newsy z Karakorum, nie szczędząc sformułowań skrojonych na miarę kiepskich filmów sensacyjnych. Zupełnie zabrakło w tym wszystkim próby zrozumienia, z jednej strony, dramatu zaginionych i ich rodzin oraz pozostałych członków wyprawy, z drugiej zaś – motywacji, która pchała ich na szczyt.
 
Nie ma sensu szukać winnych śmierci Tomasza Kowalskiego i Macieja Berbeki. Wiadomo, że gdy ktoś próbuje zdobyć zimą ośmiotysięcznik, ryzykuje bardzo dużo. By doszło do wypadku, nikt nie musi popełnić błędu. Niebezpieczeństwa obiektywne – pogoda, wysokość, lawiny, szczeliny i przepaście – zupełnie wystarczą, by zrobić krzywdę najostrożniejszemu i najlepiej przygotowanemu himalaiście. Zamiast oskarżać, znacznie lepiej docenić to, że ludziom, którzy zginęli na Broad Peaku, tak bardzo zależało na tym, co robili, że zaryzykowali własne życie. Jak wiele osób stać na podobne zaangażowanie w realizację swoich marzeń?

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×