fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Bezdomny kontra państwo

Teoretycznie państwo daje szansę na funkcjonowanie w systemie tym, którzy ze względu na swoją bezdomność znaleźli się na jego marginesie. W praktyce wiele zależy od tego, ile dany człowiek wie i czego potrafi się domagać.

ilustr.: Anna Libera

ilustr.: Anna Libera


Tekst pochodzi z 33. numeru papierowego Magazynu „Kontakt” pod tytułem „Bezdomność”.
Państwo gwarantuje wszystkim obywatelom pewne niezbywalne prawa. Powołuje także instytucje, które mają tych praw strzec i, w razie potrzeby, je egzekwować. Tyle w teorii. W praktyce istnieje cała grupa obywateli, którzy z różnych przyczyn mają do wspomnianych narzędzi ograniczony dostęp. Należą do nich między innymi osoby bezdomne. Dopiero zanurzenie się w rzeczywistości, w której funkcjonują, ujawnia cały szereg paradoksów i patologii. W 2015 roku policzono, że w Polsce żyje ich co najmniej 36 tysięcy.
Od czego zacząć? Weźmy dowód osobisty. Magiczna karta. Nosimy go w portfelu, właściwie o nim zapominając. W przypadku osób bezdomnych, tracących często dokumenty w wyniku kradzieży lub zguby, w szczególny sposób potwierdza on tożsamość. Masz go – i nagle wszystko staje się łatwiejsze. Po pierwsze, umożliwia on uzyskanie wielu świadczeń. Po drugie, jest przepustką do normalnego życia, a przynajmniej jego namiastki. Możesz na przykład głosować w wyborach, choć wśród bezdomnych to rzadka praktyka. W Polsce raczej walczą oni o przetrwanie. Po trzecie, posiadanie dowodu bardzo upraszcza niektóre procedury. Osoby bezdomne są często sprawdzane przez służby mundurowe. Bez dokumentu tożsamości cały ten proces trwa znacznie dłużej. Regularnie towarzyszę moim klientom podczas wizyt na komisariacie, składanych w celu tak zwanego „wrzucenia na bęben”, to znaczy ustalenia, czy nie są oni przypadkiem poszukiwani. Często sami tego nie wiedzą, bo korespondencja do nich nie dociera. Wtedy zgłaszają się na policję, żeby skontrolować swoją sytuację prawną. To bardzo trudne doświadczenie, więc niejednokrotnie proszą mnie o to, żebym im asystowała. Gdyby okazało się, że któryś z nich jest poszukiwany, natychmiast uruchomione zostałyby procedury zatrzymania. Wtedy należałoby skontaktować się z rodziną, zorganizować pomoc prawną. To już moja rola.
Petent z kwitkiem
Albo weźmy taki szpital. To temat rzeka. Właśnie w szpitalu okazuje się bowiem, że prawa człowieka to jedno, a ich stosowanie w praktyce to coś zupełnie innego. W związku z tym, że moi klienci funkcjonują na ulicy, ich podstawowe prawa – do godnego życia, do pożywienia, do opieki zdrowotnej – są nieustannie łamane. Bezdomnych łatwiej jest odesłać z kwitkiem od stanowiska petenckiego, bo nie mają tego, co szumnie nazywa się dziś „kapitałem społecznym”. Kiedy więc chcą coś załatwić, na przykład ubezpieczenie zdrowotne, droga, którą muszą w tym celu przebyć, jest znacznie dłuższa. Przeważnie pierwsze kłopoty, które prowadzą do ostrej wymiany zdań, pojawiają się już przy okienku rejestracyjnym. Brak dowodu osobistego utrudnia personelowi weryfikację petenta w systemie ogólnym. Jestem tam po to, żeby pilnować praw pacjentów i tłumaczyć, jak należy wobec nich postępować.
Zresztą, wbrew rozpowszechnionym stereotypom, bezdomni często są ubezpieczeni. Na ulicy coraz częściej lądują emeryci i renciści. Jeszcze więcej jest osób na stałych zasiłkach. Nawet trafiająca do szpitala osoba nieubezpieczona nie znajduje się w sytuacji bez wyjścia. Każda placówka powinna zatrudniać pracownika socjalnego, który ubezpiecza takich pacjentów na miejscu. Teoretycznie więc każdy ma dostęp do świadczeń, zgodnie z tym, co gwarantuje nam konstytucja. Osoby bezdomne jednak albo o tym nie wiedzą, albo nie potrafią dochodzić swoich praw. W takich przypadkach mam być dla nich wsparciem. Czasami faktycznie mogę im pomóc, choć pewne sprawy nawet dla mnie bywają nie do przeskoczenia.
Klauzula sumienia
Warunki, w których funkcjonują bezdomni, zwłaszcza bezdomni pozaschroniskowi, są skrajnie niekorzystne, co często odbija się na ich stanie zdrowia. Najbardziej zniszczone są ich nogi. Moi klienci przemierzają dziennie od kilku do kilkunastu kilometrów w obuwiu niedostosowanym do warunków pogodowych. Owrzodzenia, odparzenia, rany, gangrena – to w ich przypadku częste scenariusze. Dotyczą najczęściej tych, którzy żyją ze zbieractwa i ze sprzedaży złomu. Wiąże się to z koniecznością cięcia blachy, co z kolei niesie ze sobą ryzyko zranienia. W nieleczoną ranę wdaje się martwica. Komuś, kto nie jest obyty z widokiem takich ran, wydaje się, że pacjent potrzebuje natychmiastowej pomocy. Lekarze miewają jednak na ten temat inne zdanie. Zgodnie z przepisami, ich interwencji wymaga tylko stan bezpośredniego zagrożenia życia lub zdrowia. W mojej ocenie, nawet jeśli życie pacjenta w danej chwili nie jest zagrożone, to zdrowie już tak. Lekarze natomiast uważają, że „ci ludzie” żyją w sytuacji permanentnego zagrożenia zdrowia, w domyśle więc ich chore nogi nie są niczym wyjątkowym. Przepisy są zaś na tyle niejasne, że trudno odpowiedzieć na pytanie, czy ta lub inna osoba wymaga przyjęcia, czy też nie. Oczywiście, gdyby z tym samym problemem przyszedł tak zwany „normalny człowiek”, to natychmiast zostałby obsłużony.
Sporo zależy od sumienia samego lekarza. To on podejmuje decyzję o tym, czy dana osoba będzie hospitalizowana. Czasem jednak nawet życzliwy lekarz zderza się ze ścianą. Miałam pod opieką młodą, trzydziestoparoletnią kobietę w zaawansowanym stadium alkoholizmu. Ubezpieczoną. Przez kilka miesięcy podejmowałam próby pójścia z nią do lekarza. Ważyła niewiele ponad czterdzieści kilo. Tętniak mózgu. Wychudzona, żyjąca w pustostanie. W końcu udało się wezwać do niej pogotowie. W szpitalu oczywiście nie było miejsc. Siedziała z kroplówką na korytarzu, więc zdenerwowana poszłam do lekarza. A ten, już w prywatnej rozmowie, mówi: „Niech się pani modli, żeby ta kobieta miała zapalenie trzustki. W przeciwnym wypadku nie będę mógł jej przyjąć”. Dlaczego? Bo wyniszczenie organizmu nie jest dostatecznym argumentem. Mimo że spędziłam z nią cały dzień, nie udało się nic wskórać. Sami musieliśmy ją odwieźć, bo nie przysługiwał jej transport medyczny. Po kilku miesiącach zmarła.
Inna kobieta, z którą poszłam kiedyś do szpitala, miała zakażenie obu nóg, gangrenę. Nie była ubezpieczona. Siedziałyśmy na SOR-ze dziesięć godzin. W końcu, po kilku awanturach, została przyjęta, ale chirurg odmówił udzielenia jej pomocy. Dał tylko wodę utlenioną, żeby sama sobie te nogi przemyła. Powiedział, że nie będzie jej dotykał, bo musiałby potem dezynfekować całą salę. Kłótnie i odwoływanie się do jego sumienia na nic się zdały. Poszłam więc do kierownika dyżuru, ale ten wziął stronę chirurga. W kolejce czekało wiele osób, a na przyjęciu tej jednej – jak stwierdził – ucierpieliby pozostali pacjenci. Kierownik „zaprosił” ją do przychodni Lekarzy Nadziei.
ilustr.: Anna Libera

ilustr.: Anna Libera


Kto wyręcza państwo
Nie zawsze jest źle. Akurat dziś odwiedziłam w szpitalu mojego klienta, który został bardzo dobrze obsłużony. Ale najczęstszy scenariusz na SOR-ze wygląda mniej więcej tak: awantura przy rejestracji, odmowa przyjęcia, odesłanie do organizacji pozarządowej. Utrzymujemy więc system, w którym instytucje publiczne zrzucają odpowiedzialność za realizację własnych zadań na organizacje pozarządowe. NGO realizują je po kosztach, wkładając w to środki własne, choć odpowiedzialność leży po stronie administracji publicznej. Prawo dopuszcza finansowanie i współfinansowanie ofert na realizację zadań publicznych. Znacznie częstszą praktyką od powierzania (finansowania) zadań jest jednak ich wspieranie (współfinansowanie), sięgające od 70 do 90 procent oferty. Pozostałą kwotę stanowi wkład własny – rzeczowy lub osobowy – organizacji. Teraz wyobraźmy sobie, że projekt dotyczy rocznego funkcjonowania ośrodka dla kilkudziesięciu osób, na co potrzeba minimum kilkuset tysięcy złotych. Zadeklarowanie proporcjonalnego wkładu własnego przekracza możliwości wielu organizacji pozarządowych. Zresztą dlaczego w ogóle NGO mają wyręczać państwo? Administracja publiczna wybiera po prostu najtańsze rozwiązanie.
Wróćmy na chwilę do Lekarzy Nadziei, skądinąd także organizacji pozarządowej. Oni też nie są w stanie zapewnić swoim klientom kompleksowej opieki. W Warszawie prowadzą tylko jedną przychodnię. Bez nich na pewno byłoby znacznie gorzej. Pracują jednak wyłącznie jako wolontariusze, co znacznie utrudnia dostęp do nich. Na przykład pulmonolog przyjmuje raz na dwa tygodnie, a gruźlica wymaga dużo szybszej interwencji. Często brakuje też środków na wykonanie podstawowych badań, takich jak rentgen płuc. Żeby zaś stwierdzić gruźlicę, badanie RTG jest niezbędne. To błędne koło, wewnątrz którego uwięziony jest pacjent – odsyłany z państwowej placówki do organizacji, która ma swoje systemowe ograniczenia.
Polecony priorytet
Dotychczas opowiadałam o trudnościach przy rejestracji i obsłudze bezdomnych pacjentów w państwowych szpitalach, ale ten problem dotyczy niemal każdej sytuacji, w której petent-bezdomny styka się z administracją publiczną. Urzędy nie są przygotowane na obsługę bezdomnych. To trudni klienci dla instytucji pomocy społecznej, a co dopiero dla instytucji spoza tej branży. Urzędnikom często tak po ludzku brakuje cierpliwości i empatii. Ostatnio na potrzeby pewnego projektu potrzebowałam kilku podpisów od jednego z moich klientów. Dałam mu więc kartkę i na kilka minut odeszłam do innych zajęć. Kiedy wróciłam, on siedział nad pustym dokumentem. Okazało się, że nie umie pisać. Skoro więc ja tego nie przewidziałam, to jak mogę oczekiwać czegoś podobnego od urzędników, którzy nie mają żadnej styczności z podobnymi problemami?
Przykład niepiśmiennego mężczyzny jest dość spektakularny, ale bezdomni natrafiają na szereg innych przeszkód, które nie pozwalają im w pełni korzystać z przynależnych im praw. Jedna z moich klientek będzie się niedługo rozwodzić. W tym celu musi wysłać do sądu odpowiednie dokumenty. Barierą jest dla niej koszt znaczków. Polecony priorytet kosztuje około 7 złotych.
Inny przykład: przeszkodą na drodze do wyrobienia dowodu nie jest brak adresu, lecz koszt zdjęcia. W Warszawie wynosi on około 20 złotych. To nie jest mała suma – zresztą nie tylko dla bezdomnych, ale także dla innych osób żyjących w ubóstwie. Państwo nakłada na obywateli pewne obowiązki, którym sprostanie jest dla „normalnych ludzi” formalnością. Dla tych doświadczających ubóstwa bywają one jednak nieprzekraczalną granicą.
Już słyszę głosy, że skoro bezdomnych stać na alkohol, to stać ich też na znaczek pocztowy lub na zdjęcia do dowodu. Rzeczywistość jest o wiele bardziej złożona. Po pierwsze, nie wszyscy piją. Po drugie, wódka i inne używki są dla wielu z nich częścią codziennej rzeczywistości i dają natychmiastowy skutek. Natomiast zrobienie zdjęć czy przejście przez skomplikowaną procedurę urzędniczą są działaniami abstrakcyjnymi i nastawionymi na dalekosiężny efekt. Przerastają one możliwości wielu moich klientów.
Siedem plus zero
Polski system wspierania osób bezdomnych pełen jest absurdów i pułapek. W Warszawie funkcjonują dwie noclegownie niskoprogowe, to znaczy takie, do których można przyjść również pod wpływem alkoholu. Jedna koedukacyjna i jedna przeznaczona tylko dla mężczyzn. Z uwagi na nieustanne niedobory miejsc, wszystkie funkcjonują w systemie „7+7”: po siedmiu dniach trzeba się wyprowadzić i można wrócić za kolejnych siedem. O ile mężczyźni – przynajmniej teoretycznie – mogą zmieniać miejsce pobytu i płynnie przechodzić z jednej noclegowni do drugiej (pod warunkiem, że czeka na nich wolne łóżko), o tyle kobiety nie mają takiej szansy. Ale przepisom dzieje się zadość: gmina zabezpiecza miejsca noclegowe. Nie jest przecież powiedziane, że ma je zabezpieczać przez cały czas i dla wszystkich. Państwo zachowuje czyste sumienie, a efekt jest taki, że niektóre spośród bezdomnych kobiet przynajmniej przez połowę czasu nie mają gdzie spać. Są przez to narażone na kradzieże, napastowania seksualne i tym podobne zagrożenia. Znam sporo kobiet, które przez ten tydzień zamiast w nocy spać, po prostu chodzą po mieście.
Istnieje cały szereg zasad, które poznajesz dopiero wtedy, kiedy trafiasz na ulicę, i które pozwalają ci na niej przetrwać. Teoretycznie państwo daje szansę na funkcjonowanie w systemie tym, którzy ze względu na swoją bezdomność i jej następstwa znaleźli się na jego marginesie. W praktyce wiele zależy od tego, ile dany człowiek wie i czego potrafi się domagać. Ostatnio jeden z moich klientów miał problem, ponieważ pracodawca wymuszał na nim założenie konta w banku, tłumacząc, że pensja płacona jest wyłącznie przelewem. Wyjaśniłam mu, że w polskim prawie nie ma obowiązku posiadania rachunku bankowego. Ja jestem po to, żeby go poinformować. On zrobi z tym, co uzna za stosowne.
Prawo często stoi po stronie osób bezdomnych, ale ich słabość jest wykorzystywana, a oni sam bywają oszukiwani. W moim przekonaniu winne temu są nieprecyzyjnie przepisy. Bezdomni czują opór przed podjęciem walki o swoje prawa, co dobrze rozumiem. Wyrasta on z ich osobistych doświadczeń. Wielu z nich przerasta samodzielne załatwienie bieżących spraw. Wtedy potrzebny jest pośrednik i łącznik na linii człowiek-instytucje, bo każdy – bez wyjątku – ma prawo do korzystania z tego, co państwo zapewnia w ramach podstawowej opieki i ochrony.
Wysłuchali i zredagowali: Tomek Kaczor i Konstancja Święcicka
***
Pozostałe teksty z bieżącego numeru dwutygodnika „Kontakt” można znaleźć tutaj.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×