fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Amerykańskie seriale uczą o interesach klasowych

Serial „Orange is the new black” opowiada o kobiecie z klasy średniej, która na piętnaście miesięcy trafia do więzienia. Pozwala nam poznać jej historię, a także życie pozostałych osadzonych i personelu więziennego. Czy mimo podziałów więziennych, kulturowych i klasowych bohaterowie znajdą wspólne doświadczenia?

fot. Materiały prasowe

fot. Materiały prasowe


„Orange Is the New Black”, jeden z najciekawszych seriali amerykańskich ostatnich lat, opowiada o Piper Chapman, kobiecie z klasy średniej, która z powodu krótkiego epizodu w procederze przemytu narkotyków na piętnaście miesięcy trafia do więzienia. A przynajmniej tak to wygląda na początku. W miarę rozwoju serialu Chapman staje się bowiem jedną z wielu jego bohaterek, a my mamy możliwość zapoznania się z życiem nie tylko pozostałych osadzonych kobiet, ale także personelu zatrudnionego w więzieniu.
Oprócz dobrej gry aktorskiej, wciągających historii i zgrabnego humoru „Orange…” może się także pochwalić interesującymi obserwacjami społecznymi. Żeby było jasne – nie należy oczekiwać przesadnej złożoności w tym temacie. „Orange…” to wciąż jest serial, a nie książka socjologiczna czy chociaż film dokumentalny – celem jest stworzenie sympatycznych bohaterek. Dla tych jednak, którym nie przeszkadza uproszczająca forma serialu, może on stać się źródłem wielu interesujących i nieoczywistych obserwacji społecznych.
Szczególną uwagę zwraca wrażliwość twórców serialu na kwestie klasowe. W jednym z odcinków pod koniec pierwszego sezonu oglądamy zaostrzający się konflikt między Alex Vause, lesbijką, która nie ma problemów ze swoją orientacją seksualną i nie stara się jej ukrywać, a Tiffany Doggett – fanatyczną chrześcijanką gotową potępić, a nawet fizycznie zaatakować każdą osobę, która nie akceptuje jej światopoglądu.
Jakże łatwo byłoby rozegrać konflikt między dwoma bohaterkami jako kolejną odsłonę wojen kulturowych. Wątek starcia odmiennych światopoglądów jest oczywiście obecny, ale scenarzyści „Orange” kopią głębiej w poszukiwaniu źródeł konfliktu. W pewnym momencie Tiffany zarzuca Alex, że ta jest nie tylko lesbijką, ale także rozpieszczoną paniusią z wyższych klas. Zaraz po tym oglądamy retrospekcję, która tłumaczy, dlaczego Tiffany nie przepada za zamożnymi kobietami. Dowiadujemy się z niej, że w dzieciństwie była szykanowana przez swoje bogatsze rówieśniczki dlatego, że jej matka nie mogła pozwolić sobie na kupowanie córce markowych ciuchów. W umyśle Tiffany powstało więc proste połączenie: te nieczułe, rozpuszczone dziewczyny z czasem zamieniają się w równie nieczułe i równie rozpuszczone lesbijki. Jest to sposób myślenia wciąż obecny u niektórych (podkreślmy: niektórych) osób o konserwatywnych poglądach. Traktują one homoseksualizm jako kaprys przedstawicieli zamożniejszej części społeczeństwa, którym już się zupełnie poprzewracało w głowach, więc w poszukiwaniu nowych podniet eksperymentują seksualnie.
Takie myślenie jest jednak nader często błędne. Nie sprawdza się również w przypadku Alex. Szybko odkrywamy, że i ona była wyśmiewana w dzieciństwie przez szkolne koleżanki, które cieszyły się lepszym statusem społecznym. Tak samo jak Tiffany, pochodziła z rozbitej rodziny i nie mogła liczyć na życie w luksusie. Twórcy, aby jeszcze mocniej podkreślić podobieństwo życiorysów, obdarzają obydwie kobiety ojcami rockandrollowcami, którzy porzucili swoje partnerki, skazując je na samodzielne wychowywanie córek. Okazuje się zatem, że istnieje wiele kwestii politycznych, które mogłyby połączyć Alex i Tiffany: oburzenie na nierówności społeczne, niezgoda na upokarzanie dzieci z biedniejszych rodzin, walka z brakiem wsparcia dla samotnych matek. Niestety cała wspólnota doświadczeń bohaterek ginie w zderzeniu z różnicami kulturowymi.
Mamy tu do czynienia z typowym przykładem nierozpoznania wspólnego interesu klasowego. Twórcy serialu nie dają bohaterkom okazji do odkrycia, jak wiele je łączy. Alex i Tiffany pozostają przeciwniczkami. Ta ponura konstatacja jest zgodna z tym, co widzimy na co dzień w naszym świecie. Pisał o tym między innymi Thomas Frank w klasycznej już książce „Co z tym Kansas?”. Frank zastanawiał się, jak to możliwe, że biedni mieszkańcy stanu Kansas głosują na polityków, którzy podejmują decyzje jeszcze bardziej pogłębiające przepaść między tymi, którzy mają tak wiele, a tymi, którzy mają tak mało. Odpowiedzią okazały się wojny kulturowe. Wyborcy dali się przekonać Republikanom, że walka z feministkami, homoseksualistami i innymi wrogami tradycyjnej Ameryki jest na tyle ważna, że przyziemne sprawy ekonomiczne schodzą na dalszy plan. Niebagatelną rolę w tym procesie przekonywania odegrała neoliberalna ortodoksja, wedle której o rozkładzie dochodu decydują obiektywne mechanizmy wolnego rynku, więc politycy i tak nie są w stanie nic w tej kwestii zmienić. Właśnie dlatego biedni farmerzy głosowali na ludzi, którzy obniżali podatki dla najbogatszych, a w celu zrekompensowania powstałej z tego powodu luki budżetowej zmniejszali wydatki socjalne przeznaczone dla biedniejszej części społeczeństwa.
Ta sytuacja dotyczy nie tylko USA i stanowi niemały problem dla lewicy na całym świecie, również w Polsce. Większość osób o lewicowych poglądach jest słusznie przekonana, że nie może odpuścić sobie wojen kulturowych, ponieważ taka rejterada oznaczałaby oddanie tematów związanych z prawami osób LGTB, kobiet oraz mniejszości etnicznych i religijnych prawej stronie sceny politycznej. Z drugiej strony ochocze i bezrefleksyjne wdanie się w wojny światopoglądowe z radykalną prawicą także nie jest najlepszym rozwiązaniem, gdyż oznacza spychanie na margines problemów ekonomicznych. To zaś skutkuje pogłębianiem się nierówności społecznych, które z kolei prowadzą do frustracji u ludzi najbardziej pokrzywdzonych przez neoliberalną politykę. A gdzie ich niezadowolenie znajduje ujście? Zgadliście – w radykalnym dyskursie prawicowym, który podsuwa gotowych wrogów: homoseksualistów, feministki, imigrantów czy ideologię gender. Zresztą czasami działa to też w drugą stronę. Klasyfikowanie wyborców prawicowych jako „ciemnogrodu” nie ułatwia liberalno–lewicowym obywatelom i obywatelkom dostrzeżenia, że w sferze ekonomicznej istnieje podobieństwo interesów między nimi a ich przeciwnikami.
Nie ma łatwego wyjścia z zarysowanego powyżej pata. Ale pomocne jest już samo rozpoznanie problemu. Nie tylko przez osoby, które są zadeklarowanymi lewicowcami. Ważne, aby zdali sobie z niego sprawę także ci, którzy po prostu martwią się polaryzacją nastrojów społecznych – ci, którzy chcą nie tylko odsunięcia nielubianej partii od władzy, lecz również przekonania części jej wyborców do choćby odrobinę innego sposobu myślenia. Bez świadomości, że bogobojny rolnik i wyzwolona absolwentka studiów genderowych, by posłużyć się dwoma stereotypami, mają od czasu do czasu wspólne cele polityczne, wciąż będziemy żyli w świecie, w którym króluje neoliberalizm. W świecie, gdzie 99 procent społeczeństwa prowadzi ze sobą wojny kulturowe, a 1 procent z każdym dniem zgarnia coraz większą część globalnego majątku. Dlatego każda próba przypomnienia, że poza interesami kulturowymi są także interesy klasowe, jest cenna. Nawet jeśli to tylko kilka scen w amerykańskim serialu.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×